Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Nieustępliwa i niewinna

Włoskie słońce łaskotało moją bladą skórę przez szybę autobusu, rażąc mnie w oczy i uniemożliwiając czytanie książki. Umierałam z niecierpliwości, chcąc już dowiedzieć się, co stanie się na następnej stronie, więc próbowałam ignorować dyskomfort; w końcu jednak letnie promienie wygrały, i to po zaledwie kilkunastu minutach jazdy. Zresztą nie potrafiłam skupić się wystarczająco, by należycie oddać się lekturze. Ekscytacja buchająca we mnie jak wulkan sięgała zenitu podobnie do dokuczającego mi słońca, nie darując mi ani przyspieszonego bicia serca, ani ścisku w żołądku. Nie miałam jednak za złe niczego ani ekscytacji, ani żołądkowi, ani słońcu; czekałam na ten wyjazd tak długo, że mogłabym spalić się na kolor buraczany jeszcze przed wyjściem z pojazdu, a moja radość nie zbladłaby ani o odcień.

Oparłam skroń o trzęsące się okno i uśmiechnęłam się szeroko, przysłaniając oczy dłonią. Ludzie wokół, gdy na nich zerkałam, przejawiali raczej zmęczenie i powagę, ale ja zawsze zachowywałam się infantylniej aniżeli mała dziewczynka, ilekroć na horyzoncie pojawiało się coś, co mnie uszczęśliwiało.

A miało być wspaniale. Wybrałam się do ciotki, mieszkającej w maleńkiej włoskiej miejscowości Cesenatico, położonej nad ciepłym Adriatykiem. Planowanie tej podróży zajęło mi ponad pół roku, połowę oszczędności, trzy wielkie scrapbooki i obszerną tablicę na Pintereście. Tym bardziej miałam oczekiwania względem niej; nawet jeśli miałyby pojawić się komplikacje, a przecież pojawiały się zawsze. Wiedziałam, że urocze, włoskie miasteczko, różniące się diametralnie od mojego rodzinnego Galway, mnie nie zawiedzie, choć to nie Cesenatico stanowiło istotę moich wydzieranek i nadziei. Najbardziej bowiem czekałam na wycieczkę do Wenecji, którą ciotka obiecała zaplanować na czas mojego przyjazdu. Kilka dni więc chciałam wypocząć w miasteczku: pozwiedzać ciasne uliczki ubrana w zwiewne sukienki, pić włoskie wino, poznać przystojnych Włochów i cieszyć się śródziemnomorskim latem, a później spełnić marzenie i polecieć do Wenecji choćby na skrzydłach.

Starszy pan, siedzący obok, obserwował mój niekontrolowany zachwyt i wydawał się być nim zaniepokojony, co nie umknęło mojej uwadze. Nie zraziło mnie to jednak ani nie ostudziło mojego zapału. Wręcz przeciwnie — gorące słońce sprawiało, że mój zapał wręcz się gotował. Popatrzyłam mu prosto w oczy, nie przejmując się statystycznie niższym niż w Irlandii poziomem zaufania społecznego w kraju ani związanymi z tym normami społecznymi, i posłałam najsympatyczniejszy uśmiech, na jaki było mnie stać.

— Jestem Isabelle — powiedziałam po włosku, trochę kalecząc akcent. Nie bałam się jednak, mimo niedoskonałości wymowy, używać języka. W końcu długo czekałam na okazję, by pochwalić się umiejętnościami nabytymi w zaledwie kilka miesięcy, w praktyce. Powoli bowiem nawet mnie nudziło się opowiadanie znajomym w Irlandii włoskich anegdotek, które uważałam za zabawne, na przykład to, że Włosi nie mówią, że się opalają, tylko że biorą słońce.

— Girolamo — odparł ciut zdziwiony.

— Jest pan Włochem?

Kiwnął głową, patrząc na mnie już nieco przyjaźniej, a nie tylko jak na zwariowaną turystkę, za jaką chyba uważał mnie dotychczas.

— Wracam z Rzymu, gdzie jest pochowana moja żona. Odwiedzałem ją — wyznał łagodnie, delikatnie się uśmiechając.

— Och, ja... przykro mi...

— Niepotrzebnie. Odeszła dawno temu, czas wyleczył rany. Poza tym była straszną zołzą.

Uniosłam brwi i zaśmiałam się, nie kryjąc zaskoczenia jego bezpośredniością. Nie byłam pewna, czy żartował, czy mówił poważnie, ale nie miało to dla mnie znaczenia, póki był sympatyczny. A może to ja źle go zrozumiałam? Nie przejęłam się. Postanowiłam zagadywać go za to przez resztę drogi, wyobrażając sobie, że był samotnym dziadkiem, potrzebującym rozmowy; nie sprawiał może takiego wrażenia, ale z jakiegoś powodu miałam skłonności do romantyzowania tak wielu elementów codzienności, jak było to tylko możliwe.

Moja uwaga skakała pomiędzy panem Girolamo i widokami za oknem, i wracającymi wspomnieniami mojej pierwszej wycieczki do Włoch. Jej kolejne elementy odkrywały się przede mną jak strony albumu ze zdjęciami, gdy mijaliśmy losowe miejsca. Byłam jeszcze malutka, nie miałam więcej niż pięć czy sześć lat. I jedyne, co wtedy mnie tutaj zachwycało, to ogromne porcje lodów w każdej cukierni. Musiałam dorosnąć, by poznać historię Italii, a także jej sztukę, kulturę, kuchnię, język — w zasadzie wszystkie komponenty, które sprawiały, że teraz ciągnęło mnie na Półwysep Apeniński bardziej niż dokądkolwiek indziej.

Pół godziny minęło w zaskakująco szybkim tempie, o czym przekonałam się, gdy bus nagle zatrzymał się na moim przystanku — tak przynajmniej stwierdziłam, sądząc po nazwie ulicy, pokrywającą się z tą, którą zapisałam w notatniku. Ja i Girolamo pożegnaliśmy się serdecznym arrivederci, a chwilę później już patrzyłam na odjeżdżający pojazd. Przeniosłam wzrok na tabliczkę nad moją głową.

— Viale Tiziano... — przeczytałam cichym głosem, a potem jeszcze raz sprawdziłam, czy zgadza się to z notatką podaną przez ciotkę. Rozejrzałam się; okolica także odpowiadała opowieściom. Widziałam przytulny hotel niedaleko, zaraz za nim stał kolejny, a kawałek dalej następny. Przeplatające się z nimi domki były piękne, przypominające domki na Florydzie, które oglądałam z zapartym tchem, gdy odwiedzałam siostrę w Miami. Białe lub beżowe, by odbijały światło słoneczne i mniej się nagrzewały, raczej nowocześnie minimalistyczne aniżeli udziwnione zbędnymi zdobieniami. W każdym ogródku hodowano drzewka oliwne albo winorośle, albo krzewy pełne kolorowych kwiatów, co sprawiało, że uliczka wyglądała jak modernistyczna wersja krainy rzymskich bogów.

Odwróciłam się w drugą stronę, zastanawiając, dokąd powinnam teraz pójść, żeby przypadkiem nie zbłądzić (było to nadwyraz prawdopodobne w moim przypadku), ale wtedy zobaczyłam szeroko uśmiechniętą kobietę, idącą dumnie w moją stronę.

— Jest i ona! — zawołała i rozłożyła ramiona w serdecznym geście. — Taka dorosła, podróżuje już samotnie.

Roześmiałam się. Może i ja podrosłam, odkąd widziałam tę kobietę ostatnim razem, lecz ona wcale się nie zmieniła — tak przynajmniej pomyślałam, gdy tylko ją zobaczyłam. Wciąż była promienna i pachniała świeżo zmieloną kawą, o czym przekonałam się, gdy mnie objęła. Jedynie jej rumianą twarz zdobiło więcej zmarszczek niż zapamiętałam. Nie miałam wątpliwości, że wszystkie powstały od ciągłego uśmiechania się.

— Dzień dobry, ciociu.

— Jak podróż? — Zaczesała kosmyk moich włosów za ucho troskliwie, a następnie objęła mnie ramieniem w matczynym geście i zaczęła prowadzić tam, skąd przyszła. Do domu, jak zakładałam.

— Bolą mnie nogi od siedzenia przez tyle godzin — przyznałam. Zupełnie zresztą szczerze. Miałam wrażenie, że uda zaraz mi odpadną i chyba nie czułam tyłka. — Co jak co, ale takie pojazdy powinny być jakoś wygodniej wyposażone, no nie wiem, w łóżka chociażby...

Zaśmiała się jedynie głośno i pogłaskała moje blade ramię.

Ciocia Elvira była starszą siostrą mojej mamy. Dla świata raczej nie odznaczała się niczym szczególnym — stara panna po pięćdziesiątce, o włosach niegdyś tak kruczoczarnych, jak moje, lecz teraz prześwitujących w znacznej mierze srebrną barwą, mająca najjaśniejszy w Cesenatico, a może w całej Emilii-Romanii uśmiech. Mimo zamiłowania do słodyczy (odziedziczonego zresztą po niej przeze mnie), była równie chuda, co wysoka. Taka przynajmniej zawsze mi się wydawała, gdy ją obejmowałam; nie dało się ocenić jej sylwetki gołym okiem, bowiem odkąd pamiętałam, zawsze widywałam ją w luźnych, długich sukienkach po kostki, czasami koronkowych albo kwiecistych.

Ja i cała moja rodzina jednak uwielbialiśmy tę kobietę za jej bezgraniczną mądrość i nigdy niegasnącą radość. Uważała, że każdy dzień był wyjątkowy, i według tej filozofii przeżyła wszystkie swoje lata – celebrując każdy moment, jakby miał być ostatnim. Choć wydawała się wrażliwa i kochała romanse, nigdy nie znalazła wybranka swego serca. Ponoć, według jej stanowiska, nie zjawił się taki, który akceptowałby jej małe wariactwo, lecz my wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że to ona nie akceptowała żadnego z nich. Byli dla niej zbyt poważni, zbyt ponurzy, traktujący wszystko na serio. Zresztą rozumiałam ją w tej kwestii w zupełności.

— Dziecko, jesteś bladziutka jak trup... — Przyjrzała mi się i pokręciła aż głową. — Potrzebujesz słońca.

— Tak. Koniecznie muszę wziąć słońce — zażartowałam, a ciotka tylko wywróciła oczami.

— Widzę, że ktoś tu nauczył się w końcu włoskiego.

***

Otworzyłam na oścież drzwi balkonowe i wszystkie okna, pozwalając białym, koronkowym firankom powiewać na ciepłym wietrze. Słony zapach bryzy morskiej gorąco zapraszał mnie na plażę i byłby skuteczny, gdyby nie pokonywało mnie zmęczenie, wzrastające powoli, wręcz proporcjonalnie do opadającej ekscytacji. Wyjęłam notatnik i zabrałam go do łóżka, układając się wygodnie na miękkim kocu. Rudy kot Elviry nieśmiało wepchnął się obok mnie, a ja, patrząc na niego z uśmiechem, chwyciłam za swoje złotawe pióro.

Elvira mieszkała w niewielkim, ale przestronnym domku z ogrodem. Do plaży miała rzut beretem — odległość odpowiadającą idealnemu porannemu spacerowi, i to przez okolicę tak uroczą, że obiecałam sobie zawsze chodzić naokoło, by móc nacieszyć się tym doświadczeniem parę minut dłużej każdego dnia.

Pokój czekał na mnie przygotowany od tygodnia. Był mały i uroczy; większość jego metrażu zajmowało duże łóżko z puchatym kocem i wygodne pufy. Znalazło się w nim także wystarczające biurko i zdecydowanie niewystarczająca szafa, w której z ledwością upchnęłam swoje instagramowe sukienki. A mama wspominała, że mogłam spakować ich odrobinę za dużo... W rogu pokoju z kolei stała gitara klasyczna w bursztynowym kolorze, a ja ubolewałam, że nigdy nie opanowałam sztuki wydobywania czegoś poza kakofonią z tego cudownego instrumentu.

Moja niemożność skorzystania z gitary nie była mimo to przeszkodą. W pokoiku obok salonu na dole ciocia trzymała stare pianino, a gdy dała mi pełne pozwolenie, by na nim grać, prawie pisnęłam z radości. Rodzice zachęcali mnie od zawsze do zainteresowania się medycyną bądź prawem, jednak w końcu musieli pogodzić się z tym, że jako jedyna w rodzinie nigdy nie wyrosłam z dziecięcej fascynacji muzyką. Pasja towarzyszyła mi więc od zawsze, a Elvira doskonale o tym wiedziała. Widziałam zresztą satysfakcję w jej oczach, gdy wręczała mi miedziany klucz do pokoju, gdzie przez następne dni planowałam przechodzić przez swój proces twórczy, którego wprost nie mogłam się doczekać.

Z pomysłów, które miały spaść na mnie w trakcie tych wakacji, można byłoby utworzyć cały album muzyczny. Chciałam spisać choć część z nich, nim pochłonął mnie sen i zasnęłam z otwartym notesem na brzuchu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro