Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14. Alterocentryczna

 Nawet w czasie deszczu prezentowała się zjawiskowo — w ten sposób przynajmniej opisywałam ją w notatniku. Miliardem epitetów wyrażających jedynie szczerozłoty zachwyt. I choć ktoś niewtajemniczony mógłby posądzić mnie o roztkliwianie się nad pięknem kochanki, ja mówiłam, oczywiście, o Wenecji.

Tego dnia od rana intensywnie padało. Zimne krople uderzały o nagrzane betony miasta, uwalniając z nich ciepło, i mogliśmy wyczuć je, uciekające z podłoża, gdy spacerowaliśmy od kamienicy do kamienicy bez konkretnego celu. Śmialiśmy się również z turystów, którzy czym prędzej pouciekali do swoich hoteli, nie chcąc się zmoczyć, jakby ulepiono ich z cukru. My z kolei, mając już doświadczenie, ubraliśmy tylko kurtki i wyszliśmy na zewnątrz, nie mogąc przegapić okazji. Zwłaszcza ze względu na pozytywne skojarzenia — w końcu nasza ostatnia wspólna przeprawa przez ulewę zakończyła się pierwszym pocałunkiem. Nie tylko pierwszym w naszej relacji, ale też pierwszym w jego życiu, jak się okazało; a także pierwszym pocałunkiem, jaki sama przeżyłam, niewzbudzającym po czasie odrazy czy traumatycznych wspomnień. Szczerze wątpiłam w tamtym momencie, bym kiedykolwiek mogła wspominać go z przewagą odczuć negatywnych aniżeli tych zdecydowanie pozytywnych.

— I wtedy okazało się — zmierzałam do zwieńczenia historii — że udało jej się wślizgnąć na miejsce poprzedniej kaskaderki. Dzięki temu moja własna siostra pojawi się w prawdziwym filmie. — Westchnęłam z dumą nie do opisania.

— To niewiarygodne. Marzenia jednak się spełniają.

— Czasami chyba rzeczywiście. — Pokiwałam głową na boki, wciągając łyk gorącej czekolady przez słomkę. — Jeśli jesteś tym jednym na milion, to tak.

— Chciałbym być...

— Ty i twój talent nie potrzebujecie zbyt wielkiego szczęścia — wytknęłam, na co Leo się zaśmiał.

— Dzięki, ale jest wiele uzdolnionych malarzy we Włoszech, a na świecie to już w ogóle. Artystów akurat nam nie brakuje w dzisiejszych czasach.

— Być może, ale ty akurat mógłbyś nazywać się Leonardo i w czasach dzisiejszych, i pięćset lat temu.

Z początku posłał mi spojrzenie pełne konsternacji. Już myślałam, że nie zrozumie mojego zawiłego żartu, ale wreszcie pojął. Tylko że chyba się do końca nie zgadzał. Albo też nie potrafił przyjmować komplementów, zupełnie jak ja.

Otworzyłam usta, by skontrować jego myślenie kolejnym argumentem — a na ich deficyt akurat nie narzekałam, ilekroć w grę wchodziło wychwalanie obrazów namalowanych przez mojego chłopaka. Sama nie miałam obycia z pędzlem i farbą, ale posiadałam i zmysł artystyczny, i znajomość sztuki wystarczające, aby wypowiadać się na ich temat. A to, co tworzył Leo, znajdowało się na wysokim poziomie i zasługiwało na znacznie większą rozpoznawalność. To znaczy podejrzewałam, że nie przeszkadzało mu rozwieszanie swoich płócien w domu Elviry, gdy tylko stworzył coś nowego, ale byłabym głupia, nie dostrzegając, jak pragnął czegoś poważniejszego. Co więcej: miałam pewność, że bardziej niż ktokolwiek inny na to zasługiwał.

Nie zdążyłam jednak nic powiedzieć, bo głos ugrzązł mi w gardle, kiedy do moich uszu dotarł osobliwy odgłos, przypominający miauknięcie.

— Słyszałeś to?

— Hm?

Zatrzymałam się i gestem dłoni zaleciłam mu zrobić to samo. Nasłuchiwałam. Szum deszczu nie ułatwiał zadania, tak samo właściciel restauracji krzyczący po przeciwległej stronie kanału do swoich podwładnych, by schowali stoliki i krzesła do środka, nim zamokną. W końcu jednak usłyszałam miauknięcie po raz kolejny. Cofnęłam się o parę kroków w poszukiwaniu źródła dźwięków, a gdy znaleźliśmy się przy wejściu w ciasny, ślepy zaułek, ukazała nam się para przestraszonych, błyszczących oczu, zerkających z półmroku z nieufnością.

— O matko... Co ty tutaj robisz, maluchu? — Zaczęłam powoli się do niego zbliżać, lecz gdy tylko wyczerpany zwierzak cofnął się i wtulił brudnym grzbietem w mur jeszcze bardziej, natychmiast się zatrzymałam. — Biedactwo... Na pewno marznie.

— Może powinniśmy zadzwonić do schroniska?

— Tak... albo przynajmniej dać mu coś do jedzenia.

— Koty nie powinny jeść byle czego, nawet jeśli ludzkie smakołyki to ich jedyna opcja — zauważył, a mnie coś podpowiadało, że Leo mógł być rasową kociarą. To by mu pasowało, bez dwóch zdań.

— Masz rację. — Wcisnęłam mu w ręce swój kartonowy kubek z czekoladą. — Poczekaj tutaj, skoczę do sklepu po jakieś saszetki.

Uniósł brwi.

— Teraz?

— Mamy czekać, aż zamarznie albo padnie z głodu?

Nie czekałam nawet na odpowiedź. Udałam się do najbliższego sklepu (na szczęście rzucił mi się w oczy, gdy go mijaliśmy — na wystawie mieli bowiem psie smycze, którym już wtedy zaczęłam się przyglądać, i myślałam o tym, jak marzyłam o szczeniaku), a tam zakupiłam jedzenie dla przybłędy. Zgarnęłam też najtańszy koc, choć nie sądziłam, by kocię go zaakceptowało, i wróciłam do Leo.

Podejmował bezowocne próby zbliżenia się do zwierzaka, gdy przybiegłam. Maluch był przerażony. Nie chciałam nawet myśleć o tym, co spotkało go przed wylądowaniem na śmietniku, że do tego stopnia obawiał się ludzi.

— Maleństwo — zaczęłam roztkliwionym głosem, kucając w odległości od kota. Wyjęłam saszetkę z kocim jedzeniem i urwałam jej róg, wyciskając odrobinę.

Zdobyłam tym jego zainteresowanie. Wyprostował ciekawską główkę, a ja wychyliłam paczuszkę w tamtym kierunku tak daleko, jak mogłam, by nie musiał podchodzić za blisko mnie. Nie wyglądał na szczególnie chętnego, ale głód musiał wygrać z obawami, bo wreszcie zbliżył się do saszetki i nieśmiało próbował łapać do pyszczka to, co się z niej wydobywało. Im więcej dostawał, tym łapczywiej zjadał resztę.

— Musiałeś być głodny, co? — zapytałam smutno. — Biedactwo, jak długo tutaj byłeś?

— To chyba ona — wtrącił Leo, stając za mną i kładąc mi dłoń na ramieniu. Nie miałam pojęcia, skąd wysnuł ten wniosek, ale nie pozostało mi nic innego niż uwierzenie mu na słowo. Moja wiedza o kotach nie sięgała niebios. W zasadzie nie wykraczała zbyt daleko poza podstawowe informacje. Nie znałam ras, nie znałam ich nawyków żywieniowych, nigdy też nie zajmowałam się żadnym kotem; chyba że liczyło się zabawianie rudej towarzyszki, zamieszkującej dom Elviry, jakby był to jej osobisty pałacyk. — Poszukam numeru do schroniska.

— Myślisz, że po nią przyjadą?

— Nie wiem, ale warto spróbować. Przecież jej tu nie zostawimy.

— No nie... — Westchnęłam. Wycisnęłam resztę mokrej karmy, a później powoli wysunęłam zakupiony koc w kierunku kotki.

Wydała się tym spłoszona kolejny raz, więc nie naciskałam. Po chwili jednak, ku mojemu zdziwieniu, musiała zrozumieć, że nie zamierzałam jej skrzywdzić, bo sama się zbliżyła, patrząc na opróżnioną już saszetkę.

— Chciałabyś jeszcze? — Uśmiechnęłam się smutno. — Rzeczywiście mogłam kupić więcej. Nie pomyślałam, że twój mały brzuszek tyle wciągnie.

Mówiłam do kota tak, jakbym co najmniej oczekiwała odpowiedzi, nie wspominając już o zrozumieniu z jego strony. Speszyłam się, zdając sobie z tego sprawę. Wtedy wrócił Leo.

— Nie chcą jej zabrać — burknął z poirytowaniem. — Twierdzą, że pewnie ktoś ją wypuścił i że znajdzie drogę do domu. Nie wiem, czego się spodziewałem. Bezdomne koty walają się wszędzie i nikt niczego z tym nie robi.

— O... — Posmutniałam z efektem natychmiastowym. — Więc... co z nią zrobimy?

Nie wiedział, co mi odpowiedzieć. Porzucenie jej tutaj w taki sam sposób, jak (prawdopodobnie) zrobili to poprzedni właściciele, wydawało się okrutne, a jednocześnie stanowiło nasz jedyny rozsądny wybór. Kolejnego dnia mieliśmy wracać do Cesenatico, więc nawet gdybyśmy się postarali, nie bylibyśmy w stanie w tak ekspresowym tempie znaleźć jej nowego domu. Zwłaszcza że większość aktualnej populacji miasta stanowili turyści, a my nikogo tutaj nie znaliśmy.

— Może zabierzemy ją ze sobą? — rzuciłam bezmyślnie. — Znasz więcej osób w Cesenatico. Ktoś na pewno ją przygarnie. Chociażby Elvira.

Zmieszał się.

— A jeśli ktoś szuka jej tutaj? — zapytał, na co zrobiłam pobłażliwą minę tak, by na pewno to widział.

— Jeżeli w Wenecji jest ktoś, do kogo ona należy, to chyba aktualny stan rzeczy pokazuje, jak rozsądnym będzie zabranie jej jak najdalej.

Chciał się nie zgodzić, widziałam to po nim. Ale nie mógł. Wiedział, że miałam rację; i sam miał zbyt dobre serce, by pozwolić kotce tułać się bez celu ani opieki po mieście wypełnionym nieczułymi turystami i innymi bezdomnymi zwierzakami, starszymi i silniejszymi od niej, mogącymi skrzywdzić ją w każdej chwili.

— No dobrze — uległ wreszcie. Kucnął przy mnie i położył mi dłoń na ramieniu, patrząc, jak szara kulka mokrej sierści wtulała łebek w jasny koc i zostawiała na nim brudne ślady. — Chcesz dać jej jakieś imię?

Zastanowiłam się. Wołanie do niej per maluchu i maleństwo wydawało się świetną perspektywą, ale faktycznie przydałoby się jej imię, za pomocą którego moglibyśmy ją wołać, nim nie znalazłby się dla niej nowy i kochający dom.

— Może Avril?

— Avril? Nie brzmi jak imię dla dziecka? — Poruszył brwiami.

— Ona też jest dzieckiem, tylko że kocim.

Zaśmiał się, głaszcząc moje przemoknięte ramię.

— W porządku. Może być Avril.

***

Nigdy nie lubiłam pożegnań. Zawsze odkładałam je aż do ostatniej chwili, a przynajmniej próbowałam to robić; w praktyce przygotowywałam się do nich dniami, odbierając samej sobie radość z ostatnich chwil, i romantyzowałam je aż nadto. Moja sentymentalność dawała się we znaki za każdym razem. Funkcjonowanie, kiedy na horyzoncie jawiło mi się widmo nadchodzących pożegnań, strasząc mnie, okazywało się znacznie utrudnione, bowiem ciągle wskazywałam samej sobie „ostatni prysznic" w jakimś miejscu, „ostatnie przejście obok ulubionej witryny sklepowej", „ostatni łyk wina", a także wszystkie inne „ostatnie razy", jakie tylko przyszłyby mi na myśl. Niektóre z nich bywały absurdalne.

Żegnanie się z Wenecją jednak nie było tak łzawe, jak mogłabym się po sobie spodziewać. Choć chciałam zostać w niej na zawsze, do samochodu wsiadałam z poczuciem całkowitej satysfakcji; moje marzenie się spełniło, a wycieczka nie mogłaby być lepsza. Mając Leo u swojego boku, nie nudziłam się ani przez chwilę. Zostawiłam w pływającym mieście część swojego serca i cieszyło mnie to — w końcu czy nie ujęłoby mu magii zostanie w nim na zawsze? Lekki niedosyt sprawiał, że wciąż mogłam marzyć o niej tak, jak wcześniej, ale teraz z innej perspektywy. Nie poznania jej, ale powrotu. I nie mogłam doczekać się tej słodkiej tęsknoty.

— Mamy wszystko? — zapytał Leo, omiatając wzrokiem otwarty bagażnik, gdy układałam Avril na świeżo wypranym kocu. Nie ufała nam jeszcze, ale nie uciekała i nie przejawiała agresji. Mimo że okazywała wielkie niezadowolenie, dała się nawet wykąpać poprzedniego dnia. Dzięki temu odkryliśmy, że jej szare futerko pokrywały nieco ciemniejsze paski. Była uroczą, małą kotką, powoli skradającą mi serce (nawet jeśli okazała się najbardziej puchatą na świecie, acz diabelnie efektowną metodą antykoncepcyjną...).

— Chyba tak.

— No więc... — Zamknął tylne drzwi samochodu i podszedł do mnie, obejmując mnie ramieniem i patrząc wraz ze mną na miasto w dokładnie taki sposób, jak wtedy, gdy tutaj przyjechaliśmy tydzień wcześniej. — Pora na pożegnanie.

Uśmiechnęłam się i wtuliłam głowę w jego ramię, wciąż trzymając opatulone kocem, kocie burrito w rękach.

— Dziękuję ci, Leo. Nikt nigdy nie zrobił dla mnie czegoś takiego.

Ucieszył się z moich słów, zaznaczając to romantycznym pocałunkiem. Dał mi jeszcze chwilę na wpatrzenie się w zapierającą dech w piersiach panoramę jak z pocztówki, a gdy byłam gotowa, wreszcie wyjechaliśmy; zostawiając za nami nie tylko miejscowość, ale też jakąś cząstkę siebie i tego, co nas łączyło.

Do domu jednak wróciliśmy z czymś znacznie cenniejszym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro