4. 𝘝𝘦𝘥𝘪𝘢𝘮𝘰𝘤𝘪
Nie piłam dużo, a jednak nie byłam do końca przekonana, jak trafiłam do domu. Oszołomiły mnie emocje. Przebywanie kilka godzin w hałasie pewnie też odegrało swoją rolę. Nie zamieniłabym jednak minionej nocy na nic, a już na pewno nie na spokojną nockę w domu; w samotności.
Wiem, że wróciłam późno w nocy. A może wcześnie rano? Bawiliśmy się przez kilka cudownych godzin, nawet gdy kapela się zwinęła. Poznałam całe mnóstwo ludzi, których imiona pamiętałam może przez pierwsze kilka minut. Tak naprawdę zapamiętałam tylko jednego człowieka; nie bez powodu, bo to z nim tańczyłam całą noc.
Myślałam o nim, gdy wracałam do domu. Nawet kiedy obudziłam się kolejnego dnia, pierwszą rzeczą, jaką wspomniałam, były niebieskie oczy, pełne podekscytowania disneyowskimi piosenkami. Znał większość z nich lepiej niż ja, co było imponujące i rozbrajające jednocześnie.
Żałowałam tylko, że nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać. Nie wzięłam nawet jego numeru; może nie spodziewałam się, by aż tak miał wgryźć mi się w pamięć. Szkoda; już nigdy miał się nie dowiedzieć, jak go polubiłam w ciągu tych paru godzin, nawet jeśli kompletnie niczego o nim nie wiedziałam. Poza tym, że może nie tylko we mnie wciąż żyło nienasycone dziecko.
Nigdy się nie dowiesz, że zapamiętam spotkanie cię na zawsze...
Nim zeszłam na śniadanie, chwyciłam za notatnik i długopis. Chciałam pisać.
Zbiegłam po schodach do Elviry pichcącej już obiad, podśpiewując pod nosem. Nie założyłam nawet kapci do mojej różowej piżamy, jednak choć moje stopy nienawidziły chłodu, tym razem nawet im to nie przeszkadzało.
— Dzień dobry, Śpiąca Królewno — powitała mnie znad patelni. — Chociaż z twoimi nocnymi powrotami chyba powinnam przemianować cię na Kopciuszka. Jak się baw... aaa! — Chwyciłam ją niespodziewanie za rękę i okręciłam wokół własnej osi tak, jak wczoraj tańczyłam ze wszystkimi w pubie, a ciocia okazała się tego w ogóle nie spodziewać.
— Cudownie. Dawno się tak nie wyszalałam.
— Cieszę się, rybko — odparła, wycierając ręce do fartuszka. Wróciła do robienia obiadu, który pachniał tak wspaniale, że nie mogłam się powstrzymać przed wyciągnięciem łyżki z suszarki na sztućce i podkradnięcia porcji sosu na spróbowanie prosto z patelni.
— Ale dobre.
— Muszę jeszcze ugotować penne. Mogłabyś proszę zanieść coś do picia marszandowi?
Uniosłam brwi.
— Marszandowi?
— No, tak naprawdę to po prostu malarz z miasteczka, który sprzedaje ludziom obrazy. Ale lubię go tak dumnie nazywać. Rozwiesza właśnie płótna w mojej sypialni.
Zaśmiałam się i pokręciłam głową.
— Ilu „lokalnych artystów" ma to miasteczko? — zapytałam, zabierając tackę z filiżanką.
— Zdziwiłabyś się.
Ułożyłam na tacce jeszcze szklankę i dzbanek z lemoniadą, w razie gdyby nasz marszand jednak nie miał ochoty na ciepłą herbatę w środku lata (co byłoby zupełnie zrozumiałe, w zasadzie znacznie bardziej akceptowalne niż spożywanie gorących napojów w tej temperaturze), a później poszłam na górę, nadal w samej piżamie.
Sypialnia Elviry mieściła się na poddaszu. Od czerwca do września pomieszczenie to zmieniało się w saunę, ale ciocia z jakiegoś powodu to uwielbiała. Dlatego gdy tylko otworzyłam łokciem drzwi, moją twarz owiała fala gorąca, a przy tym woń farby olejnej.
— Dzień dobry, ciocia pyta, czy chciałby pan może się czegoś napić — powitałam go.
Malarz w podkoszulku upapranym miliardem kolorów odwrócił się i spojrzał na mnie.
— Bella? — Uniósł brwi, a ja poczułam, jak tacka leci mi z rąk.
Sekundę później zarówno herbata, jak i lemoniada rozlały się i chlapnęły pod moimi stopami, a szklanka dodatkowo się stłukła. Szkło chyba jednak mnie nie zraniło, nie wiedziałam, nie byłam pewna; w zasadzie zapomniałam o oddechu, a co dopiero o sprawdzeniu, czy mam poranione nogi, czy nie.
Ze wszystkich miejsc znajdujących się w miasteczku, akurat on i akurat dziś rozwieszał obrazy w sypialni Elviry. Jeśli moje życie nie składało się z absurdów, to chyba nic się z nich nie składało.
— Leo... co ty tutaj robisz? — zaśmiałam się nieporadnie, ledwo układając zdanie po włosku.
— Nic ci nie jest? — Zignorował moje pytanie. Dopiero wtedy zauważyłam, że zdążył do mnie podejść i podnieść z podłogi rzeczy, które wypadły mi z rąk.
— Yy... Nie, nie! Scusa. Jestem niezdarna. I... chyba trochę zszokowana...
— Elvira to twoja ciotka? — zapytał, odkładając tackę i to, co ocalało, na stolik nocny. Ja z kolei opamiętałam się i zaczęłam zbierać szkło.
— Tak, tak, ja... Tak. Nie wiedziałam, że się znacie.
— Często bywa w galerii sztuki. — Kucnął przy mnie i również zaczął zbierać szkło. — Odwiedziła kiedyś mój amatorski wernisaż i od tamtego czasu zdarza jej się kupować moje obrazy.
Uśmiechnęłam się.
— Malujesz.
— Nie da się ukryć — odparł rozbawiony. — Ale jestem amatorem. W zasadzie poza Cesenatico mnie nie znają. Zostaw, nie zbieraj tego szkła, skaleczysz się.
Przestałam układać kawałki na dłoni, jednak nie do końca na jego prośbę. Gdy uniosłam głowę, zaraz przed sobą widziałam długie blond kosmyki włosów Leo, zawijające się delikatnie w loki.
— Ty też możesz się skaleczyć.
Również podniósł wzrok. Widziałam, że się uśmiechał.
— Przywykłem. Ciągle coś rozbijam.
— To mamy ze sobą coś wspólnego. Poza znajomością filmów Disneya.
Zaśmiał się cicho i zarumienił, zaczesując włosy za ucho w najbardziej nieśmiały sposób, jaki kiedykolwiek widziałam.
— Miałem nadzieję, że nie pamiętasz...
— Facet znający wszystkie ulubione piosenki dziesięcioletniej mnie na pamięć? — Uniosłam brew. — Tego nie dałoby się zapomnieć.
Potrząsnął głową zawstydzony i zebrał resztę szklanki, a później odłożył je na bok tacki.
O rany — pomyślałam — gdyby tylko wiedział, że pół godziny temu napisałam o nim piosenkę.
Zakłopotana postanowiłam w końcu odwrócić od niego wzrok, który od razu powędrował na ściany. A konkretniej — na wiszące na nich obrazy, jak mniemałam, jego autorstwa. Parę z nich jeszcze czekało na przydzielenie miejsca, poustawiane jeden obok drugiego na podłodze. Niektóre przedstawiały morze, inne były kolorowymi pejzażami, a jeden, największy, ukazywał kota Elviry. Podobieństwo — uderzające. Podeszłam nawet trochę bliżej, by im się przyjrzeć, i momentalnie się zakochałam. W obrazach, oczywiście...
— Przepiękne... — wydusiłam w zdumieniu. — Wszystkie są twoje? Jak długo malujesz?
— Tak. I od zawsze w zasadzie... Ale nie mam żadnego formalnego wykształcenia. To zresztą widać, robię masę błędów.
Wywróciłam oczami. Kochałam galerie sztuki równie mocno, co ciotka, i oglądałam obrazy, gdy tylko miałam taką okazję. W tym również dzieła lokalnych artystów, niejednokrotnie znacznie mniej utalentowanych niż Leo, jak szybko zauważyłam.
— Nie widać. Są dopracowane.
— To miłe, że tak mówisz, ale...
— Chciałbyś namalować coś dla mnie? — wypaliłam, by dać mu do zrozumienia, że nie prawiłam komplementów z grzeczności. — Zapłacę, ile chcesz.
Raczej się tego nie spodziewał; tyle wywnioskowałam po jego zszokowanej minie. Nie dowierzał, że mówiłam na serio, tego byłam pewna.
W końcu jednak się uśmiechnął. Wziął do ręki kolejny obraz i gwoździe, ale zerkał przy tym na mnie.
— Nie miałbym sumienia, gdybym przyjął od ciebie zapłatę.
Kąciki moich ust powędrowały ku górze, uwydatniając różowe policzki. Żałowałam bycia zbyt leniwą, by ubrać się, nim zeszłam do Elviry. Przynajmniej teraz może nie stałabym przed Leo w starej piżamie i rozczochranych resztkach warkocza.
Wtedy drzwi się uchyliły, a gdy na nie spojrzałam, stała w nich ciocia.
— Rany boskie, co to był za hałas? Mam nadzieję, że obrazy nie ucierpiały!
— Nie. I ja też, dzięki — zażartowałam, a Elvira od razu objęła moje ramię.
— Wpadłem na nią niechcący i rozbiliśmy szklankę — skłamał Leonardo. — Odkupię ją.
— Mowy nie ma. — Ciotka uniosła dłoń.
Ja i Leo spojrzeliśmy na siebie lekko rozbawieni. Puścił mi oczko na znak, że to będzie nasza mała tajemnica.
Postanowiłam pójść się ubrać, bo nie mogłam znieść ani chwili dłużej w tym wydaniu przed Leo; jednak gdy wyszłam z pokoju, już go nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro