11. Spełniona
Wreszcie nastała sobota. Elvira nie miała nic przeciwko, bym na parę dni wyjechała z Cesenatico; możliwe, że sama chciała, bym znalazła jakąś alternatywę dla wymarzonej, acz utraconej Wenecji. No i ufała Leo wystarczająco, by mu mnie powierzyć, nawet jeśli doskonale wiedziała, jakim wyzwaniem mogło się to dla niego okazać.
Ja jednak się cieszyłam. Spakowałam walizkę na parę dni tak, jak polecił, a rankiem czekałam na niego przed drzwiami.
— Pamiętaj, żeby dzwonić, dobrze? — poprosiła ciocia, wrzucając mi do torby kolejny pakiet jedzenia na drogę.
— Jeśli nie zapomnisz naładować telefonu, to będę dzwonić — odparłam żartobliwie. — Albo jeśli nie zgubię się w lesie, bo nie ma tam zasięgu.
Uniosła głowę znad mojej torby, a zszokowany wyraz jej twarzy przypomniał mi, że nie podzieliłam się z nią historią o festiwalowej pielgrzymce po dziczy. I nie chwaliłam się tym specjalnie, mając konkretny powód, z czego też właśnie zdałam sobie sprawę.
— Co?
— Żartuję!
W samą porę rozległo się ciche pukanie, więc otworzyłam drzwi, chcąc jak najszybciej odwrócić tor myślenia Elviry i zmusić ją do skupienia się na czymś innym.
— Ciao, Bella. Gotowa?
Powitał mnie zapach świeżych rogali prosto z piekarni, które trzymał w papierowej torbie. Wręczył mi je od razu, mimo że Elvira uzbroiła mnie w takie zapasy, jakbyśmy mieli żyć w bunkrze atomowym przez następny miesiąc. Przyjęłam jednak pachnący podarek, nigdy nie wchodząc w dyskusję ze słodkimi wypiekami. Ani ze słodyczami w ogóle.
Podobno łatwo się uzależniałam. Dlatego właśnie starałam się unikać alkoholu (zwłaszcza mocnego), nie przepadałam też za kawą. Całe moje skłonności nałogowe ulokowały się więc w zamiłowaniu do cukru wszelkiego rodzaju. I miałam niemałe szczęście, że mój organizm (jeszcze) to tolerował.
— Gotowa — odpowiedziałam radośnie. — Papa, ciociu.
— Prenditi cura di lei, Leo, lei è imprevedibile! — szepnęła do niego tak niewyraźnie, jak było to możliwe, chyba w nadziei, że nie zrozumiem. Ja jednak doskonale wyłapałam jej słowa: „Uważaj na nią, Leo, ona jest nieprzewidywalna". A ponoć byłam najmniej problematycznym dzieckiem w rodzinie. No... na pewno mniej problematycznym niż owładnięta adrenaliną Ivy i ignorujący zdrowy rozsądek William. Wywróciłam oczami.
— Ja tutaj stoję.
— Bezpiecznej drogi, dzieci — pożyczyła opiekuńczo, ignorując moją uwagę.
Przytuliłam ją mocno.
— Nie martw się — Leo zwrócił się do Elviry, obejmując mnie ramieniem i wyprowadzając powoli na zewnątrz. — Będzie w dobrych rękach.
— Wiem, no wiem.
Wyszliśmy w końcu i ruszyliśmy do jego samochodu. Otworzyłam drzwi i zajrzałam na siedzenia.
— Udało ci się zmyć to błoto i kolory?
— Nie — zaśmiał się. — Ale Federico miał u mnie dług, więc zaoferował czyszczenie samochodu.
Kiwnęłam głową z uznaniem dla Fede, że podołał zadaniu.
— Mówiłam ci, że masz zadzwonić, jak będziesz potrzebował pomocy z pozbyciem się tego syfu — wytknęłam, wspominając, jak powtarzałam mu to chyba z dwadzieścia razy, kiedy wracaliśmy nad ranem z festiwalu. Oboje byliśmy wtedy zupełnie brudni i nie podejrzewałam, by ślady po pamiętnej nocy chciały łatwo zejść.
— Va tutto bene, tesorino — zapewnił.
Leo jeździł ładnym, nie najnowszym, ale bardzo zadbanym samochodem. Nie miałam pojęcia, jaki to model, bo — w przeciwieństwie do mojej siostry, kompletnego świra motoryzacyjnego — zupełnie się na tym nie znałam. Wiedziałam dokładnie tyle, ile potrzebowałam; czyli że było czyste i ukochane przez właściciela, co mogłam zauważyć już na pierwszy rzut oka.
Mieliśmy plan, by najpierw dojechać do Livorno, a w drodze powrotnej zaliczyć wszystkie postoje, jakie sobie wymyślimy. Od razu w aucie wyjęłam notatnik z wydrukowaną mapką i zaczęłam po niej rysować (choć moje zdolności artystyczne nie należały do wybitnych i wolałam, by Leonardo jednak nie poznał ich zbyt szybko), zaznaczając wszystkie obowiązkowe punkty na trasie do Cesenatico. Leo trochę opowiadał mi o miastach, które wspominałam, jak również sam proponował mi obejrzenie w internecie takich czy innych zakątków, szczególnie w Toskanii, o których nigdy nawet nie słyszałam. Zaczęłam się zastanawiać, czy moja wiedza o Irlandii sięgała choć połowy ogromu jego wiedzy o Włoszech. Ba, warto było zadać sobie pytanie, czy przypadkiem sama nie posiadłam większej wiedzy na temat Półwyspu Apenińskiego aniżeli odnośnie do swojego kraju.
***
Droga do Livorno zajmowała mnie do tego stopnia, że prawie się nie odzywałam. Przez większość czasu patrzyłam w okno, odpływając tak głęboko we własne myśli, jakby rzeczywistość fizyczna miała odsunąć się na dalszy plan jako ta mniej istotna. Kompletnie nie kojarzyłam nazw mijanych wiosek, ale w niczym mi to nie przeszkadzało; bowiem do podziwiania ich uroku nie potrzebowałam słów, nazw ani ich znaczeń. Strona wizualna w zupełności wystarczała. Dlatego też, być może, tak długo milczałam.
Cisza jednak nie mogła trwać wiecznie, zwłaszcza w moim przypadku; i wreszcie pękła, gdy tylko wynurzył się z niej pierwszy plon mojego głębokiego zamyślenia.
— To prawda, że nigdy nie miałeś dziewczyny?
Leonardo aż drgnął w miejscu na dźwięk mojego głosu, zapewne będąc równie zamyślonym, co ja, a do tego skupionym na drodze. Zamrugał parę razy, jakby wątpił, czy się nie przesłyszał.
— Co takiego? — Poprawił się w miejscu, a mowa jego ciała dawała znać o wyraźnym dyskomforcie.
— Fede wspominał, że nie byłeś wcześniej w związku.
Napiął mocno mięśnie policzków i zagryzł wargi, jakby nie do końca chciał odpowiadać. W końcu jednak wydobył z siebie przeciągłe westchnienie i pokiwał powoli głową, choć niewyraźnie i od znaczącego niechcenia.
— Prawda.
— Na serio? — zapytałam z niedowierzaniem. Ciężko przychodziło mi zrozumienie procesu, który za tym stał; Leonarda określiłabym przede wszystkim mianem wyjątkowego. Był takim chłopakiem, o jakim marzyłam zawsze. Chłopakiem, którego poszukiwałam w tych wszystkich facetach, finalnie łamiących mi tylko serce; będących niczym poza gruntownym rozczarowaniem.
Nie pojmowałam, dlaczego tak długo był sam. Jak mogło do tego dojść, skoro niczego mu nie brakowało? Zawsze myślałam, a przynajmniej chciałam myśleć, że do takich mężczyzn — wrażliwych, inteligentnych, uprzejmych, troskliwych, ambitnych i dających się określić miliardem innych epitetów — ustawiały się kolejki. Powinny się ustawiać.
— Ta — mruknął. — Wiem, żenada.
— Żenada? — Zdziwiłam się. — Ilość partnerów o niczym przecież nie świadczy.
— Trochę jednak świadczy. — Przechylił się, zerkając na mnie.
— To nieprawda. Nie lubię, kiedy ludzie segregują innych na podstawie tego, czy nie mieli przypadkiem „za mało" związków. Albo „za dużo" — fuknęłam. — To krzywdzące wobec tych osób.
Uniósł nieznacznie kącik ust w krzywym uśmiechu, który ledwo dostrzegłam; a jednak wpadł mi w oko, bo nie mogłam oderwać od niego wzroku.
— Jakoś... nie polubiłem żadnej dziewczyny na tyle, żeby wejść z nią w związek. Ani nikogo. Do tej pory przynajmniej. — Mrugnął do mnie jednym okiem, na co zachichotałam. — Prędzej czy później zrażały mnie czymś do siebie, a raczej ja zrażałem je sobą... Nie zawsze mnie rozumiały, nie jestem pewien, czy w ogóle chciały. Jąkający się malarz to raczej niezbyt pożądana partia.
— No widzisz — zaczęłam, sięgając dłonią do jego nadgarstka — a jednak na taką partię czekałam całe życie.
Zaśmiał się. Zwolnił nieznacznie samochód i wskazał mi coś dłonią.
— Zobacz — powiedział, a ja posłusznie odwróciłam głowę. Moim oczom ukazały się wzniosłe, dumne budynki, pokryte dziesiątkami odcieni beżu i bieli. Ich styl architektoniczny wzbudził we mnie odczucia każące myśleć, że znalazłam się w starożytnym Rzymie. Słońce opierało się o wysokie wieżyczki widoczne oddali, wyglądające jak zbudowane z piasku, a jego złociste promienie odbijały się od patynowej kopuły budowli właśnie przez nas mijanej. — To Bolonia. Piękna, prawda?
— Wspaniała — wydusiłam z siebie, z piersią ściśniętą przez szczery zachwyt.
— Możemy zatrzymać się tu na dłużej, kiedy będziemy wracać.
— Tak, proszę! — Przyklasnęłam.
Wywołałam tym rozbawienie połączone z rozczuleniem u Leo. Tym razem to on odnalazł moją dłoń; chwycił ją i przyciągnął do ust, by ucałować jej wierzch.
— Masz takie zasoby energii, zwłaszcza pozytywnej, które widziałem tylko w filmach. Rzeczywiście, tak jak księżniczka Disneya — zażartował, a jednak ten komplement niezwykle mi się spodobał. — Chciałabyś mi coś zaśpiewać?
Uśmiechnęłam się szeroko. Spojrzałam za okno, wzięłam głęboki wdech i nie zamierzałam stawiać najmniejszego oporu przed jego prośbą. Nic nie cieszyło mnie bardziej niż momenty, gdy ktoś okazywał szczere zainteresowanie moją pasją; na tyle szczere, że sam prosił o posłuchanie mojego głosu. Czułam się wtedy rozumiana i doceniana.
— Chiusa lì dentro quelle mura, tra utopie e curiosità...*
***
Kochałam samochodowe wycieczki. Naprawdę, mogłabym jechać przez całą Europę i z powrotem, a nawet wzdłuż wszystkich wybrzeży godzinami, dniami i tygodniami; jednak mój organizm uwielbiał je jeszcze bardziej. Do tego stopnia, że za każdym razem wzbudzał w sobie przejmujące poczucie bezpieczeństwa. A ono z kolei za każdym, absolutnie każdym razem prowadziło do jednego — zaśnięcia na siedzeniu pasażera.
Dobrze, że sama rzadko prowadziłam samochód...
Gdy wyjechaliśmy z Bolonii, zaczęłam odpływać. Słońce ogrzewało mi twarz przez szybę, lekko uchyloną, dzięki czemu owiewał mnie też delikatny wietrzyk. Leo przez chwilę opowiadał mi o historii i architekturze bolońskiej, a ja, ukojona jego ciepłym głosem, w końcu usnęłam; niczym dziecko utulone do snu opowiedzianą bajką.
Nie miałam pojęcia, ile tak spałam, ale w końcu obudziło mnie delikatne szturchanie.
— Bel — odezwał się do mnie podekscytowany tekst. — Bella mia. Jesteśmy.
Otworzyłam leniwie oczy i doznałam chwilowego szoku percepcyjnego, gdy nie zraziło mnie już letnie, włoskie słońce; w zasadzie jedynym padającym na mnie źródłem światła okazała się być lampka samochodowa. Oznaczałoby to, że minęło kilka godzin, odkąd zasnęłam, bo nastał mrok.
— Tak? To już? — ziewnęłam.
— Chcesz zobaczyć miasto? — zapytał. Dopiero teraz zauważyłam, że kucał przy otwartych drzwiach auta od mojej strony, zaraz przy fotelu pasażera.
— Pewnie. — Przetarłam twarz, próbując się obudzić. Ciekawiło mnie Livorno, zwłaszcza że nigdy wcześniej szczególnie się nim nie interesowałam.
Leo odpiął mój pas i pomógł mi wysiąść z samochodu, a później z radością i dumą niewiadomego pochodzenia chwycił mnie za ramiona, stanął za mną i zmusił tym samym do podziwiania widoku.
Zmrużyłam oczy w niezrozumieniu, zastanawiając się, czy to moje zdolności poznawcze zostały uśpione wraz ze mną i jeszcze nie wybudziły się dostatecznie, czy może ja sama jeszcze nie powróciłam z krainy snów i myliłam je z rzeczywistością.
Bowiem rozległe kanały, kolorowe budynki i pływające między nimi gondole, nawet o tej porze, rozpoznałabym wszędzie; a po ilości zdjęć związanych z tą tematyką, jakie miałam okazję podziwiać dzień i noc przez ostatnie miesiące, nie pomyliłabym ich z żadnym innym miejscem na ziemi.
— To... nie jest Livorno...? — zapytałam zupełnie niepewnie, czując, jak moje serce gwałtownie i intensywnie przyspieszyło.
Leonardo zaśmiał się i ucałował tył mojej głowy.
— A na co ci wygląda?
Wydałam z siebie zduszony jęk, bo tylko na to było mnie wtedy stać. Włoch objął mnie więc od tyłu i troskliwie przytulił; i całe szczęście, bo niewiele brakowało, bym się przewróciła.
To naprawdę była ona.
Moja cudowna i wymarzona Wenecja.
_________
*fragment pochodzi z piosenki Il mio nuovo sogno wykonanej przez Laurę Chiatti, a prościej rzecz ujmując — jest to włoska wersja Po raz pierwszy widzę blask/I See The Light z filmu Zaplątani :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro