Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 19: Śmiertelny Nokturn

Będę wdzięczna za każdą gwiazdkę i komentarz, to motywuje mnie do szybszego napisania kolejnego rozdziału 🙌🏻

.

Siedzieliśmy w bibliotece, a ja czułem, jak powoli tracę cierpliwość. Pandory Moonstone nie można było zrozumieć – taką teorię miałem odkąd ją poznałem, ale dziś nabrała nowego wymiaru.

Była sobota i dochodziło właśnie popołudnie, kiedy za wysokimi, zakurzonymi oknami szalała brzydka, październikowa pogoda. Deszcz bębnił o szyby, tworząc na nich mokre smugi, a chmury przesłaniały wszelkie światło, nadając pomieszczeniu ponury, szary odcień. Wszystko mogło wydawać się w porządku, jednak ja siedziałem jak na szpilkach i czekałem na coś, co miało w końcu nadejść – albo raczej na kogoś – a Pandora, jak zwykle, postanowiła urozmaicić mi ten czas swoim towarzystwem, kiedy przypadkiem spotkałem ją w tym miejscu. Z jednej strony byłem jej niesamowicie wdzięczny, bo w środku szalałem ze stresu, z drugiej jednak dostałem za dużo informacji na raz.

– Co? - mruknąłem, a moje oko i brew drgnęły.

– No...wiedziałam o moim szlabanie, zanim jeszcze Slughorn go nałożył. Nie jestem na ciebie zła. – powiedziała spokojnie, patrząc na mnie z błyskiem w oczach, jakby właśnie opowiedziała mi o najbardziej fascynującej rzeczy na świecie.

Spojrzałem na nią jak na wariatkę, co zresztą wcale nie było aż takie trudne. Czułem jakby ktoś wyciągnął mi krzesło spod nóg. Dopiero co usiadłem tutaj, by w miarę spokojnie przeczekać czas do spotkania z matką, która miała mnie zabrać po nową różdżkę, a już dostałem coś, czego nie chciałem – kolejne zaskoczenie od Pandory.

– I dlaczego, do diabła, mi o tym nie powiedziałaś? – zapytałem ostrożnie, próbując ukryć emocje.

Pandora uśmiechnęła się lekko, jakby w ogóle nie zauważyła mojej irytacji.

– Eh, Regulusie, przecież to całkiem proste – odparła i opierając brodę na dłoni, wpatrywała się we mnie swoimi dużymi, niebieskimi oczami. – Po prostu... nie mówiłam ci tego wcześniej, żebyś bardziej się nie stresował. – urwała na moment i zastanowiła się – Przecież już podczas lekcji wróżbiarstwa widziałam, że dostaniesz szlaban.

– Nie stresował? – powtórzyłem, starając się nie unieść głosu, ale chyba nie do końca mi to wyszło. Kilka osób podniosło wzrok znad swoich książek i spojrzało w naszym kierunku, a ja czułem, jak moja frustracja rośnie. – Sądzisz, że ukrywanie informacji o tym, że wiesz o swoim szlabanie sprawiło, że mniej się stresowałem? Wolałem wiedzieć, że nie będziesz zła, kiedy będę ci mówił o tym, co mi się wymsknęło z ust.

Pandora wywróciła oczami i wstała od stołu. Patrzyłem, jak zaczyna iść w stronę półek z książkami, żeby odłożyć te, które nie były już jej potrzebne. Ja, nie mając lepszego pomysłu, wstałem i poszedłem za nią.

– Mogłaś dać mi chociaż jakiś znak. – burknąłem, starając się zachować spokój, chociaż czułem, że zaczynam tracić panowanie nad sobą – Przynajmniej wiedziałbym, czego się spodziewać.

Pandora zerknęła na mnie przez ramię z rozbawieniem w oczach. A niech ją!

– Regulusie, przecież powiedziałam ci, że dostaniesz szlaban – przypomniała z udawaną niewinnością, wkładając jedną z książek na najwyższą półkę. – Po prostu... pominęłam niektóre szczegóły.

Widząc, jak balansuje na palcach, próbując dosięgnąć kolejnej półki, instynktownie wyciągnąłem rękę, by złapać książki, które jej się wymykały. Moje palce lekko musnęły jej dłoń, a ona odwróciła się i spojrzała na mnie z zaskoczeniem, jakby nie spodziewała się, że ktoś może zareagować w taki sposób.

– Naprawdę nie lubię mieszać swoich wizji w czyjeś życie – dodała spokojnie.- Ty też ich nie lubisz. Więc, gdy nie muszę, nic nie mówię. A kiedy już to robię, to nie wyjawiam wszystkiego.

Przygryzłem wargę, czując, jak moja twarz staje się coraz bardziej gorąca. Kilka osób znów na nas spojrzało, ich oczy błądziły od Pandory do mnie, jakby próbowali ocenić, co tu się właściwie dzieje. Zauważyłem, że niektóre twarze wyrażają zaintrygowanie, inne pobłażliwy uśmiech. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię.

– Naprawdę, Moonstone – westchnąłem, próbując przywrócić na twarz chłodny wyraz. – Zastanawiam się, co właściwie bym zrobił bez ciebie i twoich niespodzianek.

Pandora parsknęła śmiechem, zerkając na mnie z iskrą w oku, jakby uważała, że to najzabawniejsza rzecz, jaką usłyszała tego dnia.

– Och, Regulusie, nie jestem pewna, ale podejrzewam, że twoje życie byłoby bardzo nudne – powiedziała, wkładając kolejną książkę na półkę. – Czasem zastanawiam się, co byś zrobił, gdybyś mnie nie miał.

Przez chwilę milczałem, obserwując ją uważnie, a potem nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu, który pojawił się na moich ustach. Mimo całej swojej dziwaczności, była w niej pewna odwaga. A może po prostu szaleństwo, ale dziwnie przyciągające. Moje życie z Pandorą u boku faktycznie nigdy nie było nudne. Przewróciłem oczami, próbując ukryć ten uśmiech.

– Może masz rację – przyznałem w końcu, wzruszając ramionami. – Ale mam nadzieję, że następnym razem, kiedy zobaczysz coś istotnego w swojej wizji, nie będziesz tego tak ukrywać. Może i nie przepadam za swoim pechem w twoich wizjach, ale lepiej być przygotowanym psychicznie. Chyba przyznasz mi rację?

Pandora znów cicho się zaśmiała, a jej oczy zabłyszczały wesoło. Westchnąłem, odwracając wzrok i pozwalając sobie na chwilę zapomnienia. Z Krukonką czas płynął inaczej. Wydawało się, że nawet chwile spędzone w bibliotece miały swój specyficzny urok. Poza tym byłem też trochę mniej samotny, choć nigdy bym tego nie przyznał na głos.

Zerkając na zegar nad biurkiem bibliotekarki, wiedziałem, że niedługo muszę się zbierać, żeby spotkać się z matką. Czekała mnie ta cholerna wyprawa po nową różdżkę – i chociaż myśl o tym przyprawiała mnie o mocne ukłucie stresu, coś w obecności Pandory sprawiało, że czułem się nieco lżej.

Zanim zdążyłem przemyśleć kolejne słowa, nagle znikąd pojawiła się przyjaciółka Pandory. Amelia Bones. Zaskoczony jej nagłym pojawieniem się, zerknąłem na nią z ukosa, lustrując ją spojrzeniem. Jej długie, kręcone włosy tego dnia opadały na ramiona w nieco niesforny sposób, jakby zupełnie zignorowała próbę ich ujarzmienia. Jej ciemniejsza karnacja kontrastowała z jasnym beżowym swetrem, a ciemne oczy lśniły. Była niższa ode mnie o dobre pół głowy, ale mimo to, jej dzisiejsza energia sprawiła, że wydała się bardziej obecna, zauważalna. W bibliotece, gdzie panowała cisza, jej obecność była teraz jak promień słońca.

— Pandoro! Musisz to usłyszeć! Nie uwierzysz, co dziś zrobili Puchoni przed Wielką Salą! — Zaczęła paplać podekscytowana, kompletnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Jej głos przypominający dzwonki, wywołał lekkie poruszenie u bibliotekarki, która dotąd skupiona była na pisaniu czegoś na pergaminie. Amelia jednak nieprzejęta zabójczym wzrokiem kobiety zaczęła mówić dalej, choć o ton ciszej, by nie przyciągać na siebie więcej uwagi — Jeden z braci Jug i Ba...

Nagle urwała, a na jej twarzy zagościł wyraz kompletnego zaskoczenia. Oczy jeszcze przed chwilą błyszczące z radości, spoczęły na mnie, kiedy wciąż stałem za Pandorą półukryty za regałem z książkami. Amelia wyraźnie mnie wcześniej nie dostrzegła.

— Re-Regulus! — wydusiła z siebie, a jej twarz natychmiast pokryła się czerwienią, jakby ktoś właśnie rzucił na nią zaklęcie. Widok ten był mi doskonale znany. Amelii coraz trudniej było ukryć swoje zauroczenie. Było to oczywiste dla każdego, kto choć raz widział, jak reaguje na moją obecność.
Przygryzła wargę, jej dłonie zaczęły nerwowo skubać rąbek swetra, a cały ten wesoły nastrój, którym tryskała jeszcze sekundę wcześniej, zniknął. Próbowała udawać, że to nie jest dla niej wielką sprawą - że jej zauroczenie mną jest nieistotne – ale niestety dla niej było to zbyt widoczne.

— Ja... nie wiedziałam, że... że tu jesteś — wydukała, jej oczy zaczęły nerwowo przeskakiwać między mną a Pandorą, jakby szukała jakiejś drogi ucieczki. Było zaskakującym jak nagle z wygadanej dziewczyny zamieniała się w jęczącą, niepewną istotkę. Czułem jej zmieszanie aż nadto. Zawsze odnosiłem dziwne wrażenie, kiedy Amelia była blisko. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli, że naprawdę mogłaby się we mnie zauroczyć. To byłoby zbyt szalone i skomplikowane, a ja miałem wystarczająco problemów na głowie. Ignorowałem więc jej uczucia, udając, że tego nie zauważam.

Miedzy nami zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosami odwracanych kartek i odległymi krokami innych uczniów. Przestałem patrzeć na Amelię i zerknąłem na Pandorę, która lekko rozbawiona całą sytuacją, bez słowa odkładała kolejne książki na półkę. Puchonka za to wciąż stała zaczerwieniona na twarzy, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć ani jak wyjść z tej niezręcznej sytuacji. Pomyślałem, że może powinienem jej to jakoś ułatwić.

— Właściwie... nie powinno mnie tu być. — powiedziałem z lekkim westchnieniem.— Mam plany na dziś. Spotkałem Pandorę przypadkiem, no i... tak jakoś się zgadaliśmy.- Mój ton był spokojny, ale wiedziałem, że moje słowa zabrzmiały chłodno. Może nawet zbyt chłodno. Nadal wyglądała na speszoną, więc postanowiłem dać jej nieco przestrzeni. Cofnąłem się dwa kroki i oparłem się o inny regał, wygładzając dłonią swój czarny golf, który dziś na siebie włożyłem. Srebrny łańcuszek, ten sam, który dostałem od brata, zsunął się lekko na przód, więc delikatnie go poprawiłem.

- A-ach tak, rozumiem - wykrzesała z siebie z trudem.- Wiesz...- zaczęła mówić, jednak nie potrafiłem skupić się na treści, ponieważ gdy tylko moje myśli skierowały się w kierunku Syriusza, kompletnie odpłynąłem.

Skrzywiłem się bezwiednie. W nocy mieliśmy się spotkać. Ustaliliśmy, że mamy zobaczyć się na wieży astronomicznej, ale Syriusz mnie wystawił. Czekałem i czekalem, dopóki moje ciało kompletnie nie przemarzło, a on i tak się nie zjawił, mimo że liczyłem na coś kompletnie innego, biorąc pod uwagę to, że obaj pragnęliśmy się pogodzić. A tymczasem z jego strony nie było ani słowa, czy też żadnej próby kontaktu od tamtego momentu.

Poczułem, jak wzbiera we mnie złość, mimo to inne, bardziej uporczywe emocje wzięła górę i przeszyły moje ciało. Ogarnęło mnie zmartwienie i troska, których nie chciałem czuć. Zastanawiałem się, co się wydarzyło nocą. Czy brak jego obecności był spowodowany jakimiś kłopotami, które na siebie sprowadził, a może zwyczajnie mnie olał, sądząc, że nasza rozmowa w ogólnym rozrachunku nie ma sensu skoro ostatnio wydawało się być między nami więcej luzu? Tego nie mogłem wiedzieć, lecz to nie zmieniało faktu, że poczułem się znów zdradzony i oszukany. Kiedy zaczęło mi zależeć znów przekonałem się, że nie było w tym najmniejszego sensu. Czułem się jak naiwne dziecko, które uwierzyło w to, że może być dla kogoś wystarczająco ważne bez konkretnego powodu.

— Czy... powiedziałam coś nie tak? — Głos Amelii nagle przebił się przez lukę w moich myślach, co spowodowało, że poderwałem głowę, natychmiast wracając do rzeczywistości. Uświadomiłem sobie, że wcale jej nie słuchałem i na dodatek skrzywiłem się nieświadomie, a ona wzięła to do siebie. Westchnąłem cicho, wiedząc, że to nie jej wina.

— Nie, nie... przepraszam — odparłem szybko, starając się złagodzić sytuację. Odetchnąłem głęboko. — Po prostu... uciekłem myślami gdzieś indziej.- potarłem dłonią kark w zakłopotaniu.

Bones zastanowiła się chwilę, po czym ignorując fakt mojego niekulturalnego zachowania, uśmiechnęła się delikatnie - jakby z ulgą, że nie chodziło o nią.

Skinąłem głową na znak, że moje odcięcie od świata jest już za mną, i dodałem:

— Przepraszam - mruknąłem znów.- Czy możesz powtórzyć, co mówiłaś?

Amelia wzięła głębszy oddech, widocznie nieco uspokojona tym, że chciałem wiedzieć, o czym opowiadała, jednak jej oczy wciąż nieco nieśmiało wędrowały pomiędzy mną a Pandorą, która teraz przeglądała książki na niższych półkach, podsłuchując naszą rozmowę. Dziwiłem się, że nie rzuciła jeszcze jakimś bezlitośnie szczerym komentarzem. Długo wytrzymywała w ciszy, ale miałem wrażenie, iż nie robiła tego bez premedytacji, jakby specjalnie dawała szansę Amelii na chwilę czasu spędzonego na rozmowie ze mną. Musiałem ją potem o to zapytać.

— Ach... - Puchonka zaczęła, próbując przypomnieć sobie, co chciała powiedzieć. Jej dłonie znów nerwowo zaczęły skubać rąbek swetra, a ja poczułem, że to jedno z tych niezręcznych momentów, których zawsze starałem się unikać. — No więc... mówiłam o Edzie Jugu i...twoim przyjacielu? Bartym Crouchu. Widziałam ich przed Wielką Salą. Wiesz, rzucili zaklęcie na jakieś książki, które zaczęły latać dookoła i uderzały każdego, kto próbował przejść obok. Niezła zabawa — zaśmiała się lekko, ale w jej oczach wciąż było widać lekkie zmieszanie.

Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, Pandora, nie odwracając się, dodała nagle:

— Puchoni mają dziwną definicję zabawy. Może to dlatego, że nie mają wielu lepszych rozrywek.- mruknęła, zerkając na mnie wymownie. Wiedziałem o co jej chodziło, Barty często potrafił wymyślać głupoty, zamiast zajmować się pożyteczniejszymi rzeczami. Zaczarowanie książek zdecydowanie należało do idiotycznych zagrywek.

Spojrzałem na nią z lekkim rozbawieniem, bo jak zwykle potrafiła powiedzieć coś, co wydawało się jednocześnie trafne i bezczelne - tego właśnie po niej oczekiwałem i nie zawiodłem się. Amelia natomiast uśmiechnęła się niepewnie, jakby nie będąc pewną, czy powinna to skomentować, ale w końcu westchnęła, spoglądając na mnie.

— Chyba masz rację... ale to było dość zabawne...Dopóki nie dostałam książką w plecy — przyznała, uśmiechając się bardziej swobodnie.— A tak w ogóle, Regulusie, słyszałam, że w przyszłym tygodniu macie trening, prawda? Zaczynacie wcześniej niż wszyscy?— zapytała, próbując zainicjować temat, który zapewne uznała za bezpieczny. Przyglądała mi się uważnie, próbując wyczytać coś więcej z mojego wyrazu twarzy. Znałem ten wzrok, pełen nadziei i delikatnej fascynacji, ale próbowałem go ignorować.

Pokiwałem głową, choć myśl o drużynie nie poprawiała mi nastroju. Zwłaszcza po tym, co stało się z Syriuszem. Był to mój pierwszy trening jako kapitan, na którym chciałem się skoncentrować w pełni, ale jednocześnie nie potrafiłem wymazać z głowy myśli o moim bracie. Nie wiedziałem, co się z nim działo i to pozostawało nieustannie w mojej głowie. Miałem ochotę go zabić, bo nie mogłem przestań się zastanawiać, co zrobiłem nie tak.

– Tak, zaczynamy wcześniej – odparłem lakonicznie, nie chcąc zagłębiać się w ten temat. – Właściwie... powinniśmy już ruszyć z planowaniem solidnej strategii. Zależy mi, żeby być gotowym na najbliższy mecz.

Amelia skinęła głową. Zauważyłem, że jej ręce przestały nerwowo skubać materiał szaty, jakby fakt, że w końcu odzywałem się normalnym tonem, dodał jej pewności siebie.

– To świetnie! – powiedziała, a w jej głosie było więcej entuzjazmu, niż oczekiwałem. – Myślę, że cała szkoła czeka na ten mecz. Wszyscy o tym mówią. W końcu Gryffindor i Slytherin się nie cierpią. – spoglądała na mnie uważnie, mając nadzieję na to, że coś odpowiem. Ja jednak nie miałem zamiaru tego zrobić, ponieważ nie lubiłem poruszać naszych relacji z innymi domami, było to skomplikowane i upierdliwe.

Palce Puchonki zacisnęły się na brzegu beżowego swetra na brak mojej odpowiedzi zwrotnej, a policzki zaczęły się rumienić.

— Wiesz, Regulusie... — zaczęła znów, najwidoczniej jeszcze niezrażona. Jej głos drżał lekko, choć starała się nadać mu pewności siebie. — Jesteś naprawdę... no, imponujący.

Zauważyłem, jak Pandora odwraca się lekko, jakby udawała, że nie słucha, ale jej subtelny uśmieszek zdradzał, że dokładnie śledzi przebieg tej rozmowy. Amelia przełknęła ślinę, próbując brnąć dalej, choć wyraźnie się denerwowała.

— W sumie... widziałam jak grasz...jesteś niesamowity — przyznała i zatrzepotała nerwowo rzęsami, jakby sama siebie zaskoczyła tym wyznaniem. — Ja...właściwie wszyscy tak mówią. To prawda.

Uciekłem spojrzeniem w bok, czując się coraz bardziej niezręcznie. Amelia, mimo że próbowała flirtować, robiła to w sposób, który sprawiał, że sam czułem zażenowanie.

— Często o tym myślę... znaczy się, o Quidditchu — dodała szybko, jej twarz stała się jeszcze bardziej czerwona. — Może moglibyśmy kiedyś... wiesz, spotkać się po twoim treningu? Zawsze chciałam dowiedzieć się więcej o tej grze, a ty na pewno wszystko wiesz. Może, jeśli załapałabym o co chodzi, mogłabym nawet pomóc w obmyślaniu strategii?

Czułem, jak kącik moich ust drga nerwowo, a Pandora prawie się zakrztusiła, ukrywając śmiech za jednym z regałów. Amelia tymczasem wyglądała na taką, która miała nadzieję, że powiedzenie tego wszystkiego nagle sprawi, że rozmowa stanie się mniej niezręczna.

— To miłe z twojej strony... — zacząłem powoli, starając się znaleźć słowa, które nie brzmiałyby zbyt ostro, ale jednocześnie zakończyłyby tę rozmowę. — Ale naprawdę nie potrzebuję pomocy przy strategii. Mam wszystko pod kontrolą.

Amelia spuściła wzrok.

— Och... tak, oczywiście. Przepraszam, że w ogóle o tym wspomniałam — powiedziała cicho, a w jej głosie słychać było ukrytą nutę rozczarowania.

Czułem, że atmosfera stała się tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Zanim jednak mogłem cokolwiek dodać, coś w bibliotece się zmieniło. Nagle poczułem znajomą, lodowatą obecność. Znieruchomiałem.

— Regulusie.

Głos mojej matki przeszył powietrze jak ostrze. Natychmiast wyprostowałem się, a wszystkie myśli o nieudolnej próbie podrywu wyparowały. Miałem wrażenie, że wszystko wokół zamarło na sekundę.

Pandora i Amelia odwróciły się w kierunku wejścia, skąd szła Walburga Black, najbardziej bezlitosna kobieta jaką znałem. Od razu przestały się uśmiechać. Bones, jeszcze chwilę temu próbująca nieporadnie flirtować, teraz stała nieruchomo, blada jak pergamin, a jej oczy były szeroko otwarte w zdziwieniu i może lekkiej trwodze. Moonstone, choć starała się zachować spokój, uniosła brwi, jakby nie dowierzając, że ktoś może emanować takim chłodem.

Matka nie zwróciła na nie uwagi, jakby były czymś niegodnym nawet przelotnego spojrzenia. Jej oczy skupiły się wyłącznie na mnie.

— Spodziewałam się, że będziesz gotowy na czas, Regulusie — powiedziała chłodno. — A ty tracisz czas na bezcelowe pogaduszki, zamiast zająć się tym, co naprawdę ważne.

Czułem, jak moje policzki zaczynają płonąć ze wstydu. Spojrzenia Pandory i Amelii były teraz skierowane na mnie. Obie milczały, zupełnie zszokowane chłodnym tonem, jakim matka mnie potraktowała. Najwidoczniej żadna z nich nie spodziewała się, że ktoś może w ten sposób mówić do własnego dziecka. Ja jednak byłem do tego przyzwyczajony, choć nigdy nie przestawało boleć.

— Twoja nieodpowiedzialność jest dla mnie rozczarowaniem — dodała. — Zniszczyłeś swoją różdżkę i nawet nie raczyłeś poinformować mnie o tym od razu. Musiałam dowiedzieć się tego od twojego opiekuna. Naprawdę, Regulusie, oczekiwałam lepszego zachowania od mojego syna. Na dodatek przyjechałam teraz specjalnie, by zabrać cię do Ollivandera, a tracimy czas, bo najwyraźniej uznałeś, że twoje własne błędy nie wymagają natychmiastowej naprawy — kontynuowała, ignorując wszelkie oznaki mojego zawstydzenia i zainteresowania ludzi wokół.— Mam nadzieję, że tym razem zrozumiesz, co oznacza odpowiedzialność.

Przez chwilę się wahałem, nie wiedząc, jak było najrozsądniej zareagować, ponieważ moja matka należała do najbardziej nieprzewidywalnych istot chodzących po tej ziemi. Ostatecznie zdecydowałem się na posłuszne kiwnięcie głową na znak, że rozumiem, choć skręcało mnie od środka na świadomość, na jakie tratowanie pozwalałem.

— Oczywiście, matko — powiedziałem cicho, próbując nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to dotknęło. Jej słowa uderzały jak tępy sztylet.

— Wychodzimy. Natychmiast. — Dodała krótko i odwracając się na pięcie, ruszyła do wyjścia. Jej długie czarne włosy, które teraz pozostawały opuszczone na plecy, falowały z jej każdym zgrabnym, choć szybkim krokiem.

Odetchnąłem głęboko, ledwie rozumiejąc, że powinienem teraz szybko zareagować. Zerknąłem na wciąż osłupiałą Pandorę.

– Porozmawiamy później – rzuciłem gładko z pozoru, co wywołało we mnie czysty podziw. Moje gardło pozostawało boleśnie ściśnięte odkąd ujrzałem wściekłą matkę i nie sądziłem, że będę potrafił aż tak dobrze nad nim zapanować. Zwłaszcza biorąc pod uwagę nasilające się we mnie emocje.

Nie czekając na odpowiedź dziewczyny, cofnąłem się szybko do stołu przy którym wcześniej siedzieliśmy. Zabrałem z oparcia krzesła płaszcz, który nałożyłem na ramiona. Przez ten czas pozostawałem nieobecny, choć starałem się nie skupiać na tym, co Pandora mogła sobie pomyśleć o mnie i całej zaistniałej sytuacji. Z pozoru mogło wydawać się to głupim zmartwieniem, jednak prawdziwie przerażał mnie fakt, że będąc świadkiem tej rodzinnej wymiany zdań, mogła zmienić o mnie mniemanie, a jakby nie patrzeć należała teraz do nielicznych osób, na których mi zależało i z jakimi miałem ochotę w ogóle się zadawać. Nie chciałem więc pozwolić sobie na utratę tej znajomości. Choć Pandora nie wydawała się być typem człowieka, który szybko się poddaje i ucieka, to ja w tym momencie byłem zwyczajnie zmiażdżony milionem obaw, nad którymi nie byłem w stanie zapanować.

Potykając się niemal o własne nogi, dogoniłem w biegu Walburgę akurat, gdy opuszczała bibliotekę. Zanim za nią wyszedłem, rzuciłem jeszcze ciche pożegnanie bibliotekarce, kulturalnie się kłaniając z przepraszającym uśmiechem na ustach. Nie chciałem by Madame Pince pomyślała, że nie traktowałem tego miejsca z należytą ostrożnością.

Gdy szedłem dalej przez zamek, czułem krople lodowatego gniewu mojej matki, które trafiały w moje ciało jak milion drobniutkich igiełek sprawiających ogromny dyskomfort, ale nie wyrządzających fizycznej krzywdy. Przez to każdy mijany korytarz wydawał się dłuższy od kolejnego, jakby szkoła w tej chwili zmieniła się w cholerny labirynt. Wokół nas przechodzili uczniowie, ale nikt nie odważył się podejść zbyt blisko, czując aurę wściekłości, która emanowała wokół naszej dwójki.

Walburga nie odezwała się od razu, a jej milczenie właściwie było gorsze niż słowa. Wyglądało na to, że zbierała myśli i choć bardzo chciałem wierzyć w coś zupełnie innego, to doskonale wiedziałem, iż przygotowywała się do kolejnego ataku, bo to właśnie robiła najlepiej. Mimo to próbowałem utrzymać neutralną twarz, uchodząc za silnego, choć w środku wszystko we mnie drżało i kotłowało się.

— Regulusie — zaczęła cicho, z pozoru spokojnie, gdy tylko zniknęliśmy za rogiem korytarza, a wtedy przeszyły mnie nieprzyjemne dreszcze, ponieważ ostre słowa nadchodziły szybciej, niż się tego spodziewałem. — Jesteś moim synem. – uraczyła mnie szybkim spojrzeniem. – Dziedzicem rodu Blacków – naprostowała. – I pomimo tego popełniasz błędy, które są nie do pomyślenia. Nieodpowiedzialność, którą pokazałeś, niszcząc swoją różdżkę, jest nie do zaakceptowania, wiesz o tym, prawda?

Przełknąłem ślinę, czując, że powinienem coś powiedzieć, ale każde słowo, które przyszło mi do głowy, zdawało się niewystarczające. Moja matka kontynuowała, nie dając mi nawet szansy na odpowiedź:

— Powiedz mi, jak to się stało? — zapytała nagle i ostro. — Jak to możliwe, że twoja różdżka została od tak zniszczona? Oczekuję od ciebie dokładnych wyjaśnień.

Spojrzałem w kierunku okien, gdzie za szybą widniał ponury widok na Błonia. Zamyśliłem się. Nie mogłem przecież powiedzieć jej prawdy. Gdyby dowiedziała się, że Mulciber złamał moją różdżkę, wszystko wymknęłoby się spod kontroli. A już na pewno, gdyby odkryła, że próbowałem przy tym wszystkim chronić Bartemiusza. Barty był moim przyjacielem, ale ona by tego nie zrozumiała.

— To był wypadek — powiedziałem, starając się brzmieć pewnie. — Nic więcej.

— Wypadek? — Jej głos podniósł się o pół tonu, a ja czułem, jak ludzie wokół zaczynają się nam przyglądać. — Wypadek?! Czy ja cię tak wychowałam, Regulusie? Żebyś dopuścił do czegoś takiego jak wypadek? Różdżki nie łamią się od tak, synu. Jeśli nie potrafisz opanować nawet swojego najważniejszego narzędzia, jak zamierzasz być godnym rodu Blacków?

Poczułem, jak serce zamarło na moment w mojej piersi. Wiedziałem, że jej słowa będą jak ciężkie kamienie zrzucane na moją głowę, więc nie wiedziałem czemu teraz mnie tak dotknęły. Wyglądało na to, że jednak nie zawsze mogłem być na nie w pełni przygotowany, nawet pomimo wiedzy, że z pewnością padną. Próbowałem zachować spokój, ale wewnątrz mnie wszystko się rwało. Zdawałem sobie sprawę też z tego, że nie przestanie, dopóki nie osiągnie swojego celu – dopóki nie upokorzy mnie do końca.

— Jesteś rozczarowaniem — warknęła i łapiąc mnie za przedramię, zatrzymała nas nagle, by spojrzeć na mnie z góry. Jej oczy były zimne i pełne goryczy, a ja miałem wrażenie, że pod ich ciężarem moje nogi mimowolnie żałośnie się uginały.— Nie mogę pojąć, jak ktoś o twojej pozycji może być tak nieodpowiedzialny. Zniszczyłeś coś, co powinno służyć ci całe życie. I co teraz? Mam od tak się zająć twoimi błędami? Może powinnam wychować cię na nowo?

Moja twarz pozostawała bez wyrazu, ale korzystając z tego, że trzymałem teraz zaplecione ręce z tyłu, zacisnąłem dłonie w pięści. Nie chciałem po sobie poznać, jak jej słowa dalej mnie raniły. Moja matka była surowa – właściwie od zawsze. Ale w tej chwili... w tej chwili odnosiłem wrażenie, że naprawdę mnie nienawidziła.

— To nie jest jedyny problem, o którym mi nie powiedziałeś, mam rację? — kontynuowała pogardliwie, nie dając mi nawet chwili na oddech. — Obiła mi się o uszy bardzo ciekawa sprawa. Czyżby Slughorn musiał nałożyć na ciebie kary? Wydaje mi się, że to raczej twoja wina, niż pech. Co jeszcze przede mną ukrywasz, Regulusie?

Zamarłem, a moje rozszerzyły się z przerażenia, ponieważ nie wiedziałem, skąd dokładnie moja matka wiedziała o szlabanach - może od Slughorna lub kogoś innego - ale myśl o tym, że usłyszała o moich porażkach, sprawiała, że żołądek skręcał mi się z bólu. To nie tak miało wyglądać.

— To nie tak, jak myślisz... — zacząłem, ale ona natychmiast przerwała mi lodowatym spojrzeniem.

— Nie tak, jak myślę? — powtórzyła z szyderczym uśmieszkiem. — Och, Regulusie, nie próbuj mnie okłamywać. Wiem o wszystkim, co dzieje się w tej szkole. A ty, najwyraźniej, nie masz dość rozsądku, by unikać problemów. Przynosisz niewyobrażalny wstyd naszemu nazwisku.

Czułem, jak świat wokół mnie zaczyna się kurczyć, a głos w mojej głowie krzyczał coraz głośniej i głośniej. Każde jej słowo wbijało się we mnie jak nóż, a ja nie mogłem nic zrobić. Ta kobieta była zbyt silna, zbyt potężna, abym mógł jej się przeciwstawić.

— Chodż— powiedziała nagle i ruszyła dalej. — Nie mam zamiaru tracić więcej czasu. Ale wiedz jedno, Regulusie — jej głos był cichy, ale tak pełen gniewu, że miałem ochotę znów na moment się zatrzymać i spróbować się nie rozpłakać. — Jeśli jeszcze raz zawiedziesz, jeśli choć raz złamiesz zasady naszej rodziny... będziesz tego żałować. Rozumiesz? Jeśli będzie trzeba przywrócę cię do porządku innymi metodami.

— Tak, matko — odpowiedziałem cicho, choć w środku czułem, że powoli tracę grunt pod nogami.

Zapadła cisza.

Szedłem krok w krok, jak wierny pies, starając się nie patrzeć na przechodzących uczniów. Moja twarz płonęła ze wstydu, ale nie miałem przecież wyboru. Musiałem znieść to wszystko dla dobra rodziny, czyż nie?

Opuściliśmy mury Hogwartu. Zimny wiatr niósł ze sobą zapach zbutwiałych liści, a niskie, ołowiane chmury wisiały nad zamkiem, nie mogąc się zdecydować, czy rzucić deszcz, czy tylko pozostać groźnym, szarym tłem. Ziemia pod nogami była lekko błotnista, a każde nasze kroki wydawały stłumiony dźwięk, kiedy szliśmy w stronę powozów stojących wzdłuż brukowanej ścieżki. Milczenie, które nastało między mną a matką, wydawało się cięższe niż powietrze wokół nas. W dodatku miałem wrażenie, jakby poza nami cały świat także nagle ucichł, zwracając na nas w pełni swoją uwagę.

Gdy zbliżaliśmy się do wozów, ja uniosłem wzrok na jeden z nich. Wiedziałem, co ciągnęło te pojazdy, choć dla mnie wydawały się one puste. Testrale. Widziałem je tylko w książkach – skrzydlate, chude istoty o oczach, w których ponoć odbijała się sama śmierć. Przerażał mnie fakt, że był ktoś w moim bliskim środowisku, kto widział je na własne oczy. Barty...

— Ohydne stworzenia.

Zamarłem, czując, jak chłód przenika mnie aż do kości. Spojrzałem ukradkiem na matkę, ale ona wydawała się całkowicie spokojna, jakby ten komentarz był niczym więcej niż uwagą o okropnej pogodzie. We mnie jednak te słowa wywołały istną burzę myśli. Co miały oznaczać te słowa? Czyżby widziała, tak samo jak Barty, co ciągnie powozy?

Czułem, jak ciarki przebiegają mi po plecach. Testrale były widoczne tylko dla tych, którzy widzieli śmierć. Tę prawdziwą, zimną, brutalną śmierć na własne oczy. Nie chciałem myśleć o tym, że moja matka mogła być w tej sytuacji. Ale w głębi serca wiedziałem, że nie tylko mogła – a musiała. Ile razy widziała, jak ktoś umiera? Jak wiele ofiar wojny o czystość krwi miało na jej oczach zakończyć życie?

Przyspieszyłem kroku, starając się na nią nie patrzeć, bo zwyczajnie nie mogłem już znieść tej myśli. Nie mogłem wiedzieć. Nie chciałem wiedzieć. W tej jednej chwili miałem wrażenie, że stoję na krawędzi przepaści – przepaści, która była mroczna i bez dna. Nie wiedziałem, jak wielu czarodziejów musiało umrzeć w imię ideologii, którą tak bezgranicznie wyznawali.

Wojna w świecie czarodziejów była wszędzie – dotykała każdej rodziny, każdej społeczności. Ale co innego było słyszeć o śmierci, a co innego widzieć ją z bliska. Być jej świadkiem.

Testrale ciągnęły powozy, które dla większości uczniów wyglądały na poruszające się samoistnie, ale moja matka je widziała. Widziała te „ohydne stworzenia" z pełną świadomością tego, czym są. A ja... Ja nie mogłem tego pojąć. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś z mojej rodziny - osoba, z którą dzieliłem życie - mógł doświadczać śmierci tak często, że stała się dla niego niemal codziennością. Ile razy podjęła decyzję, która zakończyła czyjeś życie?

Obrazy tego wszystkiego zaczęły wdzierać się do mojego umysłu. Czarny Pan, jego poplecznicy, moi rodzice... Wszyscy wierzyli w tę samą ideologię „czystość krwi". Tyle razy słyszałem te słowa wypowiadane z dumą i przekonaniem, ale nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, co tak naprawdę oznaczały. Teraz te słowa zaczynały nabierać dla mnie zupełnie nowego znaczenia – kryły w sobie krew, śmierć i rzeczy, o których nie chciałem wiedzieć. To było zbyt przerażające, zbyt nieludzkie.

Żołądek skręcał mi się na myśl, że kiedyś ja również mogę zobaczyć te stworzenia - że i mnie będzie dane stanąć twarzą w twarz ze śmiercią. Bo to było nieuniknione, prawda? Służba Czarnemu Panu wiązała się z tym, że pewnego dnia mogłem zostać wysłany, by zrobić to, co oni. Zabić. Widzieć, jak ktoś umiera.

Próbowałem wyrzucić te myśli z głowy, ale one nie odpuszczały. Uświadomiłem sobie, że nie chodzi już tylko o przyszłość. To było teraz. To działo się wokół mnie i nie mogłem tego zatrzymać.

Spojrzałem na profil matki. Jej twarz była pozbawiona emocji, surowa i zimna jak zawsze. Nigdy nie pozwalała sobie na żadną słabość. Ani jednej chwili wahania. Była silna. Może nawet zbyt silna. Ale teraz, kiedy wiedziałem, że widziała śmierć, wydawała się jeszcze bardziej odległa. Jakby coś w niej zostało zniszczone na zawsze, a ona nigdy już nie pozwoliła sobie na odczuwanie czegokolwiek.

Wsiedliśmy do powozu w ciszy. Drzwi zamknęły się z cichym skrzypnięciem, a pojazd delikatnie się zatrząsł, gdy Testrale pociągnęły go naprzód. Powóz powoli ruszył po kamienistej drodze, kierując się w stronę Hogsmeade. Wewnątrz było ciemno, jedynie słabe światło przedzierające się przez okna oświetlało wnętrze.

Siedziałem naprzeciwko Walburgi, próbując odczytać z niej jakiekolwiek najdrobniejsze emocje, oczywiście bez skutku. Była jak pusta skorupa. Wciąż w głowie brzmiały mi słowa, które rzuciła pod nosem o Testralach. Nie mogłem przestać myśleć o tym, co to oznaczało.

Powóz jechał powoli, koła stukały o kamienie, a wiatr kołysał drzewami wzdłuż drogi. Październikowa wilgoć przenikała powietrze, a zimne podmuchy wdzierały się przez szczeliny w drzwiach. Trwające milczenie między nami było jak ciemny, gęsty dym, który mnie dusił. W końcu, nie mogąc już dłużej wytrzymać ciszy, odważyłem się zadać pytanie, które od dawna mnie dręczyło. Musiałem to zrobić, choć każda cząstka mojego ciała krzyczała, żeby tego nie robić.

— Matko — odezwałem się cicho, ale mój głos zabrzmiał wyraźnie w ciasnym wnętrzu powozu. — To, co mówiłaś wtedy w salonie przed moim wyjazdem do szkoły... O tym, że wkrótce poznam kogoś bardzo ważnego... Chodziło ci o Czarnego Pana, prawda?

Przez chwilę nie reagowała, jednak po dłuższej chwili uniosła podbródek, a jej oczy skierowały się na mnie. Napięcie zawisło w powietrzu, a wiatr na zewnątrz zdawał się przybierać na sile, uderzając o ściany powozu.

— Czy naprawdę potrzebujesz odpowiedzi na to pytanie, Regulusie? — zapytała powoli. — To przecież oczywiste. Nasz ród od dawna popiera Czarnego Pana. To nasza przyszłość. Twoja przyszłość.

Jej słowa uderzyły mnie dogłębnie po raz kolejny. Wiedziałem to. Wiedziałem od dawna, że nasza rodzina była związana z Voldemortem i jego ideologią, jednak dopiero teraz, kiedy te słowa zostały wypowiedziane wprost, poczułem, jak blisko byłem tego, co miało nadejść. Zanim zdążyłem się powstrzymać, słowa same wydostały się z moich ust:

— A jeśli... — zacząłem, czując, jak moje gardło boleśnie się zaciska. — Jeśli zostanę do niego wysłany i zgodzę się na służbę... Czy to was w końcu zadowoli? Czy wtedy będziesz dumna? Czy wtedy ród Blacków będzie usatysfakcjonowany?

Patrzyła na mnie uważnie, a w jej oczach pojawiło się coś, czego nigdy wcześniej u niej nie widziałem. To nie była czysta surowość, ani gniew. To było coś innego – coś, co wprawiło mnie w jeszcze większe zaniepokojenie.

— Regulusie — powiedziała cicho, ale jej głos był wyjątkowo ponury i zimny. — Dumna? — Zawahała się na krótką chwilę, jakby ważyła swoje słowa. — Dumę zyskuje się poprzez lojalność, poprzez poświęcenie i oddanie sprawie. Ród Blacków zawsze był wierny swoim ideałom. Nie chodzi o to, czy ja będę dumna, czy twoja rodzina będzie zadowolona. Chodzi o to, czy ty będziesz godny noszenia naszego nazwiska. A to oznacza tylko jedno – oddanie się służbie Czarnemu Panu.

Każde słowo było jak uderzenie młotem. Czułem, jak narasta we mnie wewnętrzny sprzeciw, coś, co nigdy wcześniej nie miało szans się rozwinąć. Oddanie. Poświęcenie. Bycie godnym nazwiska. To wszystko było częścią dziedzictwa, które nosiłem na swoich barkach, ale teraz... teraz miało stać się to rzeczywistością. Życie, które prowadziłem, wkrótce miało zmienić się na zawsze.

Czarny Pan. Wojna. Śmierć.

Czy to była naprawdę jedyna droga, jaką dla mnie zaplanowano? Czy to wszystko miało się sprowadzać do tego, że mam oddać swoje życie w służbie ideologii, której do końca nie rozumiałem, a której grozy nigdy w pełni nie chciałem przyjąć do wiadomości?

Opuściłem głowę, a ja byłem wdzięczny, że moje włosy były teraz nieco dłuższe. Zasłoniły moją twarz wystarczająco dobrze, by nie można było zauważyć moich szeroko otwartych, przerażonych oczu. Gdy tylko zdołałem zapanować nad emocjami, spychając je na dno podświadomości, spojrzałem na matkę, ale jej twarz była już odwrócona w stronę okna. Powóz trząsł się lekko, gdy ciągnęły był przez chłodne, jesienne pola.

Zatrzymalismy się z cichym szarpnięciem, a koła przestały trzeszczeć na kamieniach dopiero po dłuższym czasie. Oznaczało to koniec podróży, więc wysiadłem za matką, która, jak zawsze, nie zwracała uwagi na otoczenie. Wietrzysko uderzyło nas prosto w twarz, niosąc z sobą chłód, który przenikał nasze ciała.

Odetchnąłem i rozejrzałem się wokół. Zaczynało się powoli ściemniać, a w Hogsmeade panował dziwny niepokój – nieliczni czarodzieje przemierzali ulice, znikając w gęstej mgle, a cienie wydawały się dłuższe i cięższe niż zwykle.

Ruszyliśmy powoli w stronę miejsca, gdzie mogliśmy się bezpiecznie teleportować bez ograniczających nas zaklęć ochronnych Hogwartu. Droga była cicha, przerywana moim przyspieszonym oddechem. Kamienie pod stopami były wilgotne, a ścieżka wąska i błotnista od ciągłych opadów mżawki. Złote liście opadały z drzew, tworząc na ziemi dywan, który zdawał się przemieniać w szarą, rozmiękłą masę pod wpływem deszczu.

Matka szła szybkim, zdecydowanym krokiem, nie zwracając uwagi na przechodniów, którzy przemykali obok nas, jakby obawiali się nawet jej spojrzenia. Mijaliśmy niewielkie domki, z których niektóre miały zamknięte okiennice. Hogsmeade zawsze wydawało się żywe i pełne ludzi, ale teraz, w październikowym chłodzie, wyglądało na opustoszałe i przygnębione.

W końcu dotarliśmy do miejsca na skraju wioski, gdzie znikały magiczne bariery, które uniemożliwiały teleportację. Walburga zatrzymała się i na mnie spojrzała.

— Teraz się aportujemy — powiedziała, patrząc na mnie przelotnie, jakby sprawdzała, czy jestem gotów. Wzięła mnie za rękę, a następnie obróciła się na pięcie z gracją, jakby była w pełni przyzwyczajona do tej formy transportu.

Chwila, w której teleportowaliśmy się, była jak nagły skok przez przepaść. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że cały świat ściska mnie z każdej strony, jakby każda cząsteczka mojego ciała była kompresowana i rozciągana jednocześnie. A potem, tak szybko jak się zaczęło, wszystko się uspokoiło.

Kiedy otworzyłem oczy, stałem na brukowanej, ciasnej uliczce – ulicy Pokątnej. Zanim mój umysł zdążył w pełni przetworzyć przeskok z wilgotnej mgły Hogsmeade, do tętniącego życiem Londynu, otoczyły nas nagłe dźwięki i zapachy magicznego handlu, a w moim żołądku zawrzało. Z całych sił próbowałem nie zwymiotować. Nienawidziałem aportacji. Zawsze źle ją znosiłem.

Ulica Pokątna była zatłoczona, choć i tu odczuwało się ciężar wojny. Handlarze krążyli ze swoimi towarami, przekrzykując się nawzajem, próbując przyciągnąć uwagę czarodziejów i czarownic. Słońce było już nisko nad horyzontem, a słabe światło lamp oświetlało ulicę, rzucając długie cienie na wilgotny bruk.

— Amulety ochronne! Eliksiry na przetrwanie w najczarniejszych czasach! — wołał jeden z handlarzy, próbując zainteresować mijających go czarodziejów. — Potrzebne wam zaklęcie, które ochroni was przed czarną magią? Mam wszystko, czego dusza zapragnie!

Gdy przechodziliśmy obok, jego spojrzenie zatrzymało się na matce, a jego entuzjazm nieco przygasł. Walburga Black miała w sobie coś, co powodowało, że nawet najbardziej przebiegli kupcy tracili pewność siebie.

— Amulet na ochronę? Wojna za pasem... — zagaił, starając się brzmieć pewnie, ale ton jego głosu zdradzał nerwowość.

Matka spojrzała na niego spod byka, nawet się nie zatrzymując.

— Nie potrzebuję twoich tandetnych błyskotek — prychnęła, mijając go, jakby nie był wart więcej niż chwilowej uwagi. Mężczyzna skulił się nieco, zrozumiawszy swój błąd, i odwrócił się do swoich towarów.

Przeszliśmy dalej, mijając kolejne kramy i sklepy. Wołania handlarzy mieszały się z odgłosami kroków, rozmów i cichym brzękiem monet. Ulica Pokątna była pełna życia, ale czuło się tutaj niepokój – wojna w magicznym świecie rzucała długi cień na każdą transakcję, każde zaklęcie i każdy uśmiech.

W końcu dotarliśmy do celu – sklepu Ollivandera. Jego szyld kołysał się lekko na wietrze, a drewniana fasada sklepu wydawała się bardziej zniszczona niż kiedykolwiek. W oknie nie było żadnych wyeksponowanych różdżek, tylko mgła zasnuwająca szybę.

— Wchodzimy — powiedziała matka stanowczo, otwierając drzwi sklepu z taką siłą, jakby Ollivander osobiście był jej coś winien. Wszedłem za nią, a dzwoneczek nad drzwiami zadzwonił cicho, zwiastując naszą obecność. W środku powitał nas zapach kurzu i starego drewna. Za ladą, jakby z cienia wyłonił się mężczyzna. Jego jasne, przenikliwe oczy błyszczały w półmroku, a usta ułożyły się w cienki uśmiech, gdy nas rozpoznał.

— Ach, pani Black i młody Regulus Black — powiedział cicho. Jego głos był niemal szeptem, jakby słowa miały nie rozerwać tej starej, tajemniczej atmosfery. — Zawsze miło widzieć członków tego szacownego rodu. Czym mogę dziś służyć?

— Regulus potrzebuje nowej różdżki — Walburga chłodno odrzekła, stojąc obok mnie. Jej ton nie pozostawiał miejsca na wątpliwości, że sprawa jest pilna i nie toleruje żadnych opóźnień.

Ollivander skinął głową, a jego oczy zwróciły się na mnie, jakby czytał każdą moją myśl.

— Oczywiście, oczywiście — szepnął. — Każda różdżka ma swoją wyjątkową historię i dopasowanie do właściciela. Zobaczymy, co do ciebie przemówi.- rzucił żywiołowo i zniknął za półką, zostawiając nas na chwilę w tej dziwnej, ciężkiej atmosferze.

Kiedy Olivander wrócił miał przepełnione dłonie podłożonymi pudełkami, które w końcu ułożył przed nami na ladzie.

— Spróbujmy czegoś klasycznego — mruknął do siebie pod nosem, sięgając po pierwszą różdżkę. — Mahoniowa, rdzeń z włókna ze smoczego serca, 11 cali.- Podał mi różdżkę, a ja, czując jej chłód pod palcami, zamachnąłem się nią niepewnie. Z jej końca nagle wystrzelił jasny błysk, który uderzył prosto w regał za mną, zrzucając kilka pudełek na podłogę. Inne półki zadrżały, a kurz uniósł się w powietrze.

Ollivander zamrugał, ale na jego twarzy nie pojawił się ani ślad zaskoczenia.

— Hm, to nie ta — powiedział, uśmiechając się nieznacznie.

Matka zerknęła na mnie z chłodnym spojrzeniem, ale nie powiedziała ani słowa. Mężczyzna podsunął kolejną różdżkę.

— A może klon, 12 cali, rdzeń z włókna ze smoczego serca? — zaproponował.

Poczułem lekkie zdenerwowanie, ale wziąłem różdżkę do ręki. Tym razem nie zdążyłem nawet wykonać ruchu, bo z końca różdżki buchnęły iskry, które zaczęły układać się w dziwaczny kształt płomiennego ptaka, który zakręcił się wokół mnie, a potem z cichym syknięciem zniknął, pozostawiając po sobie smugę dymu i moje nieco podpalone włosy.

— Zdecydowanie nie ta. Chyba potrzebujemy czegoś bardziej... subtelnego.— powiedział Ollivander z wyraźną fascynacją w głosie. Miałem wrażenie, że cała ta sytuacja zaczyna go bawić, a każdy kolejny niepowodzenie tylko podsyca jego ciekawość. Natomiast ja czułem się gorzej, bo przed chwilą prawie zostałem spopielony. Moja matka uniosła brew, a jej wzrok przeszywał mnie na wskroś, mówiąc, że to wszystko to jedynie strata czasu.

Właściciel sklepu pochylił się nad ladą, wyciągając kolejną różdżkę z długiego, ozdobnego pudełka.

— Cóż, może to właśnie będzie ta — powiedział, podając mi różdżkę z hebanu, z rdzeniem z włosa jednorożca, 10 i pół cala. — Bardzo delikatna, ale potężna.

Wziąłem ją do ręki i poczułem coś innego. Różdżka była lekka, a kiedy nią poruszyłem, z końca wystrzeliły delikatne iskry, które zatańczyły w powietrzu, nie powodując żadnych szkód. Wreszcie poczułem, że to było to – jakby różdżka była idealnym przedłużeniem mojej ręki.

Ollivander uśmiechnął się tajemniczo.

— Wygląda na to, że znaleźliśmy tę odpowiednią — powiedział, spoglądając na Walburgę, która jedynie skinęła głową z aprobatą.

Po zakończeniu wyboru różdżki, poczułem ulgę, ciesząc się, że chaos, który pozostawił jedynie moje spalone włosy, przewrócone pudełka i mnóstwo rozproszonych myśli, nareszcie się skończył. Nowa różdżka została mi zapakowana i opłacona.

– Dziękuję bardzo za pomoc – mruknąłem, z lekkim uśmiechem patrząc na mój nowy nabytek.

– Ależ to była sama przyjemność. Miłego dnia wam życzę.

– Również – powiedziała na odchodne moja matka, otwierając drzwi – Nie stój tak, Regulusie, pośpiesz się.

– Tak jest – powiedziałem żywiej z dużo lepszym humorem. Nareszcie miałem różdżkę! Nie czułem się już bezsilny i beznadziejny.

Opuściliśmy sklep i znaleźliśmy się z powrotem na zatłoczonej, głośnej ulicy Pokątnej. Poczułem się nieco przytłoczony, ponieważ handlarze wciąż wykrzykiwali swoje oferty, a powietrze było pełne zapachów magicznych eliksirów i przedmiotów. Na dodatek musiałem posłusznie iść za moją matką, starając się nie potykać o swoje nogi przez to jak szybko musiałem przybierać nogami, by móc dotrzymać jej tempa. Zbliżyliśmy się do wyjścia z ulicy, a wtedy poczułem dziwny niepokój. Rozejrzałem się wokół.

— Czy teraz mogę wrócić do Hogwartu? — zapytałem z pewną nadzieją, gdy w końcu odważyłem się przerwać ciszę między nami. Walburga przystanęła na chwilę, rzucając mi krótkie, oceniające spojrzenie.

— Nie — odpowiedziała chłodno. — Mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Pójdziesz ze mną. - Nie wyjaśniła nic więcej, po prostu oznajmiła fakt, jakby nie miało to dla mnie znaczenia.

I jak zawsze, nie miałem wyboru. Skinąłem tylko głową, nie odważając się sprzeciwić.

Kierowaliśmy się w stronę innej części miasta. Ulica Pokątna była tętniącym centrum magicznego handlu, ale teraz, gdy z niej skręciliśmy, zauważyłem, że otoczenie zaczyna się zmieniać. Powoli zanikał blask i zgiełk sklepów, a pojawiły się ciemniejsze zakamarki. Wiedziałem, dokąd zmierzamy. Moje serce przyspieszyło w odczuwalnej panice.

Śmiertelny Nokturn.

Ta dzielnica zawsze budziła we mnie niepokój – to było miejsce, o którym mówiło się tylko szeptem. Tu handlowano czarną magią, zaklętymi artefaktami i przedmiotami, które niosły ze sobą nie tylko ryzyko, ale i śmierć. Choć moja rodzina była związana z tymi sprawami, nie byłem przygotowany na to, by stawić czoła temu mrocznemu odcinkowi. Już na pewno nie dzisiaj.

— Matko, co tutaj robimy? — zapytałem w końcu, nie mogąc dłużej znieść rosnącego niepokoju.

— To nie twoja sprawa — odpowiedziała. — Chodź i bądź grzeczny. Nic nie mów, nawet jeśli będziesz pytany i zachowaj przede wszystkim spokój – mruknęła.

Przełknąłem ciężko ślinę i skinąłem na znak, że wszystko rozumiem. Miałem co do tego złe przeczucia.

Ulice stawały się coraz węższe, a mrok zaczął otaczać nas ze wszystkich stron. Jakiekolwiek światło, które próbowało dotrzeć na Śmiertelny Nokturn, wydawało się być pochłaniane przez ciemność panującą nad tym miejscem. Wąskie, kręte uliczki były pełne zakamarków, a mury budynków, brudne i zniszczone, zdawały się przesiąknięte czymś mrocznym. Z rzadka pojawiali się tu ludzie – czarodzieje i czarownice o zimnych, wyrachowanych twarzach, poruszający się w pośpiechu, jakby nie chcieli być zbyt długo widziani w tej okolicy.

W końcu zobaczyłem go. Sklep Borgina i Burkesa.

Fasada budynku była przygnębiająca, jakby dawno zapomniana przez czas. Ciemne deski pokrywały większą część zewnętrznej ściany, a brudne okna, zasnute pajęczynami, odbijały niewyraźne cienie osób przechodzących obok. Nad wejściem wisiał stary, zardzewiały szyld, na którym ledwo można było odczytać nazwę. Słowa „Borgin i Burkes" były niemalże pochłonięte przez warstwę pyłu i brudu. Drzwi wyglądały na ciężkie, niemal odpychające, jakby sam sklep nie chciał, by ktokolwiek wchodził do środka bez powodu.

Matka podeszła do drzwi i pchnęła je z nieprzyjemnym skrzypieniem. Wewnątrz powitał nas zapach wilgoci, kurzu i czegoś jeszcze – czegoś, co przypominało stęchliznę zmieszaną z magicznymi ingrediencjami. Sklep był przyćmiony, mimo że znajdowały się tu okna. Półki wypełnione były dziwnymi, przeklętymi przedmiotami. Lśniące, czarne amulety, stare księgi o wyraźnie zakazanych zaklęciach, szklane kule wypełnione czymś, co przypominało wirujące mroczne cienie – to wszystko zdawało się emanować złowrogą energią. Nie chciałem tu być. Dreszcze nieustannie przechodziły przez moje ciało.

Nagle, z zaplecza sklepu wyłoniła się postać. Wysoki mężczyzna o chudej sylwetce i zapadniętych policzkach pojawił się w drzwiach. Jego oczy były ciemne i przenikliwe, a wyraz twarzy zdradzał tylko jedną emocję – fałszywą, wyrachowaną uprzejmość.

— Ach, pani Black — odezwał się miękko, jego głos niemal szeleścił w powietrzu. — Oczekiwałem pani.

Matka skinęła głową, jej twarz pozostała jednak bez wyrazu.

— Wiesz, po co przyszłam — odpowiedziała krótko, bez zbędnych słów, w zamian mężczyzna uśmiechnął się lekko, jakby wszystko było już od dawna ustalone.

— Tak, zgadza się — potwierdził, tonem pełnym skrytej satysfakcji. — Jest na zapleczu. Proszę mi dać chwilę.- Zaraz po tych słowach odwrócił się i zniknął za ciemną, drewnianą zasłoną.
Gdy tylko to zrobił, w sklepie zapanowała ciężka cisza. Staliśmy w środku tego mrocznego, zatęchłego miejsca, otoczeni zaklętymi artefaktami, których lepiej było nie dotykać ani nawet nie patrzeć na nie zbyt długo. Czułem, jak narasta we mnie niepokój. Chłód tego miejsca przenikał mnie coraz bardziej, choć inni nie wydawali się w jakikolwiek sposób przejęci.

Spojrzałem na rodzicielkę i odetchnąłem głęboko, nie mogąc już dłużej wytrzymać. Pochyliłem się lekko w jej stronę i szepnąłem:

— O co chodzi? Co to za transakcja? Czy to coś dla Czarnego Pana?

Matka nawet nie obróciła głowy w moją stronę, ale z jej ciała emanowała nagła sztywność, jakby moje słowa przeszyły ją na wskroś. Wzrok miała wbity w punkt gdzieś przed sobą, ale poczułem, jak wokół nas powietrze gęstnieje. Zanim zdążyłem zareagować, jej głos przeciął ciszę jak lodowaty wiatr, ostry i bezlitosny.

— Czyś ty postradał zmysły, Regulusie? — wysyczała przez zaciśnięte zęby, jej twarz wciąż pozostawała bez emocji, ale ton jej głosu aż pulsował gniewem. — Nigdy, przenigdy nie wypowiadaj jego imienia w takim miejscu od tak. — Jej oczy błysnęły gniewnie, gdy w końcu na mnie spojrzała. — Myślisz, że to zwykły sklep, w którym można mówić o takich sprawach? Masz być cicho, a twoim jedynym zadaniem jest milczenie i słuchanie.

Zacisnąłem usta, starając się nie patrzeć na nią, by nie pogorszyć sytuacji, ale czułem, jak serce wali mi w piersi. To miejsce, mrok, tajemnice... a teraz jeszcze to. Wspomnienie o Czarnym Panu wywołało u niej reakcję, której się nie spodziewałem, jakbym nieświadomie złamał zasadę, której nawet nie znałem.

— To nie twoja sprawa, Regulusie — kontynuowała cicho. — Zajmij się tym, co do ciebie należy. Czas na twoje pytania jeszcze nie nadszedł.

Skinąłem głową, czując, jak wstyd zalewa mnie od środka. Mogłem tylko czekać, aż Borgin wróci z tym, po co przyszliśmy.

Nagle drzwi sklepu otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, a w ich progu stanął mężczyzna. Był wysoki, przygarbiony, a jego ciało zdawało się zbyt chude, niemal wykrzywione w groteskowy sposób. Z miejsca uderzył mnie zapach wilgoci, potu i czegoś... zwierzęcego. Jego twarz była pokryta bliznami, a dzikie oczy błyszczały złowrogim światłem spod krzaczastych brwi. Wiedziałem, kim on jest.

Fenrir Greyback. Wilkołak i Śmierciożerca.

Poczułem, jak serce momentalnie podskoczyło mi do gardła. Widziałem jego obraz wcześniej jedynie w opowieściach i słyszałem plotki o jego okrucieństwie, ale nigdy nie byłem tak blisko. Choć nie był teraz przemieniony to jego dzika natura była wyczuwalna na każdym kroku. W jego ludzkim ciele czaiło się coś nieludzkiego - coś, co przenikało powietrze i sprawiało, że każdy nerw mojego ciała krzyczał, by uciekać.

Greyback wszedł do sklepu, a Borgin, który dopiero co wrócił z zaplecza, skulił się lekko, jakby jego obecność była jeszcze bardziej niepożądana. Za to na mojej matce jego wejście nie zrobiło żadnego wrażenia.

— Walburga Black — powiedział, a jego głos był szorstki, jakby każde słowo przeciągało się przez gardło. Rozciągnął wargi w paskudnym uśmiechu. — Nie spodziewałem się, że zobaczę cię tutaj osobiście.

Walburga skinęła głową, jej ton pozostał chłodny, lecz formalny.

— Greyback — odpowiedziała. — Widzę, że interesy kwitną.

Nie odpowiedział, zamiast tego przeniósł wzrok na mnie. Czułem, jak jego przenikliwe, żółtawe oczy mierzą mnie od stóp do głów, jakby oceniał, czy warto w ogóle poświęcić mi uwagę. Jeśli myślałem, że byłem przerażony wcześniej, to teraz bałem się naprawdę. Wilkołak wyglądał groźnie, a ja nigdy wcześniej nie spotkałem innego Śmierciożercy poza Mulciberem, a ten... Ten wyglądał na znacznie gorszego.

Greyback warknął niskim, gardłowym dźwiękiem, a potem jego usta ułożyły się w szyderczy grymas.

— To twój syn, Walburgo? — zapytał, spoglądając na mnie z kpiącą ciekawością. — Trochę... żałosne.

Czułem, jak moje serce przyspiesza jeszcze bardziej swój bieg w piersi, a ręce zaczynają lekko drżeć. Z trudem łapałem oddech, ale starałem się utrzymać wyprostowaną postawę, choć w środku chciałem zniknąć.

Matka obróciła się w jego stronę, jej twarz nie zmieniała wyrazu, ale w głosie słychać było nutę lodowatej niechęci.

— Co sugerujesz? — zapytała.

Wilkołak, nie zwracając uwagi na matkę, zrobił krok w moją stronę. Czułem, jak krew odpływa mi z twarzy. Z każdą chwilą jego dzika obecność stawała się bardziej przytłaczająca. Zbliżył się jeszcze bardziej, tak że czułem jego gorący oddech, kiedy się nade mną pochylał.

— Czuć od ciebie strach, chłopcze — wymruczał, zaciągając się powietrzem, jakby wdychał mój lęk. Nie mogłem oderwać wzroku od jego oczu, błyszczących w mroku sklepu. Czułem się jak ofiara otoczona przez swojego oprawcę — Walburgo... — zaczął, nie spuszczając ze mnie wzroku. — Czy naprawdę sądzisz, że ktoś taki będzie w stanie sprostać oczekiwaniom Czarnego Pana? — Jego głos był pełen kpiącej ciekawości, jakby bawiło go to, że byłem w tym momencie bezbronny. — Bo ja mam wątpliwości.- Jego nos niemal dotykał mojej szyi. Serce waliło mi tak mocno, że byłem pewien, iż on słyszy je od samego początku. Greyback uśmiechnął się paskudnie i zniżył głos do niemal szeptu: — Słyszę bicie twojego serca, chłopczyku... — wysyczał z jawną satysfakcją. — Zginiesz szybko.

Jego słowa uderzyły we mnie z ogromną siłą, miałem wrażenie, że zaraz zemdleję. Całe moje ciało zesztywniało, a oddech utknął mi w gardle. Czułem, że ziemia może w każdej chwili osunąć mi się spod nóg. Nigdy w życiu nie czułem takiego przerażenia.

— Przestań — moja matka nagle warknęła. Jej głos przeciął powietrze niczym bat. — Nie jestem tutaj, byś zabawiał się kosztem mojego syna.

Wilkołak odsunął się powoli, ale na jego twarzy wciąż widniał ten paskudny, pełen samozadowolenia uśmiech. Nie przestawał patrzeć na mnie, jakby wciąż czuł, że może w każdej chwili zaatakować. Czułem, jak zimny pot spływa mi po plecach, kiedy moje nogi były jak z waty. W tym momencie byłem wdzięczny matce, choć jej surowość zwykle mnie dusiła, teraz była jedyną tarczą przed tym potworem.

Greyback spojrzał w końcu na Walburgę, a jego uśmiech nieco się zmniejszył, ale wciąż kipiał od drapieżnej pewności siebie.

— W końcu jakaś reakcja, no proszę...Jak sobie życzysz, Walburgo — rzucił z nutą rozbawienia. — Ale dobrze ci radzę, lepiej go przygotuj. Świat Czarnego Pana nie jest dla tchórzy.

Moja matka rzuciła Greybackowi lodowate spojrzenie, a jej głos był tak zimny, jakby chciała zamrozić całą przestrzeń wokół nas.

— Lepiej załatw swoje sprawy i wynoś się stąd, Greyback — warknęła. — Nie mamy czasu na twoje gierki.

Wilkołak uśmiechnął się szeroko, odsłaniając ostre zęby. Jej gniew tylko go bawił.

— O nie, Walburgo — odparł, zniżając głos do niemal śliskiego szeptu. — Ja sobie grzecznie poczekam. Zawsze miło obserwować damy w akcji, zwłaszcza, gdy kończą swoje interesy.

Matka prychnięciem zakończyła tę rozmowę, jakby jego obecność przestała mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Spojrzała na Borgina, który stał jak sopel lodu z niewielkim zawiniątkiem w rękach. Ten jakby od razu oprzytomniał, zbliżył się do mojej matki z nieśmiałym, niemal służalczym wyrazem twarzy, wyciągając pakunek przed siebie.

— Pani Black — powiedział cicho, wyraźnie starając się nie przyciągać uwagi Greybacka. — Proszę, wszystko zgodnie z umową. Pamiętajmy, że to... bardzo delikatna sprawa.

Walburga odebrała zawiniątko bez słowa, chowając je od razu do kieszeni płaszcza.

— Upewnij się, że nikt się o tym nie dowie, Borgin — powiedziała z ostrzeżeniem w głosie. — Jeśli choć jeden szept wydostanie się poza te mury, wiesz, jakie będą konsekwencje.- zmrużyła oczy i zawahała się na moment - Ciebie też to dotyczy, Greyback.- rzuciła głośniej, żeby każdy ją dobrze słyszał.

— Oczywiście, pani Black — Borgin kiwnął głową i odpowiedział cicho, starając się jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. Co chwila nerwowo zerkał na śmierciożercę.

W tym czasie ja wciąż czułem na sobie spojrzenie wilkołaka. Zerknąłem w jego stronę i natychmiast pożałowałem. Greyback wpatrywał się we mnie z tym samym drapieżnym uśmiechem. Śledził każdy mój ruch, jakby już planując, co mógłby zrobić, gdyby nie obecność matki. Tak bardzo chciałbym już stąd wyjść...

- Idziemy, Regulusie - Walburga nie czekając na nic więcej, chwyciła mnie za ramię i bez słowa wyprowadziła ze sklepu, trzaskając drzwiami, podczas gdy Greyback obrócił się na pięcie i ruszył w stronę półek, udając, że przegląda towar.

Kiedy tylko znaleźliśmy się na ulicy, mogłem wreszcie odetchnąć, choć powietrze na Śmiertelnym Nokturnie nadal było ciężkie. Strach, który wstrzymywałem przez cały czas, nadal pulsował we mnie, mimo że byliśmy już na zewnątrz.

Matka spojrzała na mnie zimnym wzrokiem.

— Chyba teraz rozumiesz, że świat Czarnego Pana to nie miejsce na słabości. Wyzbądź się ich wszystkich. Zrozumiano?

Skinąłem szybko głową.

Gdybym tylko wtedy wiedział, co stanie się moją największą słabością...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro