Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III

Upadłem bezwładnie na podłogę, kolanami uderzając o panele i rękami trzymając głowę. To tak bardzo bolało. Te wszystkie głosy. To halucynacje próbowałem sobie wytłumaczyć. Bezskutecznie. Słyszałem szepty. Raz cichsze, raz głośniejsze. Ich stopień głośności zależał od dawki leków, które brałem. Mimo to zawsze mi towarzyszyły. Szeptały mi do ucha różne rzeczy...

Dzwonek do drzwi.

Kolejny gość?

Policja, Domen... A może Richard?

Drzwi się otworzyły.

Podrudziały blondyn.

Freund?

A miałem go za inteligentnego.

— Zabij mnie — wyszeptał.

— Co?!  — krzyknąłem.

— Zabij mnie.

Uśmiechnął się kpiąco, ukazując rząd śnieżnobiałych zębów.

Halucynacja. Wzrokowo-słuchowa.  Musiałem wziąć leki... Pobiegnąłem do apteczki. Pustka. Pieprzona pustka. Po psychotropach nie było śladu. Rzuciłem apteczką o lustro. Stare w srebrnej ramie. Szkło potłukło się, tworząc na kafelkach szklane puzzle. Trąciłem je stopą. To tylko siedem lat nieszczęścia.

Telefon.

Policja.

Nie odebrałem.

Szukałem leków. Nie było.

Poczułem dotyk na ramieniu. Palce zacisnęły się na nim jak szpony.

— Zabij mnie — wyszeptał mi do ucha głos. Cichy, ochrypły i władczy.

Odwróciłem głowę w jego stronę.

— Zabij mnie, Prevc. Tak jak jego.

Nie miałem już wątpliwości, że to Freund.

— Jesteś tylko halucynacją, omamem w mojej głowie.

Zaśmiał się. Głośno, aż strużki łez pociekły mu z oczu. Jego śmiech dźwięczał mi w uszach jak dzwon.

— Skąd masz  pewność, że to, co się dzieje w twojej głowie, nie ma miejsca w rzeczywistości — oznajmił.

Zacisnął dłonie na mojej szyi. Wpierw delikatnie, a potem mocniej. Skutecznie odcinając tlen od płuc.

— Zostaw go!

Szaroniebieskie oczy, które były rozdzierane przez taniec gromów i błyskawic.

Kamil.

Severin zniknął...

— To wszystko wytwór twojego umysłu — szepnął Polak.

— Nie!

Chciałem krzyczeć i chwycić Polaka za rękę, nogę...

A on rozpłynął się jak dym.

Na kuchennym blacie znalazłem psychotropy. Wziąłem je.

Wszystko ustało. Zostały tylko odłamki lustra.

Oblałem twarz lodowatą wodą z kranu. Musiałem ochłonąć i się uspokoić. Moje serce nadal biło, jak oszalałe i chciało wyskoczyć z piersi, kiedy zadzwonił telefon.

Freund.

Odebrałem.

W słuchawce coś szumiało i terkotało. Po chwili odezwał się głos. Cichy, drżący, słaby... Jak u starca. Po wylewie, zawale, udarze mózgu...

— M-mu-si-my s-się s-spot-k-kać — rzekł, a jego głos drżał jak chorągiewka na wietrze. Musiał często łapać oddech, który był krótki i urywany.

— Nie boisz się?

Roześmiał się.

— M-mi t-to j-już w-wszystko j-jedno — wysapał na jednym wdechu i się rozłączył.

Musiał mieć ostatnie zdanie. Jak zwykle.

— Zabij go — rozbrzmiał głos w mojej głowie.

Zignorowałem go.

Miałem się udać do rodziców na obiad.  Nie przyjeliby dobrze do wiadomości, że mają syna chorego psychicznie...

Wziąłem jeszcze jedną tabletkę by wyciszyć głosy.

I wyszedłem.

W dłoni ściskałem ostry kawałek szkła.

I nie poszedłem do rodziców.

-----------------
Jest tu jeszcze ktoś, kto to czyta?  Miło by było, gdybyście zostawili jakiś ślad po sobie. Pozdrawiam.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro