Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

CHAPTER ONE

𝘾𝙃𝘼𝙋𝙏𝙀𝙍 𝙊𝙉𝙀

★✯★

Korytarz domu na przedmieściach pochłaniała ciemność. Blask księżyca oświetlał gdzie nie gdzie jego skrawki, zarysowując postronnym osobą, jego zarys. Ciszę nocy przerwały kroki. Postać, która je stawiała, poruszała się powoli. Jak w amoku szła przed siebie, nie zwracając uwagi, nawet na czworonożnego pupila, leżącego na puchatym dywaniku obok niewielkiej dębowej komody. Pies słysząc dźwięk, podniósł pysk w górę, zaciekawiony, kto o tak późnej godzinie, porusza się po budynku.

Postać powoli zeszła po drewnianych schodach, i jakby instynktownie, ominęła przedostatni schodek, który mimo prób naprawienia przez właściciela domu, nadal uparcie skrzypiał, kiedy się na nim stawało.

Bezszelestnie przedostała się przez niewielki przedpokój, wchodząc do sieni i z łatwością rozprawiła się z zamkiem w drzwiach wejściowych, by otworzyć je na oścież.

Blask księżyca oświetlił posturę postaci. Dzięki łunie światła padającej na jej twarz, można było dostrzec ledwie widoczne jasno-błękitne tęczówki i rozszerzone źrenice. Oczy te jednak były matowe, bez wyrazu, jakby ich właściciel, nie był obecny duchem. Postać ta, tępo wpatrywała się przed siebie, z bezmyślnym wyrazem twarzy. Jasnobrązowe włosy, wirowały wokół głowy, poruszane przez ruch porywistego wiatru.

Dziewczyna, bo tak można było stwierdzić po jej posturze, ubrana była w za dużą, szarą luźną koszulkę, która służyła jej właścicielce jako piżama. Ponadto, pod nią można było dostrzec wystające szorty w małe urocze pandy.

Głuchą ciszę panującą na ulicy przerwał ryk wiatru. Pogoda we wczesnych dniach marca w stanie Kalifornia nie dopisywała. Mimo to, nastolatka nadal stała w miejscu w otwartych drzwiach, niewzruszona niską temperaturą na zewnątrz.

Nagle, jakby obudzona z dziwnego transu, zamrugała pośpiesznie powiekami. Rozejrzała się po otoczeniu, nie wiedząc gdzie jest. Układała już, swoje wargi w niemym pytaniu, chcąc dowiedzieć się, co tu robi, ale przerwały jej ciche szepty.

Dziewczyna zmarszczyła brwi, kręcą głową, by je odgonić. Nadaremnie. Podszepty, coraz głośniej pobrzmiewały w jej umyśle. Złapała się swoimi drobnymi dłońmi za głowę, próbując odpędzić niechciane myśli.

Zamrugała ponownie, tym razem, aby odgonić niechciane łzy bólu. Głosy były coraz głośniejsze. Ich okrutnie słodkie podszepty, jak mantrę powtarzały, w kółko i w kółko, te same słowa. Słowa te sprawiały jej ból, tak mocny, że miała ochotę rwać sobie pasma włosów z głowy.

Raptownie wszystko ucichło. Bynajmniej, tak zdawało się dziewczynie, a może nawet nie. Otępiały wyraz twarzy ponownie, zagościł na jej twarzy. Uniosła powoli głowę w stronę tarczy księżyca, spoglądając na niego krótko.

Gwałtownie ruszyła do przodu, o mało nie potykając się o schodki, wiodące z ganku. Stawiała pewne kroki po brukowanej ścieżce, kierując się w stronę ulicy.

Gdyby, ktoś w tym momencie ją zobaczył, pomyślałby, że jest jakąś zjawą, albo że urwała się z jakiegoś ośrodka dla obłąkanych. Przecież, kto normalny błąka się po ulicach w środku nocy, dodatkowo ubrany w leciutką piżamę, bez żadnego obuwia, kiedy na dworze panują zimne temperatury.

Nastolatka ruszyła przed siebie, idąc środkiem asfaltu, kierując się, w tylko samej sobie, znanym kierunku. A w tle nadal huczał wiatr w akompaniamencie dźwięków, szczekającego psa, który wybiegł za swoją panią. Czworonóg spojrzał swoimi ślepiami w stronę swojej właścicielki, przystając w otwartych drzwiach na rozcież. Skulił ogon i uszy, cicho popiskując z bezradności.

A noc przeszył głośny krzyk.

***


Nastolatka westchnęła głośno i oparła głowę o szybę samochodu.

Po ubiegłych wydarzeniach, które miały miejsce w jej rodzinnym mieście, państwo Thompson doszło do jednogłośnej decyzji, że czas wyprowadzić się ze swojego poprzedniego lokum.

Według ich podejścia, miało to na celu poprawy zdrowia psychicznego ich jedynej córki, a prawdą było to, iż nie chcieli znosić wiecznie wścibskich i oceniających spojrzeń mieszkańców.

To ta rodzina dziwaków! — powiadali.

Słyszałeś, co odwaliła ta młoda od Thompsonów? Ponoć w środku nocy, ubrana tylko w samą piżamę, lunatykując wlazła do jednego z opuszczonych budynków i znalazła trupa! Prawdziwe zwłoki! Rzekomo jak ją znaleźli mundurowi, stała gołymi stopami w wielkiej kałuży krwi, z bezmyślnym wyrazem twarzy. Niby to nie ona tego gościa zabiła, bo mówią, że był komuś winny kupę szmalu, ale z tą dziewczyną, ewidentnie jest coś nie tak. Ta mała musi mieć nieźle zrytą banię, skoro się tam znalazła. Normalnie obłąkana! — rozpowiadali, nawet nie kryjąc się z tym.

Dziewczyna zacisnęła powieki, przykładając czoło do chłodnej szyby. W jej umyśle, co rusz ukazywały się urywki wspomnień z tamtego dnia, kiedy ocknęła się z marazmu, z krzykiem na ustach. Do teraz pamiętała zimne i blade ciało denata, które leżało w kałuży czerwonej posoki, w której ta stała. Takich rzeczy się nigdy nie zapomina.

Nie pamiętała, jak się tam znalazła. Pamięta tylko, że zmęczona uczeniem się do klasówki, zasnęła z głową w książce, twierdząc, że tylko na chwilę przymknie powieki. W momencie, kiedy już otworzyła oczy, nie znalazła ani książki, ani nawet ścian swojego pokoju. Tylko trupa.

Po tych zdarzeniach, cała rodzina, wliczając w to głowę rodziny Thompsonów i jego małżonkę wraz z córką i ich golden retriever'em o wdzięcznym imieniu Peanut, miała przeprowadzić się do małego miasta, zwanego Beacon Hills.

W mieścinie, ponoć mieścił się dom, który wcześniej należał do matki pani Thompson, który od momentu jej odejścia, przeszedł na jej jedyną córkę. Co za tym idzie, dom stał całkowicie pusty, co było małżeństwu na rękę.

Po jakże, bardzo szybkim spakowaniu swoich bagaży i wsadzeniu kartonów z rzeczami osobistymi do ciężarówki od przeprowadzek, cała rodzina wsiadła do samochodu i wyjechała z miasta, w którym uprzednio mieszkali.

Dziewczyna z westchnieniem rozchyliła powieki, w momencie, kiedy po prawie półtora godzinnej podróży, minęli tabliczkę z nazwą miasta.

Nastolatka zerknęła w stronę przednich siedzeń auta, na których spoczywali jej rodziciele.

Spotkała się ze spojrzeniem niebieskich tęczówek ojca, o takiej samej barwie jak jej. Mężczyzna z troską zerkał na nią, co chwilę w przednim lusterku, jednocześnie uważnie kierując pojazdem.

Brązowowłosa zacisnęła usta w prostą linie, nie ukazując żadnych emocji. W rzeczy samej, w jej głowie kotłowało się kilkadziesiąt myśli na sekundę.

Dziewczyna wiedziała, że mimo samolubnych pobudek swoich rodziców, co do wyprowadzki, ci się o nią troszczą. Ba, po tych wydarzeniach, często pytali się o jej samopoczucie, jak nigdy wcześniej. Często zdarzały się też pytania, o tym, jak znalazła rzeczone ciało, ale raz czy dwa zbyła ich półsłówkami, że pewnie tylko lunatykowała, i że był to tylko jednorazowy incydent, więc nie ma co się tym martwić. A oni uwierzyli.

Jak bardzo byli w błędzie.

Bo niby, w jaki sposób miała wytłumaczyć, że więcej niż raz, budząc się z dziwnego transu znajdowała ludzkie zwłoki i jak ostatni winowajca, uciekała z miejsca zdarzenia.

Mężczyzna raz jeszcze zerknął na swoją jedyną pociechę, przykuwając tym, uwagę swojej żony. Blondwłosa kobieta odłożyła czytaną przez siebie książkę na kolana, odwracając głowę do tyłu.

— Nie martw się, Ophelio. Na pewno spodoba ci się w Beacon Hills. — rzekła aksamitnym głosem, czule uśmiechając się do córki.

Ophelia miała na to nadzieję, bo tylko ona powstrzymywała ją, by nie popaść w czysty obłęd. Beacon Hills miało być jej czystą kartą i ucieczką od prześladujących ją szeptów.

Niemo przytaknęła jej głową i poczochrała dłonią miękką sierść, siedzącego obok na fotelu, Peanuta.

Nie miała pojęcia, że wcześniejsze głosy były tylko preludium, do tego, co miało nadejść.

***

Ophelia raz po raz, zaciskała zgięcia palców, by je następnie wyprostować. Dłonie drżały jej tak, jakby przesadziła z dużą ilością zażytej kofeiny. Oddychała nie równo, łapiąc coraz to, płytsze wdechy. Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a zacznie się dusić.

— Ophelio — słysząc swoje imię, momentalnie cała zesztywniała. Ton jakim je wypowiedziano, nie zwiastował niczego dobrego.

Zacisnęła powieki, starając się nie popłakać. Żołądek zacisnął się jej do tego stopnia, że czuła już posmak żółci, podchodzącej jej do gardła.

Osoba do niej mówiąca, ponownie powtórzyła jej imię, tym razem bardziej z łagodną nutą.

Thompson otworzyła powieki, zagryzając zębami od środka policzek, do tego stopnia, że poczuła mdły metaliczny posmak krwi. Podniosła wzrok na swoją rodzicielkę, która w dłoniach nadal trzymała ubrudzone waciki jak i gazy od czerwonej cieczy.

Kobieta z bezradnością spoglądała na swoją pociechę. Żadna dobra matka nie chce patrzyć na krzywdę swoich dzieci, a bynajmniej Andrea Thompson, do niedawna za taką się uważała. W tym momencie sama już nie wiedziała, co zrobiła nie tak, że jej córka wyglądała jak nie ona.

Przeniosła swój wzrok na mężczyznę, który uprzednio kończąc rozmowę przez telefon, którą prowadził w kuchni szeptem, wszedł przez otwarty łuk do salonu. Pan Thompson spojrzał z powagą na milczącą córkę, która zapominając o rozmowie ze swoją matką, podciągnęła kolana pod brodę, zakrywając, dopiero co opatrzone stopy przez rodzicielkę.

Asher skinął potwierdzająco żonie i skierował się w stronę drzwi wyjściowych, uprzednio łapiąc kluczyki do auta.

Kobieta westchnęła i spojrzała na Ophelię.

— Skarbie, musisz mnie teraz bardzo wyraźnie wysłuchać, dobrze? — zapytała, delikatnie kładąc dłonie na jej drżących ramionach. Nastolatka uniosła na nią wzrok i lekko przytaknęła. — Wraz z twoim tatą chcemy jak dla ciebie najlepiej. Wiesz o tym, prawda? Wiem, że to dla ciebie trudne, i że jesteś przerażona, ale my ci pomożemy. I nie ważne, co się stanie, kochamy cię.

Ophelia z szeroko otwartymi oczami spoglądała na matkę, nie wydając ani jednego mruknięcia. Wiedziała, że jak tylko wyda choćby z siebie jakiś dźwięk, to głos jej się załamie, więc jedyne, na co się zdobyła, to ponowne skinięcie głową.

Kobieta poderwała się ze swojego miejsca i zniknęła na chwilę w innym pomieszczeniu. Wróciła jednak w mgnieniu oka, trzymając w jednej dłoni obuwie nastolatki, zaś w drugiej jej czarną torbę.

Andrea podeszła do córki, odkładając torbę obok. Ukucnęła na przeciwko niej, by pomóc założyć jej buty na opatrzone, zranione nogi.

Ophelia z grymasem podniosła się z kanapy, sycząc cicho pod nosem z bólu. Nie wiedziała, o co chodzi jej rodzicielce, kiedy ta poprowadziła ją do odpalonego samochodu, gdzie czekał już na miejscu kierowcy, Pan Thompson.

Mężczyzna odwrócił się w stronę dziewczyny, kiedy ta zajmowała tylnie miejsce, a obok wylądowała jej torba.

— Robimy to dla ciebie, kochanie. Pamiętaj o tym. — rzekł w momencie, kiedy jego małżonka zajęła siedzenie pasażera, po czym ruszył z pod ich domu.

Ophelia nie wiedziała, gdzie się kierują. Późna pora, uniemożliwiała jej, rozpoznanie okolicy, po której się poruszali. Dodatkowo nie znała miasta, w którym aktualnie mieszkała. Zważając na fakt, iż rezydują tu tylko ledwo miesiąc, a sama dziewczyna niezbyt miała ochotę wyściubiać nos ze swojego domu, z wyjątkiem wyjścia na ogród z ukochanym pupilem.

Do czasu.

Dziewczyna miała naprawdę wielką nadzieję na lepsze życie, bez okropnych głosów, szeptających wokół niej. Beacon Hills miało być dla niej wybawieniem. I takie było, aż do dzisiejszej nocy.

Bo jak miała wytłumaczyć, że nie wiadomo jak, znalazła się w domu naprzeciwko jej miejsca zamieszkania, stojąc w jednej z sypialni. W pokoju starszej pani, przemiłej pani Fay, która pierwszego dnia, jak tylko pojawili się w Beacon Hills, przywitała ich ze szczerym uśmiechem z tartą wiśniową w dłoniach. Stała tam z przerażeniem wypisanym na twarzy, spoglądając na staruszkę, wyglądającą jakby leżała, pogrążona w błogim śnie. A głosy przybrały na sile, wypowiadając w kółko jedno słowo.

Śmierć. Śmierć. Śmierć.

Nawet nie zanotowała w pamięci, kiedy z jej gardła wydarł się przeraźliwy krzyk, a okno znajdujące się w pokoju, po prostu eksplodowało, rozpadając się na małe kawałeczki. Cudem udało się jej uniknąć małych drobinek, by te jej nie drasnęły.

Rozejrzała się wtedy po pomieszczeniu, z przestrachem spoglądając na szklane odłamki, aż nie usłyszała zaniepokojonych głosów, roznoszących się po innych kondygnacjach domu. Z przerażeniem spojrzała w stronę, gdzie kiedyś widniała szyba. Przebiegając bosymi stopami po stłuczonym szkle, ruszyła do ramy okna, przechodząc na zewnętrzną część. Odwróciła się w kierunku łóżka i z żalem powiedziała ciche przepraszam, zeskakując w krzaki, rosnące przy ścianie budynku. Nie oglądając się za siebie, pobiegła w stronę domu.

Nastolatka zacisnęła dłonie w pięści, próbując się nie rozbeczeć na całego. Chciała aby ten koszmar wreszcie się skończył, a ona jak gdyby nigdy nic, obudziła się w swoim łóżku w rodzinnym domu. 

Ale to się nigdy nie spełni. Utwierdziło ją w tym, kiedy pojazd nagle stanął, a pasy bezpieczeństwa z przodu głośno kliknęły.

Jak przez mgłę zarejestrowała moment, kiedy po drugiej stronie siedzenia, pojawiła się sylwetka jej matki, łapiąca jej plecak. Zaraz po tym, drzwi z jej strony, otworzyły się, ukazując pana Thompsona, który pomógł wyjść swojej latorośli.

Ledwo pamiętała, moment przejścia przez kutą czarną bramę i wejścia do środka okazałego budynku.

Jej oczy zarejestrowały jasny, przestrony hol i okienko z recepcją, przy którym pochylił się Asher, uprzednio przekazując młodą Thompson w ramiona matki. Chwilę dyskutował najpewniej z jakąś pielęgniarką, po czym wrócił do swojej rodziny.

— I jak? Przyjmą ją? — zapytała Andrea, swojego męża, na co ten przytaknął z westchnieniem.

Ophelia zmarszczyła brwi spoglądając na rodziców.

— Przyjmą mnie, gdzie? — zapytała.

— To dobre miejsce, kochanie. Oni ci pomogą. — powiedziała pani Thompson, nie odpowiadając na pytania córki.

— Mamo? Tato? Gdzie wy mnie przywieźliście? — zapytała roztrzęsiona.

Małżeństwo, nawet jakby chciało, nie zdążyło odpowiedzieć córce. Jedne z drzwi otworzyły się ukazując im lekarz wraz z jedną pielęgniarką.

Ophelia z przerażeniem spojrzała na rodziców i zaczęła kręcić głową.

— Nie, to się nie dzieję na prawdę. Nie moglibyście mi tego zrobić. Powiedzcie, że sobie tylko ze mnie żartujecie. To jest żart, prawda? — spojrzała na nich z oczami pełnymi nadziei, która szybko uleciała w momencie, kiedy jej ojciec uścisnął dłoń lekarzowi.

— Zajmiemy się waszą córką. Mogą państwo na nas liczyć. — obwieścił lekarz, potrząsając dłonią Ashera, po czym skierował wzrok w jej kierunku.

Ophelia zbladła w momencie, kiedy poczuła jak rodzicielka wciska jej torbę w dłonie i lekko popycha w stronę sanitariuszy.

— Nie jestem szalona! — krzyknęła rozeźlona.

— Oczywiście, że nie. — lekarz uśmiechnął się krzywo i entuzjastycznie wskazując jej dłonią kierunek drzwi, dopowiedział. — Witamy w Eichen House, Ophelio.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro