15. Lękliwa
Stałam przy marmurowym, białym blacie kuchennym, przyglądając się srebrnym niciom na jego fakturze. Zawsze skupiałam się nazbyt na otoczeniu w trakcie gotowania. Również i tym razem wystarczyło czekać, aż nóż, którym kroiłam warzywa, ześlizgnąłby się z papryki i wylądował prosto na moich palcach przez nieuwagę. Nie martwiło mnie to jednak szczególnie. Nuciłam cicho i podśpiewywałam w zamyśleniu, nieskromnie urzeczona zapachem przygotowywanego przez siebie obiadu, i wyjątkowo jak na siebie spokojna.
Czułam się inaczej. Doroślej, dojrzalej, odpowiedzialniej. Stałam zresztą wyprostowana, mimo że nikt nie patrzył; i odziana w eleganckie ubrania, idealnie dopasowane i zwieńczone dodatkami, mimo że byłam sama.
— Mamo!
Odwróciłam głowę, słysząc piskliwy głosik, wydający mi się zupełnie znajomy, jakbym słyszała go co najmniej kilka razy dziennie. Niepewna tego, jak znalazłam się w kuchni, omiotłam ją spojrzeniem; była czarno-biała i przestronna, wypolerowana do perfekcji i przemyślana w tak podobający mi się sposób, jakbym osobiście dźwigała na barkach odpowiedzialność za jej zaprojektowanie.
Do pomieszczenia przez uchylone drzwi wpadła mała dziewczynka w złotawej sukience i dwóch czarnych, długich warkoczykach. Podbiegła zaraz do mnie zdyszana, unosząc na mnie duże, niebieskie oczęta, wpatrujące się we mnie z prośbą interwencji.
— O co chodzi, Avril?
— Niccolò znowu zjadł wszystkie moje czekoladki! — jęknęła zrozpaczona, dokładając wszelkich starań, by nie seplenić, jednak wciąż nie wymawiała głosek poprawnie.
Uśmiechnęłam się i pokręciłam głową, mierzwiąc dziewczynce włosy, choć wywołało to u niej nadąsaną minę.
— Nie denerwuj się, tesorino. Nicoś zawsze się z tobą dzieli. — Odłożyłam to, czym się dotychczas zajmowałam, i kucnęłam przy niej, byśmy znalazły się na podobnym poziomie. — Dam ci nowe czekoladki.
Rozpromieniła się natychmiast i wyciągnęła rączki, jakby liczyła na rekompensatę już w tym momencie.
— Ale po obiedzie, dobrze?
Skrzywiła się, marszcząc nos jak królik. Zerknęła ciekawsko na zawaloną garnkami kuchenkę i na deskę do krojenia, gdzie znajdowały się zaczątki dzisiejszego dania, dokładając starań, by odgadnąć, co szykowałam.
— No dobrze — zdecydowała w końcu.
Nachyliłam się i cmoknęłam dziecko w czoło, ale wtedy przybiegło kolejne, jeszcze młodsze; tym razem chłopiec i, choć oczy miał równie niebieskie, jego włosy znajdowały w zupełnej innej części palety barw niż Avril, był bowiem blondynem. Złote loki podskakiwały, gdy biegł do nas, wspomagając rozłożonymi rękami utrzymanie równowagi.
— Ja też chcę! — zaprotestował. Później zaczął gaworzyć po swojemu i mogłam założyć się, że nikt poza mną nie rozumiał jeszcze jego języka.
— O rany... — Wywróciłam oczami. Jeśli te maluchy odziedziczyły cokolwiek po mnie, to na pierwszym miejscu należało wymienić zamiłowanie do cukru.
W idealnym momencie — bo zanim moja słabość do dzieci złamała upór i podarowała im moimi rękami łakocie z górnej półki — w drzwiach pojawiła się trzecia osoba, ostatnia. I najbardziej mi jednocześnie znana. Płowowłosy i wysoki mężczyzna w wydaniu, jakiego jeszcze nie widziałam: w rozpiętym garniturze i z zarostem dodającym mu wieku, jakby ledwo co wrócił z pracy. Zdjął torbę z ramienia i rzucił ją na stołek, a następnie podszedł prosto do mnie, przyciągając mnie od razu do pocałunku. Moje podbrzusze przeszyło uczucie mitycznych motyli tak intensywne, że kolana zmiękły i ogarnął mnie gorąc. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek przyzwyczaję się do niego, czy już na zawsze będę reagować w ten sposób na jego bliskość. Oczywiście, drugi wariant zupełnie mi odpowiadał.
— Dzień dobry, moja żono — zamruczał na powitanie i, nim odpowiedziałam, Avril i Niccolò wskoczyli mu na obie nogi.
— Tata!
— Hej, szkraby. Byliście grzeczni?
Zaczęli mówić jednocześnie, jednocześnie gaworząc po dziecięcemu i sepleniąc, tworząc symfonię absolutnego niezrozumienia. Jednak zarówno ja, jak i Leo uwielbialiśmy tego słuchać.
— Opowiecie mi przy obiedzie — oświadczył. — No już, maluchy. Uciekajcie się bawić, muszę porozmawiać z mamą.
Muszę porozmawiać z mamą.
Mimo tylu lat razem, moje nogi wciąż zmieniały się w watę w reakcji na proste wypowiadane przez niego zdania. Tak jak i teraz.
Oboje grzecznie opuścili kuchnię, by rozwiązać swój konflikt czekoladkowy gdzieś indziej. Leonardo natomiast od razu wykorzystał okazję. Jego dłoń wślizgnęła się pomiędzy mój łokieć i talię, a następnie objęła mnie ciasno, podczas gdy on zbliżył usta do mojego ucha.
— Jak się ma moja piękna żona? — wyszeptał. Łaskotał mnie ciepły oddech, ale był niczym w porównaniu z dreszczem, jaki przebiegł przez moje plecy, przypominając stado mrówek. Nieprzypadkowo ciągle mnie tak nazywał, przy każdej nadarzającej się okazji. Doskonale wiedział, jak na to reagowałam.
— Doskonale — odparłam cicho, odsuwając się na parę centymetrów, by spojrzeć na jego twarz z delikatnym uśmiechem.
— Tęskniłem za tobą. — Poczułam dowód jego słów na własnej skórze, gdy przesunął po niej rękami. Chwilę później znajdowały się już na moich udach i podniosły mnie niespodziewanie, sadzając na blacie. — Nie lubię się z tobą żegnać.
— Ja też nie lubię — przyznałam, zaczesując mu za ucho wymykający się niezmiennie od tylu lat kosmyk. — Ale przynajmniej zawsze wracasz.
— Nie bałaś się nigdy, że któregoś razu nie wrócę?
Zmarszczyłam brwi i przechyliłam głowę bez cienia pomysłu na interpretację jego słów. Dlaczego miałby nie wrócić, skoro mnie kochał, jak cisnęło mi się na usta?
Nie otrzymując odpowiedzi, zmienił temat rozmowy.
— Pośpiewaj mi coś. — Poprosił, otulając się moimi nogami.
Nigdy nie musiał powtarzać dwa razy. Zachichotałam cicho, kładąc palce na jego ramionach, od razu wiedząc, czym go uraczyć.
— Kwiatku, światło zbudź,
Pokaż mocy dar,
Odwróć czasu bieg
I zwróć mi dawny skarb
Ulecz każdą z ran,
Odmień losu plan,
Co stracone — znajdź
I zwróć mi dawny skarb...
Mimo że wciąż słuchał, głos nagle zatrzymał się w mojej krtani. Serce zaczęło mi bić niewyobrażalnie szybko, choć nie widziałam konkretnej przyczyny. Spanikowałam, choć zdawał się tego nie widzieć, nawet gdy wczepiłam się paznokciami w jego marynarkę, jakby zaraz miał mi uciec. Spojrzałam na jego twarz, przejęta lękiem.
— Mój dawny skarb...
***
Poderwałam się z łóżka. Noc była ciepła, ale wiedziałam, że nie dlatego miałam spocone czoło. Nienawidziłam tego uczucia, jednak nie tknęło mnie nawet w połowie tak bardzo, jak dziwny sen, który postanowił mnie nękać. Choć przyspieszone tętno i narastający, niewytłumaczalny niepokój stanowiły jedynie element wytworu mojej nazbyt wybujałej wyobraźni, uwielbiającej nocami zarzucać mnie znaczeniami metaforycznymi mogącymi stanowić zagwozdkę dla niejednego psychologa, wciąż je odczuwałam. Jeszcze intensywniej niż wcześniej, jak mi się wydawało.
Przynajmniej kilkadziesiąt sekund zajęło mi zrozumienie, gdzie w ogóle się znajdowałam — nie tylko to, że leżałam w sypialni w domu cioci Elviry, ale też aktualny punkt życiowy. Ile miałam lat? Gdzie podziały się dzieci proszące o łakocie? Przepraszam, jak ja w ogóle miałam na imię?
Gdy jednak ułożyłam sobie już wszystko i nieco się rozbudziłam, zrozumiałam istotną rzecz: mianowicie to, że nie byłam już w stanie zasnąć. Leżałam na plecach, gapiąc się w sufit w półmroku. I zaciskałam mocno zęby, usiłując zracjonalizować sobie głupi sen własnymi skłonnościami do myślenia za dużo o zbyt wielu rzeczach. Jednak wystosowane do samej siebie argumenty niewiele dawały. Tętno nie zwalniało wystarczająco, a stres wywołujący ból brzucha nie ustępował. Odnosiłam wrażenie, że wręcz się nasilały, wraz z ochotą na wybuchnięcie płaczem nie gorzej niż moja wyimaginowana córka.
Nie chcąc myśleć jeszcze więcej, złapałam za telefon. Zaczęłam pisać SMS, jednak trzęsące się dłonie utrudniały zadanie. W końcu więc zirytowałam się i niemalże uderzyłam palcem w zieloną słuchawkę przy numerze. Pomyślałam, że w najgorszym wypadku chłopak po drugiej stronie utopi mnie w Adriatyku w zamian za budzenie go w środku nocy. A konkretniej parę minut po trzeciej, jak zauważyłam na zegarku.
Ku mojej niespodziance, odebrał po kilkunastu sekundach.
— Halo? — odezwał się zupełnie zaspanym, zachrypniętym głosem.
— Leo... — szepnęłam i wzięłam głęboki oddech. — Przepraszam. Przepraszam, że dzwonię.
— Co się dzieje? — zapytał zatroskany.
— Wiem, że to zła godzina, ale... mógłbyś przyjechać? — zapytałam, nawet nie zdając sobie sprawy z absurdu własnej prośby, dopóki nie wypowiedziałam jej na głos. Nie wycofałam się jednak. Za bardzo go teraz potrzebowałam. Plułam sobie w brodę za to, że w ogóle pozwoliłam mu udać się do swojego domu po powrocie z Wenecji. Powinnam była wykorzystywać każdą sekundę, jaka nam jeszcze została, i zaproponować mu nocleg u Elviry. Ten i każdy następny, by nie wypuszczać go z ramion bez wyraźnej przyczyny.
— Teraz?
— Tak... — Westchnęłam. — Proszę. Wytłumaczę ci, jak przyjedziesz.
— Martwisz mnie, tesoro...
— Proszę — powtórzyłam jeszcze raz.
Nie zakładałam, by miał się zgodzić; ale czułam się tak, jakbym to nie ja z nim rozmawiała. To jakaś głęboko skryta zazwyczaj cząstka mnie przejęła kontrolę i to ona wydawała teraz rozkazy, nie słuchając ani rozumu, ani poczucia winy, ani wątpliwości.
Ku mojemu zdziwieniu, Leo kolejny raz mnie zaskoczył.
— Będę za piętnaście minut.
***
— Więc... — zaczął głosem niepewnym i skonsternowanym, przesuwając dłonią po moich plecach. Leżałam wtulona w niego jak koala wczepiona w drzewo, by nie spaść. I to z podobnego do koali powodu, tyle że w odsłonie bardziej metaforycznej niż dosłownej. — Śniło ci się, że byliśmy małżeństwem z dwójką dzieci i bałaś się, że mnie stracisz.
— M-hm — mruknęłam, chowając twarz w zagięciu jego szyi. Gdy wszystko z siebie wyrzuciłam i opowiedziałam mu całość snu, włącznie z interpretacjami i swoją reakcją na projekcję własnego mózgu, a także obszernym opisem teorii dotyczących moich wewnętrznych obaw, poczułam się głupio. Wyciągnęłam go w środku nocy z łóżka, zmusiłam do przewleczenia się przez całe miasteczko, by na końcu męczyć go opowieściami o tym, jak bujną miałam wyobraźnię. Rozmowa pozwoliła mi uwolnić się od emocji i oddzielić rzeczywistość od wyobrażeń, a wówczas mówienie o nich stało się znacznie trudniejsze.
Obnażenie się z masek i pozorów sugerujących, iż trzymałam to wszystko, co się ze mną działo, w garści, odsłaniając tym samym wewnętrzne demony, było znacznie cięższe niż obnażenie się w sensie fizycznym. Bałam się efektów własnego postępowania, lecz nie pierwszy raz dowiodłam, że zawsze działałam, nim zdążyłam się zastanowić. Bywałam lekkomyślna, jeszcze częściej niż okazywałam własną naiwność. Nie chciałam, by jego opinia o mnie uległa jakimś diametralnym zmianom na gorsze, choć wiedziałam już, że to na tym etapie nieuniknione; każdy specjalista od wizerunku bowiem mógłby wygłosić referat na temat tego, jak bardzo to, kim wydajemy się być, różni się od tego, jacy jesteśmy w rzeczywistości.
— Bella... — Westchnął ciężko, nie wypuszczając mnie z objęcia.
— To nie tak, że się bałam — zaczęłam nawijać, by nie dać mu dojść do słowa. Zawsze kochałam go słuchać i liczyłam się z jego zdaniem, nawet gdy się z nim nie zgadzałam, ale tym razem doskonale wiedziałam, dokąd zmierzał. I nie chciałam tego usłyszeć, mimo że nie miał czym mnie zaskoczyć. — Nie sama z siebie. To on zaczął mówić, że może któregoś dnia do mnie po prostu nie wróci...
Leo słuchał uważnie, ale wciąż milczał, również kiedy przerwałam. Ciągnęłam więc dalej:
— I zaczęłam się zastanawiać... co jeśli on naprawdę nie wróci? Jest wolnym człowiekiem. Nie musiałby tkwić uwiązany przy mnie do końca życia, nawet jeśli łączyły nas dzieci, małżeństwo i miłość. Tak mało wystarczy, by po prostu uznał, że chce odejść. Jak mogłabym uznać to za niemożliwe?
Podniosłam nieco głowę, by spojrzeć mu na twarz. On również patrzył na mnie, w zamyśleniu równie głębokim, jeśli nie głębszym.
— Obiecaj mi, że cię nie stracę — szepnęłam z desperacją, przesuwając dłoń na policzek Leo. Pod palcami wyczuwałam delikatny zarost, kilkudniowy zaledwie; zupełnie inny niż ten, który mi się przyśnił.
Nabrał powietrza w płuca, nie odrywając ode mnie wzroku. Odniosłam wrażenie, jakby analizował każdy skrawek mojej twarzy. Każdy centymetr, proporcje i kolor, a także wszystkie moje znaki szczególne. I bliznę po trądziku, którą miałam nad brwią, i zagubione pieprzyki, o których istnieniu sama regularnie zapominałam, i nieposłuszne, zmierzwione włosy, nigdy niedające się ułożyć; zawsze pogrążone w nieładzie zupełnie tak, jak ich właścicielka.
— W porządku — odparł w końcu. — Obiecuję.
Myślałam, że poczuję ulgę, gdy to usłyszę. Przeliczyłam się jednak z oczekiwaniami. Nic się nie zmieniło.
Wycofałam się odrobinę z jeszcze szybciej narastającą niepewnością. W jego głosie bowiem wyczułam coś, co kazało zastanowić się dwa razy, czy na pewno sam mówił z przekonaniem, czy tylko dlatego, że o to poprosiłam.
A może to po prostu znów moje nieustające wątpliwości?
— Nie myśl o tym, Bel. Jest późno. — Podniósł się odrobinę. Avril śpiąca dotychczas na prowizorycznym posłaniu przy łóżku obudziła się, wyczuwając jego ruch, jednak po chwili zasnęła z powrotem niezainteresowana. — Taka ilość stresu ma dewastujące skutki. Znajdziemy coś, co poprawi ci humor, zgoda?
Uniosłam nieznacznie kącik ust. Och, już ja wiedziałam, co mogło poprawić mój nastrój. Jednak nim zdążyłam dać mu o tym znać, na szczęście, Leonardo uprzedził mnie i wyszedł z zupełnie inną propozycją — wstając z łóżka i sięgając po nietkniętą przeze mnie gitarę. W rezultacie zechciałam skarcić samą siebie za myśli, których nie miewałam zbyt często w przeszłości, a także za własne hormony.
— Nie mów, że potrafisz grać... — Przyglądałam się jego gładkim ruchom, gdy chwytał za instrument, jakby doskonale wiedział, co robił. Ogarnęła mnie ekscytacja, zacierająca nieco poprzednią pochmurność, niepokój i ogarniające mnie poczucie beznadziei; i to tylko dlatego, że miałam niesamowitą słabość do gitary. Nie miałam wątpliwości co do tego, jak szybko zemdlałabym, gdyby zaczął mi grać.
On jednak nie obawiał się, że stracę przytomność. Uśmiechnął się zadowolony i przesunął palcami po strunach, wydobywając z drewnianego instrumentu przepiękny dźwięk, sprawiający, że nie tylko struny zadrżały, ale też i ja. Wibracje gitary zdawały się dosięgnąć aż mojej skóry i wywołać przebiegający po niej dreszcz.
A później zaczął grać.
I to piosenkę, którą kochałam. I to piosenkę Taylor Swift, którą również kochałam. I to taką, którą napisała z Edem Sheeranem, którego także kochałam.
Miałam w sobie całe mnóstwo miłości do wszystkiego, co robił; i wszystkie te uczucia składały się na to, czym darzyłam jego. Nie mogłam mieć jeszcze pewności, czy zdążyłam tak szybko go pokochać, ale bardzo chciałam mu o tym powiedzieć.
Niestety, nie starczało mi odwagi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro