12. Upragniona
La mia bella Venezia... jeszcze piękniejsza niż w moich wyobrażeniach, lśniąca pod nocnym niebem jaśniej niż wszystkie jego gwiazdy, rozciągająca się teraz przede mną i wszędzie wokół, jakby chciała mnie sobą objąć.
— Mam... taki piękny sen... — wykrztusiłam półprzytomnie, przytulając nadgarstki do mostka. Byłam nad wyraz delikatna, nie chcąc się wybudzić.
Leo objął mnie z tyłu mocniej, śmiejąc się.
— To nie sen, Bel.
Potrzebowałam przynajmniej kilkunastu sekund na powolne wdechy i upewnienie się, że otaczająca mnie rzeczywistość nie została wytworzona przez moją zbyt bujną wyobraźnię. Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym mocniej znajomy skurcz ściskał mi krtań, utrudniając wstrzymanie łez, nad którymi wprost nie byłam w stanie zapanować.
— Zostaniemy tutaj na kilka dni, o ile chcesz — odezwał się po dłuższej chwili ciszy, przesuwając dłonią wzdłuż mojego ramienia.
— A-ale... jakim cudem? — wybełkotałam wreszcie, nie mogąć oderwać oczu od panoramy miasta. — Szukałam noclegów codziennie...
— Mój znajomy ze studiów mieszka w Wenecji. Teraz przesiaduje w Rimini u swojego chłopaka, więc nie potrzebuje lokum i dogadaliśmy się. — W jego głosie rozbrzmiewała duma i entuzjazm.
— Nie mogę w to uwierzyć... — Choć bogowie byli mi świadkami, że próbowałam powstrzymać to ze wszystkich sił, w końcu rozpłakałam się. Sekundę później jednak, uprzedzając jego reakcję, odwróciłam się i przytuliłam go tak mocno, jak potrafiłam.
— To co, tesorino? — zapytał, głaszcząc mnie po głowie, gdy stałam drżąca i wtulona w niego całą sobą. — Chcesz popłynąć gondolą do naszego chwilowego mieszkania?
Roześmiałam się przez łzy i pokiwałam głową.
***
Samochód musiał zostać poza miastem, ale niezmiernie mnie to cieszyło. Poruszanie się dostojnymi gondolami po pływającym mieście szybko okazało się zostać moją nową ulubioną czynnością, wzbudzając we mnie szczęście bardziej podobne dziecku aniżeli dorosłej, teoretycznie przynajmniej, kobiecie.
Mieszkanie znajomego Leo było przytulne, ale zupełnie nam wystarczające; i pełne światła nocnych latarni wpadającego przez liczne, maleńkie okienka. Nie przyglądałam się szczególnie niczemu, bo nie miałam czasu. Mimo znużenia i senności przejmujących nade mną kontrolę jeszcze w samochodzie, gdy już dotarliśmy do naszego pożyczonego domu, kompletnie wyparłam potrzebę snu czy chociaż odpoczynku. Chciałam od razu ruszać w miasto, zwłaszcza że sobotnia noc miała trwać jeszcze długo, zwłaszcza w takim miejscu, jak to.
Chyba się tego spodziewał — tak przynajmniej twierdził, na szczęście nie wydając się mnie osądzać czy winić. Obiecałam mu kolację i to z pewnością przekonało go ostatecznie. Byłam mu tak wdzięczna, że nie mogłam w żaden sposób tego wyrazić, ale to nie powstrzymało mnie przed powtarzaniem mu tego co dwie minuty, nawet kiedy zasiedliśmy w ogródku pierwszej lepszej restauracji.
— Jesteś niesamowity — przypomniałam mu po raz kolejny. — Boże...
Zaśmiał się, nawijając makaron na widelec. Musiał być niesamowicie głodny, ponieważ mogłam zaobserwować iskierki w jego oczach, gdy poczuł zapach kolacji. Choć niewykluczone, że Włosi mieli we krwi reagowanie w ten sposób na swoje narodowe dania.
— Najpierw chciałem pokazać ci region, zgodnie z obietnicą. Ale przypomniałem sobie o tym, że Alberto ma tutaj puste mieszkanie, którego nie dogląda — opowiadał, a ja czułam się jak w jakimś filmie. — Jemu też ta nasza mała wycieczka była na rękę.
— Elegancko wymyśliłeś to Livorno — zaśmiałam się, zbliżając kieliszek z winem do ust.
— Bałem się, że zauważysz, jak za Bolonią skręcamy na północ zamiast na zachód, ale na szczęście wtedy zasnęłaś.
Pomyślałam, że koniecznie muszę powtórzyć to mamie. To mógłby być jeden i ostateczny kontrargument przeciwko jej tezie zawsze stawiającej moje zamiłowanie do snu w roli złoczyńcy i pożeracza czasu. A tu proszę: okazywało się, że miewało ono także zalety.
— No więc — również wzniósł kieliszek z winem, sugerując tym gestem toast — za udane wczasy i twoje, mam nadzieję, spełnione marzenie.
Uśmiechnęłam się, również unosząc trunek.
— I za nas — dorzuciłam, a nasze kieliszki się ze sobą stuknęły.
***
Gdy miałam już pewność, że nakarmiłam swojego chłopaka, mogliśmy powoli wracać w kierunku mieszkania znanego mi wyłącznie z opowieści Alberto. Postanowiliśmy jednak urozmaicić powrót o spacer okrężną drogą, żebyśmy oboje zasnęli nasyceni — on pod kątem głodu, ja pod kątem podziwiania i wchłaniania w siebie każdego zakamarka Wenecji.
O tym, że jednak nie śniłam, ostatecznie przekonało mnie nie szczypanie się w skórę czy zaciskanie mocno powiek (zazwyczaj to drugie wybudzało mnie z każdego świadomego snu), ale to, co widziałam. Miasto bowiem okazało się piękniejsze niż w moich snach i wyobrażeniach, i na którejkolwiek z moich tablic na Pintereście. W scrapbookach, które tworzyłam i następnie kolekcjonowałam, nie mogłam zamieścić uroczych uśmiechów kelnerów ani uprzejmości mijanych ludzi. Nie dało się zawrzeć tam też zapachów, wbrew popularnej opinii niebędących wcale przykrymi ze względu na wszechobecne kanały; czystość głównych dzielnic nie pozwalała na żaden odór. Jedyne, co unosiło się w powietrzu, to woń jedzenia dobiegająca, mimo późnej godziny, z każdego mijanego lokalu.
Kolejnym wymiarem rzeczywistości niedającym się uwiecznić na papierze czy zdjęciu, była grająca wszędzie muzyka. Dochodziła z pubów i barów, ale grajków nie brakowało także na ulicach. Szczególnie urzekła mnie melodia wygrywana wesoło w jednym z mijanych przez nas zaułków; do tego zresztą stopnia, że pociągnęłam Leo za rękę, by posłuchać.
Anonimowi muzycy ucieszyli się naszym zainteresowaniem i zaczęli szarpać struny instrumentów mocniej, a ja, nie potrzebując dodatkowej zachęty ani kolejnego zastrzyku serotoniny, postanowiłam porwać Leo do tańca.
W końcu jednak nawet moje nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa i uzgodniliśmy wspólnie, że zaczniemy zmierzać prosto do domu.
— To chyba najlepszy dzień mojego życia — ciągle gadałam, wprost nie potrafiąc się uciszyć. — Przepraszam, że tyle mówię.
— Nie przepraszaj. Mów dalej. — Spojrzał na mnie z dumnym uśmiechem. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kto mógł i powinien przypisywać sobie zasługi za moją euforię.
— Jest wspaniała. I ty jesteś wspaniały. — Wtuliłam się w jego ramię.
Pocałował mnie w głowę.
Poczułam na twarzy podmuch chłodnego wiatru, pobudzającego, ale też ściągającego mnie z powrotem na ziemię. Skok temperatury szczególnie zdmuchnął ze mnie maskę wmawianej sobie, bezgranicznej energii, i obnażył moje fizyczne zmęczenie.
Westchnęłam głęboko, wciąż przyklejona do ramienia Włocha.
— Chciałabym, żeby tak było już zawsze — dopowiedziałam znacznie ściszonym głosem.
Zajęło mu to chwilę, ale w końcu zerknął na mnie. Po wyrazie jego twarzy i tym, że nie wiedział, co odpowiedzieć, wywnioskowałam, że pojął szybko puentę.
— Jest mi z tobą tak dobrze, że nie chcę nigdy wracać do Irlandii — szepnęłam. — Ale kiedyś muszę...
Zauważyłam, jak przygryzał dolną wargę, również pogrążony w rozterce.
— Wiem... — odezwał się w końcu cicho. Od razu widocznie posmutniał.
— Ale możemy ze sobą pisać, prawda? — zapytałam z nadzieją i nową dawką optymizmu. — I odwiedzać się, gdy tylko będzie okazja. Ja ciebie, a ty mnie. I możemy pisać listy... listy są takie romantyczne.
Spojrzałam na niego jeszcze raz, by zobaczyć, czy ta perspektywa również wzbudzała w nim wiarę w to, że mój pomysł dałoby się wcielić w życie, i czy podzielał moje próby pozytywnego nastawienia. Wydał mi się jednak niepodobnie do siebie smutny, nawet kiedy wymusił na sobie uśmiech i kiwnął głową.
***
Aż wreszcie, choć powrót był długi, trafiliśmy do mieszkania.
Równo z przekroczeniem progu moje otępienie i senność wyparowały z powrotem, a we mnie, mimo niedawnych przykrych przemyśleń i lęku związanego z najbliższą przyszłością, rozkwitła kolejna dawka swady. Nie pomógł mi także prysznic, który wzięłam zaraz po Leo, o czym on sam się przekonał, gdy wpadłam do sypialni rozanielona.
— Tu nawet jedzenie jest pyszne i wino smakuje inaczej — wypaliłam, przechodząc przez drzwi.
— To prawda. Poczekaj, aż pokażę ci resztę miasta. — Wstał z łóżka i zbliżył się. Dał mi całusa w czoło, ale później nagle zabrał jedną z poduszek z dwuosobowego łóżka i zgarnął koc leżący na fotelu obok.
— A co ty robisz?
— No... nie chciałem cię krępować, więc... uznałem, że pójdę na kanapę... — Zmieszał się. Nie potrzebował też wiele czasu, by na jego policzkach ponownie pojawiły się malinowe plamy, za którymi zdążyłam już się stęsknić.
— A... nie wolisz ze mną zostać? — zapytałam nieśmiało, na co otrzymałam jego podejrzliwe spojrzenie.
— Jeżeli to dla ciebie komfortowe...
— Leo. — Przerwałam mu. Chwyciłam poduszkę, którą trzymał, i rzuciłam ją z powrotem na łóżko. Koc nie miał tyle szczęścia, bo trafił na podłogę. To jednak znalazło się daleko poza obszarem mojego zainteresowania. Chwyciłam go za policzki, by nie miał innego wyjścia, jak tylko spojrzeć mi prosto w oczy. — Zostań.
Dał się przekonać w tej pozycji. Jego wzrok szybko zaczął robić się maślany, rozmywał się wręcz, jakby uginały się pod nim kolana. Mogłabym sobie zresztą zarzucić dokładnie to samo.
— Jesteś taka piękna... — szepnął.
Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegł dreszcz tak intensywny, jak nigdy w życiu.
Odsłoniłam zęby w głupawym uśmiechu, wciąż nie umiejąc przyjmować komplementów. Szybko jednak moja taktyka uległa zmianie, gdy hormony rozkazały mi przyciągnąć go do siebie, skoro i tak dał mi się trzymać za policzki, i pocałować go.
Nie potrzebował zachęty, by objąć mnie dłońmi w talii; nie wyrażał też protestu, gdy nasze pocałunki, choć do tej pory wydawały mi się zawsze nieśmiałe i subtelne, teraz wkraczały na tory, których ani ja, ani on nie znaliśmy. Wyrażały dziś coś zupełnie innego. Coś, czego byłam niezmiernie ciekawa.
Zwłaszcza że nigdy wcześniej żadne z nas nie miało z tym do czynienia.
Minęło kilka minut, w trakcie których temperatura mojego ciała gwałtownie podskoczyła, nim odsunęliśmy się od siebie na ledwie kilka centrymetrów, by złapać oddech.
Nasze spojrzenia skrzyżowały się, gdy oddychaliśmy szybko i nierówno. I wtedy wiedziałam już, że Leo pragnął tego samego, co ja.
— Bel... — szepnął.
— Nic nie mów.
— Czy ty...
Wetknęłam mu palec na usta, by go uciszyć.
— Bardzo. — Posłałam mu delikatny uśmiech, czując kolejną iskierkę przebiegającą mi wzdłuż pleców.
— Jesteś pewna?
Rozczulał mnie. Tak zwyczajnie i jednocześnie zupełnie niekonwencjonalnie rozczulał mnie tak bardzo, że nie wiedziałam wcześniej, bym była zdolna do takich odczuć względem drugiego człowieka. Swoją niepewnością i tym, jak zawsze pytał kilka razy, nim mógł poczuć się przekonany o moim komforcie. Tym, jak sprawiał wrażenie troszczącego się bardziej o mnie niż o siebie. Tym, jak bardzo różnił się od mężczyzn, którzy zdążyli mnie skrzywdzić przed nim; i jak dzięki temu pomagał mi wierzyć we własne przyszłe szczęście, nawet jeśli przed nim nadzieję tę zabiło przynajmniej kilka osób.
— Tak, jak nigdy nie byłam.
Chciałam zadać mu podobne pytanie, jednak ubiegł mnie z odpowiedzią, przyciągając mnie niespodziewanie do następnego pocałunku. I następnego, i następnego; sama nie zauważyłam, kiedy straciłam grunt pod nogami i otępiona pragnieniami jak narkotykiem położyłam się na miękkiej pościeli.
Nie odrywaliśmy się od siebie. Nie chcieliśmy zresztą. Nigdy nie znalazłam się tak blisko nikogo, jak pragnęłam znaleźć się teraz. Nie mogłabym wyobrazić sobie zresztą bardziej odpowiedniego momentu niż pierwsza noc w Wenecji, w mojej przepięknej Wenecji... z kimś, kto dbał o mnie i kto dzierżył moc sprawczą, stawiającą mnie dziś w świetle weneckich lampionów na zabytkowej gondoli.
Nie miałam żadnych wątpliwości. Nawet jeśli drżały mi ręce, gdy rozpinałam mu koszulę — to nie niepewność na mnie oddziaływała, ale podekscytowanie i szereg różnorodnych emocji, spośród których dominowały te przeżywane przeze mnie po raz pierwszy. Jeszcze nie wiedziałam, czym były, ale już czułam się, jakbym uzależniała się od nich w ekspresowym tempie. Tak skłonna, przecież, do uzależnień.
Myślałam, że stracę świadomość i samoopanowanie, gdy poczułam jego ciepłe palce na swojej skórze. Najpierw na brzuchu i żebrach, pytające nieśmiało, czy mogą zrzucić materiał ukrywający wciąż pod sobą moją niewinność; a gdy wymownym sygnałem, pociągając za krawędź koszulki, dałam im na to jasną zgodę, otworzył się przede mną zupełnie nowy wymiar doświadczenia fizycznego. Zwłaszcza kiedy delikatne opuszki Leo przesunęły się delikatnie po moich bladych piersiach. Był w tym jednak zupełnie subtelny; nie jakby chciał po prostu dotykać mnie dla własnej satysfakcji, a jakby stał się rzeźbiarzem, zgarniającym cienką warstwę pyłu z posągu starożytnej bogini. Tak właśnie mnie traktował — jak dzieło sztuki leżące pod nim. Marmurowe ciało, w które chciał tchnąć życie.
Modliłam się w duchu, by ta noc nigdy nie dobiegła końca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro