6. Daleko odpływająca
Statek nie był wielki, więc mieliśmy szczęście, że kupiliśmy bilety poza godzinami szczytu i w środku tygodnia. Inaczej moglibyśmy spodziewać się tłumów nie gorszych niż parę dni wcześniej w pubie. Byłam przekonana, że właścicielom nie przeszkadzałoby upchnięcie na pojedynczym rejsie tylu turystów, ilu tylko zmieściłoby się na pokładzie. O ile nie wypadliby poza burtę.
Leo, z pewnością mając niemałe doświadczenie, zwinnie wyminął zdezorientowane rodziny z dziećmi i od razu zajął nam miejsce na dziobie, przy starych barierkach. Posłusznie podążyłam za nim, a gdy byliśmy na miejscu, przystanęłam i spojrzałam w piękne morze. Pogoda zdumiewała; bezchmurne niebo rozciągało się nad niekończącą się wodą, lekko falującą pod wpływem delikatnego wiatru. Zwizualizowałam sobie, jak Włoch obejmuje mnie ramionami od tyłu w tej scenerii, jednak szybko sama zawstydziłam się własnymi pomysłami.
— Nie wypadniemy? — zapytałam niepewnie, a Leonardo zaśmiał się w odpowiedzi i potrząsnął głową.
— Nie masz się czego bać.
— Wiesz już, że jestem niezdarna.
— Va bene, więc... jeśli będziesz miała wypaść, to cię złapię, dobrze? — zapytał tonem uspokajającego rodzica, użerającego się z lękliwym dzieckiem.
— Okej...
Z łatwością można było rozróżnić Włochów od przyjezdnych wśród osób wsiadających na statek; i nie miałam na myśli wyglądu, a zachowanie. Osoby jedynie odwiedzające ten wspaniały kraj zaczęłam rozpoznawać po tym, że wszędzie się spieszyły. Nawet teraz matki ciągnęły swoje dzieci i poganiały je, by jak najszybciej znaleźć się na pokładzie, jakby łódź miała zaraz ruszyć bez nich. Opiekunowie grup w rozmaitych językach pospieszali swoich podopiecznych, a choć nie rozumiałam ani słowa, doskonale wiedziałam, jakie komunikaty do nich kierowali.
Włosi z kolei byli absolutnie spokojni, mimo płomiennego temperamentu, z którego słynęli w wielkim świecie. Czas nie robił na nich wrażenia. Wchodzili spokojnie, doprowadzając resztę chcącą się przepchnąć do szału, rozglądali się uważnie i podziwiali starą łódź, choć pewnie widzieli ją już nieraz. W środku wybierali stolik, przy którym chcieliby zasiąść, zupełnie nie przejawiając gorączkowości. Podobnie spokojny był Leo, oparty jednym ramieniem o barierkę obok mnie i patrzący w fale, czekając, aż ruszymy.
A mnie więcej przyjemności niż podziwianie Adriatyku sprawiało przyglądanie się jemu.
***
Nie wiedziałam, co o mnie myślał. Nie byłam też pewna, dlaczego aż tak zależało mi na tym, by jednak się tego dowiedzieć. Domyślałam się, że nie gardził mną, bo przecież zaproponował wspólne spędzanie czasu — udał się najpierw za mną aż na plażę, a później zabrał mnie jeszcze dalej, jakiś kilometr od brzegu. Jednak wewnętrzne wątpliwości kazały mi zastanawiać się, czy na pewno nie przejawiał zwykłej życzliwości i otwartości. W końcu tyle razy spotykałam już mężczyzn wydających się idealnymi dla mnie, pozwalającymi mi zakochiwać się w sobie tygodniami, aż wreszcie, gdy im się to nudziło, bezceremonialnie oświadczali, że w domu czekała na nich dziewczyna. I im starsza byłam, tym częściej spotykały mnie te sytuacje; zwłaszcza gdy poszłam na studia.
Kiedy patrzyłam na prawo, widziałam oddalone już Cesenatico, a na lewo tylko ciepły Adriatyk, spieniony i bezkresny. I będący jedynie tłem dla łagodnego, błękitnego spojrzenia, którego odcień wydawał mi się znacznie przyjemniejszy niż barwa morza. Uważałam go również za o wiele głębszy niż okalające nas wody. Byłam w stanie zatracić się w ich otchłani jeszcze bardziej, niż udałoby mi się to zrobić w przypadku rzucenia się w fale.
— Mam coś na twarzy? — zapytał, gdy zauważył moje przenikliwe spojrzenie. Nie byłam chyba zbyt subtelna, nawet nie udając, że zamiast cieszyć się rejsem i podziwiać otoczenie jak reszta, zajmowałam się przyglądaniem mu. Chyba go to zastanowiło; i zrujnował, niestety, romantyczną atmosferę, o którą nieświadomie tak się starałam.
Przechyliłam lekko głowę, kiedy wpadł mi do niej cwany plan.
— Tak, tutaj... — Wyciągnęłam dłoń w kierunku jego policzka. — Mogę?
Przybliżył się w geście zgody, a ja dałam sobie mentalnie w twarz.
Oczywiście, że nie miał niczego na twarzy. Zdobiły ją tylko delikatne piegi, wyglądające tak, jakby ktoś dmuchnął mu cynamonem w rumianą buzię. Nie pomyślałam też, nim przystąpiłam do działania, ale podświadomość kazała mi realizować potrzebę odbudowania słodkiej aury.
Przesunęłam kciukiem przez centymetr jego ciepłego policzka, niebezpiecznie blisko ust. Chciałam, bardzo chciałam być romantyczna, ale byłam przy tym absolutnie niezręczna; dlatego mój flirciarski gest do niczego nie doprowadził, a ja w końcu cofnęłam rękę, zastanawiając się, co strzeliło mi do głowy.
— Dzięki. — Przetarł zarumieniony policzek. — Co to było?
— Jakaś natrętna owocówka — odparłam ironicznie.
Która zawsze leci na słodkie — dorzuciłam w myślach karcącym tonem.
Nie wiedziałam do końca, co mną kierowało. Chyba przemawiała przeze mnie samotność. Miałam dwadzieścia jeden lat, a historia moich związków była uboższa niż życiorys niejednej trzynastolatki. Pasmo rozczarowań i powiązań z mężczyznami równie krótkotrwałych, co — patrząc z perspektywy czasu — zupełnie zbędnych mi do szczęścia. Sparzyłam się wiele razy na nieszczerości, niedojrzałości i powierzchowności; teraz więc dobierałam obiekty potencjalnego zauroczenia bardzo skrupulatnie, nieczęsto i niechętnie. Przez znaczną większość czasu byłam więc singielką. Tak, tą jedną singielką w gronie znajomych, która jeszcze nie ma za sobą swoich pierwszych razów, ale doradza każdemu w kwestii związków i wszystkiego, co z nimi powiązane.
Zazwyczaj mi to nie przeszkadzało. Miałam więcej czasu dla siebie, nie musiałam martwić się o zadowolenie partnera prezentami czy swoim wyglądem, mogłam też poznawać nowych ludzi bez uprzedzania ich za każdym razem, że „w razie czego" byłam już zajęta. Szkoda, że faceci nie tak chętnie mnie o tym uprzedzali, nim pozwolili mi się zadurzyć, ale to stanowiło inną historię.
Lubiłam bycie singielką. Niezależność i wolność mi odpowiadały, chociaż nieszczególnie z nich korzystałam; na pewno nie w najpopularniejszym sensie. Nie zawierałam romansów ani się nie bawiłam. Byłam zupełnie spokojna. Skupiona na samorozwoju, zdobywaniu wiedzy, na kształceniu się i na próbach podejmowanych, by jakoś wpłynąć na świat i zmienić go w choćby najmniejszym stopniu na lepsze.
Jednak w końcu, gdy nadchodziły jesienne wieczory albo kolejny raz zostawałam sama na lodzie, bo ktoś zapomniał mi wspomnieć, że jest już w związku, czułam się samotna. Chciałam czuć się dla kogoś najważniejsza. Bo choć miałam ludzi wokół siebie, to jako przyjaciółka zawsze byłam jedną z wielu — tak jak ja miałam wielu przyjaciół, tak oni wokół siebie mieli również innych ludzi. Związek, którego forma mnie interesowała, zakładał przyjęcie do życia tylko jednej takiej osoby, jedynej w swojej roli, niezastąpionej. Kochanej. I ja, jako nieuleczalna romantyczka, chciałam być kochana.
Ale nigdy nie byłam.
Nie chciałam zostać desperatką, a już na pewno nie w oczach Leo. Ale chociaż nie przyjechałam do Cesenatico, by szukać miłości, nie mogłam zignorować jego osoby pojawiającej się w moim życiu. To on znalazł mnie. A ja nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął zajmować najpierw wersy w piosenkach, które pisałam w starym notatniku, później moje sny, aż na końcu zajmował też większość moich myśli. Kawałek po kawałku, ale w zawrotnym i zdecydowanie niezdrowym tempie.
Byłam zbyt kochliwa.
— Zobacz — odezwał się nagle, wyrywając mnie z rozmyślań. Niby nieświadomie (choć miałam nadzieję, że nie) dotknął przy tym mojego ramienia, by zwrócić uwagę.
Drgnęłam w miejscu i poczułam, że moje serce przyspieszyło. Od razu popatrzyłam w kierunku brzegu.
— Jesteśmy?
— Zgadza się. Witaj w Rimini.
***
Miasteczko było znacznie piękniejsze niż na zdjęciach, na które miałam okazję natknąć się na Pintereście kilka razy, gdy planowałam swoje wakacje. Wąskie, brukowe uliczki wypełnione były turystami, ale Leonardo pokazał mi mało uczęszczane miejsca, gdzie mogłam podziwiać kolorowe kamieniczki, ściśnięte jedna obok drugiej. Z ich okien zwisały rozmaite rośliny, spływające swobodnie po starej farbie na murach. Co kilka metrów mijaliśmy inną kawiarnię, restaurację, piekarnię czy cukiernię. Nie brakowało też sklepów z pamiątkami. Na szczęście Leo nie miał nic przeciwko, gdy ciągle się przy nich zatrzymywałam, urzeczona urokiem drobnych souvenire'ów.
Zwiedziliśmy piękne stare miasto, pełne budynków z poprzednich epok. Mój prywatny, jasnowłosy przewodnik wiele mi o nich opowiedział, a ja czułam się głupio z faktem, że średnio co trzy zdania musiałam przerywać mu i pytać o znaczenie jakiegoś włoskiego słowa. W końcu zaczął opowiadać też po angielsku, by ułatwić mi zadanie, i w tym języku miał równie kwiecisty sposób wypowiadania się. Opowiadał jak prawdziwy artysta, a ja słuchałam z zapartym tchem, doskonale wiedząc, że teraz już nie było dla mnie odwrotu.
Pod koniec dnia usiedliśmy w jednej z uliczek, a konkretniej — w lokalnej, małej restauracji, przy stoliku wystawionym na zewnątrz. Podano nam makaron z sosem (zasadniczo podziwiałam Włochów za ich niezłomną miłość do makaronu i zdolność spożywania go nawet kilka razy dziennie), a pracownicy lokalu ewidentnie uznali nas za randkującą parę, bo przyozdobili stolik wazonem z pojedynczą, czerwoną różą, a nawet przynieśli nam świecę. Zaproponowali również lokalne wino, życząc nam, jako zakochanym, za których nas uważali, udanego wieczoru. Nie mieli pojęcia, że się mylili. Ale ani ja, ani Leo nie wyprowadzaliśmy ich z błędu.
— Dziękuję ci za dzisiaj — przerwałam ciszę po dłuższej chwili milczenia. — Świetnie się bawiłam.
— To była dla mnie przyjemność — odparł tak uprzejmie, że zaczynałam wątpić, czy w ogóle był prawdziwy. — Zapytałbym, czy Rimini ci się spodobało, ale chyba już wiem.
Nietrudno było się domyślić, jak łatwo rozkochał mnie w sobie nadmorski kurort. Był tym, co przedstawiały moje tablice na Pintereście i scrapbooki; nawet jeśli nie przypominał Wenecji. Zapachy, grająca w każdym zakątku, piękna muzyka, wielki łuk triumfalny — Łuk Augusta — oraz Most Tyberiusza składały się na mój zachwyt Rimini. Ale to, co podobało mi się w tym mieście najbardziej i budziło najmilsze skojarzenia... siedziało właśnie naprzeciwko.
— Miałeś rację. Szkoda, że nie Wenecja, ale tutaj też jest przepięknie.
— Do kiedy zostajesz w Cesenatico?
— Do końca sierpnia.
— Więc mam dwa miesiące na pokazanie ci wszystkich skarbów tego regionu. — W jego głosie kryła się jakaś ekscytująca obietnica, sprawiająca, że chciałam już teraz rzucić wszystko i zobaczyć każdy zakątek, który Leo miał mi do zaoferowania. Poza tym wyglądał na dumnego z własnego pochodzenia i znajomości małej ojczyzny, a także faktu, że mógł się tym ze mną podzielić i zachwycić mnie tak samo, jak siebie.
— Nie mogę się doczekać — przyznałam, nie mijając się z prawdą ani odrobinę.
***
Chciałabym zostać w Rimini dłużej, jednak słońce chyliło się ku zachodowi, nim zdążyłam wchłonąć taką dawkę uroczej miejscowości, jakiej potrzebowałam. Gdy niebezpiecznie zbliżyło się do horyzontu, Leo wyjaśnił, że przegapimy ostatni kurs, więc zgodziłam się pożegnać miasto i wrócić do skromnego, ale złotego Cesenatico.
Ostatni rejs okazał się, o dziwo, znacznie mniej zaludniony. I był też pechowy, bo o ile przez pierwsze dwadzieścia minut mogliśmy stać przy barierkach, tym razem na rufie, i podziwiać razem krwistoczerwony zachód słońca, tak jego barwa — jak się okazało — zwiastowała wysoką wilgoć powietrza. A mówiąc językiem ludzi prostych: była zapowiedzią ulewy, która dopadła nas, zanim w ogóle zeszliśmy na brzeg.
— Odprowadzę cię — zaoferował, podając mi dłoń, gdy zeskakiwałam na przybrzeżną kładkę. Sam wyglądał jak przemoczony golden retriever i nie miałam wątpliwości, że marznął. Nie mniej zresztą niż ja: królowa samoorganizacji, która przez całą wycieczkę chodziła w jednym i tym samym plażowym pareo. Nie spodziewałam się w końcu, że moja dwudziestominutowa drzemka na plaży przeistoczy się w całodniową wyprawę do innego miasta, a do tego zakończy się nieprzyjemnym prysznicem.
— Wracaj do siebie. Trafię — zapewniłam go. Nie wzgardziłam jednak jego dłonią i z chęcią przyjęłam oferowaną pomoc w zejściu ze statku.
— Nie ma mowy. Jest już ciemno.
Widowiskowy, a zarazem złowróżbny zachód rzeczywiście zakończył się szybciej niż powrót do miasteczka. Słońce zdążyło skryć się za horyzontem, a gdy tylko zniknęło, deszcz runął z nieba, jakby tylko na to czekał.
— Mam dwadzieścia jeden lat, potrafię sama o siebie zadbać — zaśmiałam się. — A ty zaraz zmarzniesz.
— Cóż, ja mam dwadzieścia cztery, więc moim obowiązkiem jest o ciebie zadbać.
— Ach, cny rycerzu. — Westchnęłam teatralnie.
Sięgnęłam do koszyka i wyjęłam z niego koc, na którym leżałam na plaży. Następnie podałam go Leo.
— Okryj się przynajmniej — poprosiłam.
— Jeśli tego sobie życzysz, principessa.
Przyjął mój oblepiony piaskiem podarek, a następnie podał mi ramię. Gdy je chwyciłam, objął materiałem nas oboje, przez co przeszedł mnie niewiadomego pochodzenia dreszcz.
Skryci w cieple starego koca Elviry, ruszyliśmy do jej domu. Ulice wyjątkowo opustoszały, choć kilkoro nieszczęśliwców w sytuacji podobnej nam jeszcze było w drodze do suchego domu czy kwatery. Ulewa nie wydawała się chcieć ustąpić w najbliższym czasie. Wręcz groziła, że zaraz przywlecze za sobą jeszcze burzę, a tego chciałam uniknąć.
Leo odprowadził mnie pod same drzwi i poczekał, aż upewniłam się, że miałam klucze. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio ktokolwiek spoza rodziny do tego stopnia przejmował się moim bezpieczeństwem, nawet jeśli tym razem robił to wyłącznie z grzeczności bądź poczucia obowiązku.
— Są — wyjęłam klucze z koszyka. Nie było to szczególnie wygodne, zwłaszcza że wciąż staliśmy w ciasnym ścisku, próbując ogrzać się kocem. I trochę sobą nawzajem, choć nie powiedziałabym, że powodem, dla którego chciałam stać tak blisko niego, był chłód.
— Cieszę się. — Spuścił nieco głowę i wpatrzył się w swoje przemoczone tenisówki. Po wyrazie jego twarzy odgadłam, że nad czymś się zastanawiał.
— Jeszcze raz ci dziękuję. Rimini było przepiękne. Powrót też mi się podobał — zachichotałam, odgarniając drżącą dłonią lepiące się włosy z mokrego czoła. — Jeśli kiedyś chciałbyś to powtórzyć, to...
— Chciałbym — wypalił, nie pozwalając mi nawet dokończyć.
Chciałby. Mój puls od razu przyspieszył. Ścisnęłam pęk kluczy obiema zimnymi dłońmi, stojąc w tak niewielkiej odległości od Leo, że mogłam policzyć krople deszczu spływające mu po policzkach. Szczególnie wpatrzyłam się w tę, która ześlizgnęła się właśnie z jego nosa i spadła na lekko rozchylone usta. Przełknęłam ślinę. Miałam w głowie mętlik niepozwalający uformować żadnej sensownej myśli.
W jego duszy również trwał chaos, byłam tego pewna. Widziałam to w sposobie, w jaki na mnie patrzył. Czułam jego drgający, nierówny, ale ciepły oddech na swoich zmarzniętych ustach. I tylko temperatura pozwalała mi odróżnić go od chłodnego wiatru. Był kojący.
— Więc... — zaczęłam półszeptem, przygryzając wargę i spoglądając w dość ostentacyjny sposób na czubek jego nosa, a później jeszcze odrobinę niżej — dobranoc?
Zauważył to.
Wiedziałam, że zauważył, bo zacisnął lekko wargi. Jego oczy poruszyły się w sposób podobny do moich, aż po paru sekundach skrzyżowaliśmy spojrzenia. Choć nieśmiałość paliła mi już policzki i wywoływała skurcze w żołądku, nie odwróciłam wzroku. On również nie, choć coś podpowiadało mi, że towarzyszyło mu przy tym przerażenie nie gorsze od mojego.
Aż niespodziewanie, ku mojej trwodze i zdziwieniu, ale również na moje szczęście — Leo zwalczył własny strach prędzej niż ja, odczytał poprawnie moje pragnienia i prośbę, którą nieśmiało kierowałam do niego we własnej mowie niewerbalnej, i wreszcie pochylił się ku mnie, cmokając mnie w kącik ust w najdelikatniejszy sposób na świecie.
Napięłam wszystkie swoje mięśnie, mając wrażenie, że zaraz zemdleję. Tak dawno się nie całowałam. Już prawie nie pamiętałam, jak to robić. Poszłam jednak za emocjami i dałam się im ponieść; nie stawiałam więc samej sobie oporu, gdy podświadomość podpowiadała, jak się zachować. Uniosłam dłoń i palcami dotknęłam jego zmarzniętego policzka, by nie odsunął się za szybko. A później zgodnie, chociaż oboje drżeliśmy — i nie z powodu zimna — zbliżyliśmy się do niepewnego, subtelnego, ale upragnionego pocałunku.
Nie wiedziałam, jak długo to trwało. Na chwilę przestał doskwierać mi chłód i wilgoć, a nawet zmęczenie. Nie chciałam się odsuwać. Po pierwsze dlatego, że czekałam na ten gest zbyt długo i za bardzo mi się on podobał, gdy wreszcie nastąpił. Po drugie: czułam się zbyt spłoszona i zawstydzona, by spojrzeć mu znów w oczy. W obecnej odległości, szczególnie w ówczesnym kontekście, towarzyszyło mi poczucie bezpieczeństwa. Nie chciałam się odsuwać.
Nie wiedziałam jeszcze, że wtedy wszystko zacznie się zmieniać.
W końcu jednak to on oddalił się o kilka centymetrów. Gdy znowu otworzyłam oczy, widziałam przed sobą piegi, błękit i splątane blond kosmyki. Coś ścisnęło mnie w podbrzuszu.
— Dobranoc — powiedział z troską niepodobną do któregokolwiek pożegnania, które byłam w stanie przywołać w pamięci, wspominając całe swoje życie. Próbował chyba powstrzymać podekscytowaną minę, ale nie udawało mu się; zresztą tak samo, jak i mnie. Uniósł rękę i zaczesał mi pukiel skołtunionych włosów za ucho, przesuwając przy tym palcami po moim policzku, przez co przeszył mnie prąd.
Jedyne, co byłam w stanie wydobyć z siebie w odpowiedzi, to głupawy uśmiech.
W końcu wyplątał się z koca, kiwnął na pożegnanie i odszedł.
Skupiając się na tym, by nie dać po sobie poznać, jaka burza emocji szalała w moim ciele i umyśle, ja również odwróciłam się i próbowałam otworzyć drzwi, ale dłonie drżały mi tak, że nie umiałam trafić kluczem do zamka. Mięśnie kompletnie zwiotczały, a ja czułam się jak alkoholik na odwyku.
Choć podobno to, od czego właśnie zaczęłam się uzależniać, uchodziło za znacznie gorsze od alkoholu. Wtedy jeszcze nie miałam o tym pojęcia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro