Ranny Omega
Do napisania tego rozdziału zainspirowała mnie fabuła jednego z odcinków " Przygód Merlina ", tyle, że tam bohaterowie ratowali młodego czarodzieja, a nie wilkołaka ;). Życzę miłej lektury! ( I zostawcie komentarze :) !)
Cztery dni do pełni, myślałem gorączkowo. Wymyśliliśmy ze Scottem wstępny plan, ale nie mieliśmy gwarancji, że się sprawdzi, ponieważ wcześniej nie mieliśmy kontaktu z żadnym wilkołakiem. Wszystko mogło pójść nie tak... Ja najbardziej obawiałem się, że wyrwie mi się spod kontroli i ujawni w miasteczku. On z kolei bał się o mnie - ciągle powtarzał, że nie powinienem spędzać z nim tej pełni. Że jeśli zrobimy jeden niewielki błąd, mogę zostać rozszarpany na strzępy. Uciąłem dyskusję, oznajmiając, że chętnie pozbędę się zobowiązań względem niego, niech tylko mi powie, na jakie to inne błyskotliwe rozwiązanie wpadł. Na razie na żadne, więc musieliśmy zostać przy pierwotnym pomyśle.
Choć Scott jak dotąd nie stracił nad sobą kontroli, starannie obserwowałem Argentów przy ich pracy, a na wypadek, gdyby jakoś się dowiedzieli... Nawet zacząłem brać udział w ich patrolach, pod pozorem chęci pomocy. Byli zachwyceni, że przekonuję się do ich działalności... A ja po prostu chciałem móc uratować Scotta, gdyby znaleźli go w swojej pułapce. Zaczynałem wpadać już nawet w lekką paranoję... Kiedy tydzień temu mój przyjaciel potknął się o kamień, zacząłem nieprzytomnie wrzeszczeć, pewien, że do niego strzelają...
W każdym razie, teraz przemierzałem las wraz z niewielką grupką łowców, szukających jakiegoś wilkołaka-mordercy, którego ponoć zranili w nocy. Chris zgodził się, bym " wpadł na szkolenie ", a zarazem nie brał w nim udziału. Zazwyczaj był bardziej stanowczy i wymagał od swoich ludzi jasnej deklaracji - musiało mu naprawdę zależeć na mnie w drużynie, że nie naciskał...
Rozdzieliliśmy się tymczasem i znalazłem się na uboczu trasy. Wyrwawszy się z rozmyślań, zobaczyłem, że jestem blisko jamy kojota. Właśnie miałem wrócić na główny szlak, gdy usłyszałem czyjś jęk bólu. Odwróciłem się i chwilę trwało, zanim w kotlince pod gęstymi krzewami dostrzegłem zgiętego z bólu młodszego od siebie nastolatka. Był zwartej budowy, miał krótkie potargane ciemnoblond włosy i niebieskie oczy, które pod wpływem bólu rozjarzyły mu się lodowatobłękitnym światłem. Z licznych zadrapań na twarzy i rękach ciekła czarna krew. Znalazłem naszego wilkołaka-zabójcę.
Stałem znieruchomiały w szoku, a on podniósł na mnie wzrok. Skulił się i cofnął do tyłu, jakby mógł przez to stać się niewidzialny.
- Proszę... proszę, nie! - jęknął, a ja uświadomiłem sobie, że w czarnym stroju od Argentów muszę wyglądać jak łowca.
Uniosłem dłonie do góry w pokojowym geście.
- Spokojnie, nic ci nie zrobię - obiecałem. - Nie jestem myśliwym.
Dzieciak popatrzył na mnie podejrzliwie, ale na jego twarzy pojawił się cień nadziei.
- Pomożesz mi? - zapytał błagalnie.
Ma błękitne wilcze oczy, szepnęło coś w mojej głowie. Zabił niewinną osobę. Ale to mógł być równie dobrze wypadek, pomyślałem. To tylko przerażony ciężko ranny chłopak. Jeśli zostawiłbym Scotta samego sobie, zapewne wkrótce znalazłby się w podobnej sytuacji. Nie mogłem tak po prostu porzucić wilkołaka na pastwę łowców. Poza tym... wreszcie napotkałem żywą istotę nadprzyrodzoną. Mógłby coś opowiedzieć Scottowi na temat pierwszej pełni...
- Zgoda - odparłem. - Teraz podejdę i zbadam w jakim jesteś stanie, dobrze?
Oczywiście, lekarz ze mnie żaden, ale nastolatek nie musi tego wiedzieć...
Pokiwał głową, a ja podszedłem i ukucnąłem. Prócz powierzchownych ran na twarzy miał przesiąkniętą krwią koszulkę. Gdy podniosłem jej brzeg zobaczyłem kilka głębokich szram, wyglądających jak po ataku zwierzęcia oraz ranę od bełtu kuszy, zadanej mu przez łowców. Zauważyłem też tatuaż na nadgarstku. Przedstawiał trzy węże, tworzące coś na kształt trójkąta.
- To symbol twojej watahy? - spytałem.
Odwrócił wzrok.
- Jestem sam - wyznał. - Ten znak mam od niemowlęctwa. Moja rodzina zginęła, zanim nauczyłem się mówić.
- Och... przykro i - powiedziałem niemrawo. - Słuchaj... musimy stąd iść. Nie wiem jeszcze dokąd, ale nie możesz tak długo siedzieć w jednym miejscu.
Pokiwał głową, ale miał woskową cerę i puste spojrzenie. Gdy dotknąłem czoła, przekonałem się, że ma gorączkę. Pomogłem mu wstać i otoczywszy ramieniem wyprowadziłem z zagłębienia.
- Co robisz? - rozległ się pełen zaskoczenia głos za moimi plecami.
Obróciłem się, ogarnięty przerażeniem, ale to był tylko Theo. A raczej aż Theo, wyglądający w czarnym stroju łowcy wyjątkowo tajemniczo i wytwornie.
- Ja... ja... - uznałem, że nie ma co ściemniać, wziąłem głęboki wdech i wskazawszy ruchem głowy wilkołaka powiedziałem: - On potrzebuje pomocy.
Mimo poglądów Theo, spodziewałem się chociaż lekkiej dezaprobaty bądź zaskoczenia z jego strony. On jednak po prostu przekrzywił głowę, skupiając wzrok na Omedze.
- Tak, tyle widzę i sam - odparł. - Gdzie chcesz go zabrać?
- A co tu tak właściwie tu robisz? - zapytałem, węsząc jakiś podstęp. - Od kiedy chodzisz na polowania?
Chłopak wyglądał na przytłoczonego.
- Coś mnie tu... ciągnęło - powiedział w końcu. - Nie umiem tego wyjaśnić. Czułem fizyczny ból i miałem wrażenie, jakby... działo się coś złego.
Zanim zdążyłem to skomentować, wilkołak przy mnie osunął się na ziemie, prawie pociągając mnie z sobą. Niewątpliwie upadlibyśmy obaj, gdyby Theo w ostatniej chwili nie doskoczył do rannego i podtrzymał go z drugiej strony.
- Dokąd go zabierasz? - powtórzył, przyjmując rzeczowy wyraz twarzy i obiegając szybko wzrokiem zranienia Omegi.
- Eee... do mojego jeepa?
- A potem? Stiles, on umiera - wskazał na wywrócone białkami oczy półprzytomnego dzieciaka. - Musimy go natychmiast zabrać gdzieś, gdzie dałoby się go opatrzyć!
- Super. Znasz szpital dla wilkołaków? - zapytałem z jadowitą uprzejmością w głosie.
- Pech chce, że nie! Czy Scott wie o świecie nadprzyrodzonym ?
Och, wie... Sam jest teraz " światem nadprzyrodzonym ".
- Tak.
- Wiec jedziemy do niego! Mieszka bliżej niż ty, a mój dom odpada... z wiadomych powodów.
Nie uśmiechało mi się mieszanie Scotta w ratowanie zdobycz Argentów i ryzyko zwrócenia na niego ich uwagi, ale rozumiałem, że nie mamy zbytnio wyjścia. Ranny chłopak z trudem oddychał.
- Hej - Theo uderzył go lekko w policzek - nie zasypiaj, jasne?
- Mhm - mruknął nastolatek kiwając głową.
- Jak się nazywasz? Powiesz nam?
Chłopak zamrugał w przebłysku świadomości.
- Liam.
- Okej, Liam, zostań z nami, dobrze? - przykazał mu Theo, następnie skinął do mnie głową i zarzucił sobie jedną jego rękę na ramię, a ja drugą i powoli ruszyliśmy do mojego samochodu.
*
- Okej. To kto to jest? - zapytał Scott, gdy położyliśmy naszego poszkodowanego na jego łóżku.
- Liam Dunbar - wyjaśniłem.
- Wciąż mi nic to nie mówi.
- Mnie też nie, a teraz, Scott, mógłbyś przynieść apteczkę?! - warknął na niego Theo.
Mój przyjaciel pośpiesznie zniknął w korytarzu i wrócił po minucie nie z jedną, ale z trzema opakowaniami leków i opatrunków. Ja i Theo przyglądaliśmy się w napięciu ranom wilkołaka.
- Zatrucie tojadem - stwierdził Raeken, wskazując na parę unoszącą się z dwóch dziur po strzałach łowców.
- A skąd te... szarpane ślady? - zapytał Scott, obserwując b a r d z o nieładne krwawe głębokie smugi na ramionach i boku Liama.
- Wyglądają jakby szamotał się z niedźwiedziem - oceniłem.
- Albo z innymi wilkołakiem - dodał Theo.
Wymieniliśmy ze Scottem spojrzenia. Jeżeli to drugie ( co bardziej prawdopodobne ), to oznaczało, że w okolicy może być jakaś wataha. Potencjalnie niebezpieczna zarówno dla ludzi, jak i dla Scotta. W końcu jako samotny wilk stanowił dla nich pewną... konkurencje.
- Możecie mi podać skalpel? - spytał Theo. - Trzeba naciąć skórę, by toksyna wyparowała.
Scott od razu rzucił się do pomocy, ja wycofałem się ku drzwiom. Wolałem nie patrzeć na owo nacinanie...
- Stiles, jak idziesz do kuchni, przynieś miskę z wodą i jakieś szmatki. Przydadzą się do przemycia skaleczeń i do okładów przeciw gorączce - usłyszałem jeszcze głos zaabsorbowanego swoją misją Theo.
- Jasne - mruknąłem.
*
Na szczęście truciznę udało się usunąć, ale dopiero koło północy Liam zasnął zdrowym snem który pozwoliłby mu zregenerować rany. Na szczęście mama Scotta miała nocny dyżur, dzięki czemu, nie musieliśmy jej tłumaczyć, co jakiś sponiewierany piętnastolatek robi w pokoju jej syna.
- Temperatura mu spada - powiedział Theo, zmieniając okład na czole młodego wilkołaka.
- To chyba dobrze - stwierdziłem.
Chłopak przygryzł wargę.
- Może mu się jeszcze pogorszyć.
Machnąłem ręką.
- Nie przesadzaj! Wyglądasz na wyczerpanego, powinieneś odpocząć. Teraz ja z nim posiedzę.
Theo wyglądał, jakby mnie nie słuchał, przyglądając się w napięciu twarzy śpiącego Dunbara.
- Już go kiedyś widziałem... - powiedział z namysłem. - Ale nie mam pojęcia kiedy.
- Może spotkałeś kogoś podobnego -zasugerowałem.
Potrząsnął głową.
- Nie. To był Liam. Jestem tego pewien. Po prostu to c z u j ę.
Westchnął, wstał i zdjął z ramion swój płaszcz.
- Nie wierzę, że siedziałem w nim kilka godzin - mruknął z niedowierzaniem.
- Tak, leczenie wilkołaka bardzo cię zaabsorbowało - zauważyłem i spytałem ostrożnie: - Czemu właściwie to robisz? On kogoś zabił. Kogoś niewinnego. Żaden z nas temu nie zaprzeczy.
Chłopak spojrzał na mnie gniewnie.
- Może. A może po prostu stracił nad sobą kontrolę w czasie pełni? Poza tym, każdy z nas może się zmienić. Liam kogoś zabił, ale życie polega na tym, by nauczyć się naprawiać błędy. Jeśli łowcy by go wykończyli, nigdy nie miałby szansy. Poza tym to tylko dzieciak. Nie wierzę, by chciał kogoś zamordować.
- Po prostu pytam - powiedziałem ugodowo. - Mieszkasz z Argentami, traktują cię jak rodzinę... Chciałem poznać twój punkt widzenia na to wszystko.
- Mój punkt widzenia jest taki, że Argentowie wojują ze światem nadprzyrodzonym, a na wojnie zawsze są ofiary. Po obu stronach - stwierdził tonem, który przejął mnie dreszczem.
- Theo... co się dzieje?
Chłopak popatrzył na ścianę, wyglądał na zagubionego i niezdecydowanego.
- Uratowałem go, bo uważałem to za słuszne - oznajmił. - I ponieważ chciałbym, by ktoś coś podobnego zrobił kiedyś dla mnie.
- Theo?
Przełknął ślinę i przymknął oczy.
- Od jakiegoś czasu... coś się ze mną dzieje - wyznał. - C z u j ę rzeczy, których nie powinienem. Widzę lepiej, zwłaszcza w ciemnościach. Rozpoznaję subtelności zapachowe, które umykają zwykłym ludziom. Słyszę też jak biją im serca. Nawet tobie w tej chwili ! A przede wszystkim... - chwycił skalpel ze stolika i przejechał sobie po dłoni. Rana natychmiast się zabliźniła.
Gapiłem się na to z otwartymi ustami.
- Może nie jestem wilkołakiem - powiedział Theo - ale wygląda na to, że człowiekiem również nie. Więc pytanie brzmi... czy jeśli łowcy to odkryją, uznają mnie za równie poważne zagrożenie jak Liama i jego pobratymców?
- Theo - spróbowałem złapać do sprawy dystans - spokojnie. Nie wiesz, czym jesteś. Na razie nikogo nie próbowałeś rozszarpać, nie? Więc po prostu bądź ostrożny i wszystko się jakoś ułoży.
Spojrzał na mnie z rozpaczą, jakby miał zamiar się rozpłakać. Pod wpływem impulsu, podszedłem i objąłem go. Gdy się odsunąłem, uśmiechnął się do mnie z wdzięcznością.
Skinąłem mu głową i wówczas zerknąłem przypadkiem na jego rękę, i w oczy rzuciło mi się coś osobliwego.
- Co to za blizna na twoim nadgarstku? - spytałem.
Spojrzał na biały ślad i wzruszył ramionami.
- Nie wiem - odrzekł. - Mam ją odkąd pamiętam. Nie jestem pewien, ale coś mi się przypomina, że jako dziecko miałem tu czarny tatuaż. Tyle, że to niemożliwe. Bo kto robi dziecku tatuaże?
Watahy i inne nadprzyrodzone klany, pomyślałem. Zerknąłem na śpiącego Liama i pomyślałem, że ma tatuaż dokładnie w tym samym miejscu. I że jest bardzo podobny do Theo ze swoim kolorem włosów i oczu, i zwartą budową ciała. I uderzyło mnie przeczucie prawdy...
- Theo, czy... pamiętasz swoją prawdziwą rodzinę? Jakieś rodzeństwo? - spytałem bardzo ostrożnie.
Chłopak zmarszczył czoło.
- Pamiętam, że m i a ł e m rodzeństwo. Ale nic więcej. Gdy zginęli, miałem dopiero pięć lat. Albo może cztery... Czemu pytasz?
Otwarłem usta. No tak... czemu właściwie pytam?
- Bo... ciekawiło mnie, jakie miałeś relacje z nimi w... porównaniu do Allison - wybrnąłem.
Napięcie zniknęło z jego twarzy.
- Stiles, ja i Allison to... skomplikowane, ale ty nie musisz się zasłaniać mną i nią, jeśli potrzebujesz mojej rady. Jeśli pytasz o radę, to osobiście uważam, że związki oparte na przyjaźni od dzieciństwa są najlepsze i najtrwalsze - powiedział wesoło i wychodząc z pokoju poklepał mnie po ramieniu. - Powodzenia - rzucił, zostawiając mnie z zamętem w głowie.
Nie bardzo wiedziałem o czym on mówił. O jakie związki mu chodziło? Przecież nie kazirodcze, skoro nie miałem rodzeństwa... Czyżby sądził, że mówię o swojej wieloletniej przyjaźni z jakąś osobą?
Chrzanić, co myśli Theo Raeken, zdecydowałem. Chwilowo miałem wilkołaka w fazie rekonwalescencji, którego musiałem pilnować.
Usiadłem w fotelu, przygotowując się na bardzo nudnych albo bardzo dramatycznych następnych godzin.
*
- Więc Theo jest istotą nadprzyrodzoną, a ten dzieciak... jego bratem? - spytał Scott drapiąc się po głowie.
- Przecież widzisz, że są podobni! - zapiekliłem się.
- Podobieństwo niczego nie przesądza - odparł. - Allison ma oczy podobne do twoich. To czyni was rodzeństwem?
- Nie, ale... dobra, czytałem kiedyś w książkach Argentów, że członkowie tej samej watahy, zwłaszcza rodzeństwo, odczuwają swoje wzajemne rany i część emocji. Theo twierdził, iż czuł fizyczny ból Liama. Może dlatego, że są rodziną? Scott, to nie może być zbieg okoliczności, że obaj dorastali w rodzinach adopcyjnych! Poza tym Theo ma wrażenie, jakby znał Liama.
Chłopak westchnął.
- Może masz rację. Ale co mamy zrobić z tą informacją? Powiedzieć im prawdę?
Potrząsnąłem głową.
- To nie jest dobry moment. Poza tym, posiadanie wilkołaczego brata mogłoby do reszty skłócić Theo z rodziną. Wiadomo po czyjej stanąłby stronie. Najlepiej poczekajmy i zobaczmy, co z tego wyniknie.
Scott przytaknął, a tymczasem usłyszeliśmy Liamowe : " Hej, jest tu kto?! " i wróciliśmy do pokoju.
Dunbar wyglądał o wiele lepiej niż wczoraj, sprawiał wrażenie przepełnionego energią i tylko niektóre zdrapania wciąż się utrzymywały, choć znacznie bledsze.
- Lepiej się czujesz? - zapytał mój przyjaciel, siadając naprzeciwko chłopca.
- Tak - Liam posłał nam niepewny uśmiech. - Dzięki wam.
- Nie ma sprawy - zapewnił Scott, ale po chwili ściągnął brwi, lustrując ranki na twarzy piętnastolatka. - Kto ci to zrobił?
Chłopak zawahał się.
- Liam, możesz mi powiedzieć. Jestem wilkołakiem, jak ty - powiedział do niego Scott, a oczy rozjarzyły mu się na żółto.
- I jest Omegą jak ty - dorzuciłem - wiec przyda się każda możliwa informacja, która pomoże mu przetrwać.
- W porządku - mruknął dzieciak. - To nie jest jakaś wielka tajemnica... Usłyszałem zew Alfy. Zew, który oznacza poszukiwanie Bety. Pomyślałem, że nadarza się szansa, by nie być dłużej samemu. Podążyłem za nim, ale... zrozumiałem, że to nie jest wataha, do której chcę należeć.
Spojrzał na nas nerwowo.
- Ten Alfa zbiera armię. Twierdzi, że chce raz na zawsze poskromić Argentów w Baecon Hills. Zaoferował mi dołączenie, ale odmówiłem. Wtedy stwierdził, że jeśli nie jest z nim, jestem przeciw niemu. Zaatakował mnie... ledwie uciekłem. W lesie dopadli mnie łowcy... resztę znacie.
- Przykro nam. Ale jesteś już bezpieczny. Obiecuję - zapewnił Scott.
- Możesz nam jeszcze powiedzieć, jak przetrwać pełnię? - wtrąciłem się. - Wypada pojutrze, nie chciałbym, aby Scott skończył jako trofeum myśliwych, a ja nie chciałbym skończyć jako mielone. Wiesz, jak pomóc mu się kontrolować?
- Przede wszystkim przykuć do czegoś.
- To jasne. Ale co potem? Jak zapanować nad żądzą mordu? - drążyłem bezlitośnie.
Liam wbił wzrok w materac i zamyślił się.
- Musi się na czymś skupić. Najlepiej niech znajdzie coś lub kogoś o kogo zaczepi myśli. Swoją kotwicę. Najlepiej osobę, która znaczy dla ciebie wszystko. Masz taką?
Scott otworzył usta, ale odpowiedziałem za niego:
- Miał, ale aktualnie chodzi ona z tym drugim gościem, który ci pomógł.
- To faktycznie problem... Będzie musiał znaleźć kogoś innego. Lub skupić umysł na innej rzeczy. Jakiejś zagadce, wyliczance, ulubionym filmie... wszystkim, co skłania do przemyśleń. Tylko to muszą być p a s j o n u j ą c e przemyślenia.
Scott pokiwał głową, a tymczasem przez uchylone drzwi do środka wsunął się Theo. Liam przyjrzał mu się badawczo.
- Więc... ty jesteś synem Argentów? To znaczy... tym adoptowanym, prawda?
- Tak.
Liam wyglądał, jakby o czymś myślał.
- Jesteś w porządku - orzekł w końcu. - Jak na łowcę.
Theo się zaśmiał.
- A ty jesteś w porządku jak na wilkołaka!
Uśmiechnęli się do siebie, a powietrze zawibrowało od niewytłumaczonego połączenia empatycznego miedzy nimi. Rzuciłem Scottowi spojrzenie pod tytułem : " A nie mówiłem? ".
- Daleko mieszkasz? - zapytał Scott. - Moglibyśmy zabrać cię do domu.
Liam przygryzł wargę.
- Po drugiej stronie lasu - przyznał. - Dlatego wpadłem w zasadzkę. To teren pełen sprzętu łowców. A moi przybrani rodzice mieszkają na uboczu, więc nie dojedzie się tam samochodem.
Spojrzałem ze zmartwieniem na Theo i Scotta.
- Niedobrze. Jeśli sam tam pójdzie, może znów znaleźć się w niebezpieczeństwie. A sami nie możemy go przeprowadzić, o żaden z nas nie zna tej części lasu.
Miałem nadzieje, że Theo może jednak zna, ale wyglądał na przygaszonego.
- Pierwszy raz w życiu żałuję, że nie szkoliłem się na łowcę - mruknął, ale nagle jego twarz rozjaśniła się. - Wiem kto może pomóc!
Od razu zrozumiałem.
- Nie! - zaprotestowałem. - Mowy nie ma! Lubię ją... ale w tej kwestii nie można jej ufać.
- Musimy zaryzykować - nie ustępował chłopak. - Poza tym, nie obchodzi mnie, co myślisz! Ja ufam Allison bezgranicznie. Powierzyłbym jej swoje życie!
Naprawdę?, miałem ochotę spytać. To czemu nie powiedziałeś jej prawdy o sobie? Jednak zanim to się stało, Scott opowiedział się po jego stronie.
- Ja również - odparł. - Nawet jeśli odmówiłaby pomocy, nie wierzę, by mogła nas zdradzić. I dobrze byłoby mieć choć jednego sojusznika wśród łowców.
Gdy ja kipiałem z oburzenia, Theo dosłownie promieniał z ekscytacji.
- Pójdę po nią. Jeśli coś pójdzie nie tak, wyślę wam pustego sms'a, wtedy się ewakuujcie, okej?
- Niedługo wrócę, młody! Przyprowadzę kogoś, kto ci pomoże! - zapewnił Liama, po czym wypadł z pokoju i zbiegł po schodach w dół. Tyleśmy go widzieli...
Spojrzeliśmy sobie ze Scottem w oczy.
- Przepraszam - odparł chłopak. - Wiem, że mieszanie w to Allison to nie najlepszy pomysł, ale... nie mówię, że mamy jej powiedzieć o mojej likantropii. Potrzebujemy jej jednak teraz, a jeśli raz nam pomoże... kto wie, czy nie powtórzy tego w przyszłości.
- Coś w tym jest - przyznałem mu rację.
Westchnąłem i splotłem nerwowo palce.
- Mniejsza o Allison, Scott. Bardziej martwi mnie ten Alfa. Co jeśli to on cię przemienił? Co jeśli chce cię w swojej armii?
Chłopak sposępniał.
- Jeśli chce zabijać Argentów, nie mogę się do niego przyłączyć. Nie jestem mordercą - stwierdził dobitnie.
- Bez nich wszystkim wilkołakom, w tym i tobie żyłoby się tu łatwiej - zauważyłem cicho.
Zagapił się na mnie z niedowierzaniem.
- Więc mamy się stać tacy sami w swojej żądzy krwi? Nie jestem potworem, Stiles! Jeśli łowcy za takich mają wilkołaki, czas udowodnić, że się mylą. Dlatego zamierzam postawić się temu Alfie, oraz każdemu mu podobnemu. Pokażę, że mogę skorzystać ze swoich mocy, aby pomagać, a nie krzywdzić.
Nagle spoważniał.
- Oczywiście - chrząknął - zdaję sobie sprawę, że cię narażam swoją decyzją. Jesteś człowiekiem i zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał przystąpić do sporów w nadprzyrodzonym świecie. Chcę, żebyś był bezpieczny...
- Scott - przerwałem mu - zamknij się. Żebym nie słyszał więcej podobnych tekstów. Tak, boję się... ale żaden strach nie jest dość silny, by mnie od ciebie odciągnąć! Jestem z tobą. Na dobre i złe.
Położyłem mu dłoń na ramieniu, a on uśmiechnął się. Moje serce przyśpieszyło na widok tego tak zwykłego, prostolinijnego i przepełnionego autentycznym szczęściem uśmiechu. Pomyślałem, że mógłbym obrócić w pył góry, byle móc go widzieć przez cały czas.
Odwróciłem się w stronę Liama i spytałem :
- A jak w ogóle nazywa się ten... mroczny Alfa?
Chłopak podniósł na mnie jasnoniebieskie oczy.
- Hale. Derek Hale.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro