Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5 albo "Przewidywane lecz niespodziewane"

Na ulicach, jak zawsze o tej porze, panował rozgardiasz, charakterystyczny dla całego tłumu wracających z zakładów pracy Warszawiaków. Ulice w strategicznych miejscach były patrolowane przez granatowych policjantów, a czasami nawet przez wojsko, ale w ogólnym tłumie nikt nie zwrócił uwagi na wysokiego, chudego chłopca z naciągniętą głęboko na uszy czapką.

I bardzo dobrze.

Jeremiasz rozejrzał się, aby sprawdzić, czy czasem nikt go nie obserwuje, po czym dyskretnie prześlizgnął się z ulicy Okopowej na Kowalską, o wiele mniej zatłoczoną i cichszą. Chłopak odetchnął z ulgą; nie znosił wszechobecnej w tym mieście ciasnoty, a przy tym boleśnie zdawał sobie sprawę, że tylko ona gwarantowała mu chwilowe bezpieczeństwo. Po raz kolejny tego dnia potarł ze złością o wiele za długi nos. Od lat rozmyślał, jakby tu się pozbyć tego charakterystycznego fragmentu jego aparycji, który na każdym kroku zdradzał prawdę o semickim pochodzeniu. Bezskutecznie. Nos uparcie trwał na swoim miejscu i wcale nie zanosiło się, aby miał niedługo zniknąć.

Jeremiasz szybko dotarł do bramy wolskiego cmentarza i zawahał się przed wejściem. To nie tak, że bał się jakichś odwiedzających rodzinne groby ludzi, albo tym bardziej samych zmarłych, ale nie przepadał za tym miejscem. Zbyt dużo tu było śmierci, a Jeremiasz, choć miał zaledwie trzynaście lat, naoglądał się jej już w życiu wystarczająco.

Zgodnie z instrukcjami otrzymanymi ostatnim razem, chłopak mijał kolejne uliczki, zmierzając do umówionego miejsca. Najpierw w prawo, później prosto, w lewo, i znowu w prawo. Zatrzymał się dopiero koło wschodniego płotu i zamarł, nasłuchując. Na jednym z grobów przy sąsiedniej alei siedziała grupka osób. Jeremiaszowi wydawało się, że wie, kim są, ale wolał zachować ostrożność. Powoli podszedł do hałaśliwej zbieraniny, na tyle blisko, by zobaczyć tył głowy najwyższego z bandy. Jaskrawo–marchewkowe włosy upewniły chłopca, że odnalazł właściwych ludzi. Wysunął się trochę w bok, aby nie zachodzić grupy od tyłu, po czym chrząknął. Nie spowodowało to najmniejszej reakcji, banda, nadal nieświadoma obecności Jeremiasza, zaśmiewała się do rozpuku z jakiegoś dowcipu rudzielca. Są ostrożni jak Klapstysz, kiedy próbuję po cichu schować nocą wszystkie swoje butelki do piwnicy – pomyślał chłopiec. Jakim cudem jeszcze nie wpadli?

Jeremiasz powtórzył chrząknięcia, ale znowu bez rezultatu.

– Witam szanownych panów – odezwał się w końcu, przekrzykując harmider. Rudzielec, słysząc głos chłopca, zwrócił w końcu jaskrawą głowę w jego stronę. Do kolegi dołączyła reszta bandy, dla której przybysz stanowił najwyraźniej nową, intrygującą zabawkę.

– No, proszę proszę, zjawił się nasz ulubieniec – przemówił nosowo przywódca grupy – A myślałem, że wszystkich żydków udało się w końcu eksterminować.

Jeremiasz nie odezwał się, chociaż jego wnętrzności aż się zagotowały. Był gotowy na docinki pod swoim adresem, spotykał się z nimi za każdym razem, kiedy przychodził załatwić coś z bandą Rudzielca, ale tego dnia wyjątkowo nie miał cierpliwości na znoszenie wiecznie tych samych wyzwisk. Szczególnie zabolało słowo "eksterminować", brzmiąc nienaturalnie w prostackiej buzi wyrostka.

– Cóż, jak widać mam się świetnie – odpowiedział chłopiec grzecznie. Istotnie, wyglądał dużo lepiej niż ostatnim razem. Nadal był chudy jak zapałka, ale spod oczu zniknęły sine cienie, a włosy nosiły nawet ślady grzebienia. Rudzielec również zauważył tę zmianę i nie był nią bynajmniej zachwycony. Im lepiej Jeremiasz radził sobie sam, tym mniej zależny był od jego usług.

– Coś ty taki wystrojony? Odpicowanyś jak lalunia na bajerę – powiedział wyrostek, pociągając Jeremiasza za wystający spod kurtki kołnierzyk. Wyprany i wykrochmalony, prawdziwy biały kołnierzyk. Chłopiec postąpił krok do tyłu i odepchnął ręce rudzielca, który uśmiechnął się drwiąco.

– Tak jakoś wyszło – mruknął Jeremiasz. – Właścicielka lokalu ma bzika na punkcie porządku.

Przywódca bandy znowu drwiąco wyszczerzył zęby.

– "Właścicielka lokalu"! Dobre sobie, mały gnojku, nie wmówisz mi, że ktokolwiek cię przyjął do jakiegoś lokalu!

Jeremiasz znowu miał ochotę uderzyć rudzielca, ale wizja konsekwencji takiego czynu skutecznie go powstrzymała. Wzruszył więc tylko nieznacznie ramionami.

– Nawet nie będę próbował – odparł.

Rudzielec wzniósł oczy do nieba i pokręcił głową.

– Nie kpij, młody. Gdzie teraz mieszkasz?

– Nie twój interes – burknął Jeremiasz. Wyrostek fuknął zirytowany, ale wiedział, że to go do niczego nie zaprowadzi. Musiał jakoś inaczej obejść nową sytuację chłopca.

– W porządku – przemówił w końcu pojednawczym tonem. – Jak będę chciał i tak się dowiem. – wyszczerzył się okropnie. Jeremiasz wzdrygnął się odruchowo. Miał świadomość, że Rudzielec nie kłamał. – Masz szlugi? – spytał bandzior, wyciągając rękę.

– Mam – odpowiedział chłopiec, po czym zaczął przetrząsać kieszenie. Z różnych zakamarków szerokiego płaszcza wydobył w sumie dwadzieścia trzy paczki Wiarusów.

– Brawo – mruknął rudzielec, gdy zobaczył łup. – Jakżeś to zrobił?

– To długa historia – Jeremiasz zaczął poruszać się niespokojnie. Bardzo chciał się już oddalić od bandy dryblasów, ale brakowało mu jeszcze jednego, drobnego szczegółu.

Wyrostek wiedział, o co chodzi, ale wcale nie był szczególnie chętny, by wynagrodzić chłopca za zdobyte dobra. W końcu, z ociąganiem, zaczął grzebać w kieszeniach, z których po chwili wydobył kilka pogiętych banknotów. Przeliczył je w dłoni, odłożył pewną część, a resztę podał Jeremiaszowi. Chłopak schwycił plik i natychmiast także przeliczył pieniądze.

– To jakiś żart, prawda? To ledwie połowa tego, na co się umawialiśmy!

Rudzielec podszedł do chłopca i schylił się. Jeremiasz jak na swój wiek był całkiem wysoki, ale od wyrostka i tak dzieliło go kilkanaście dobrych centymetrów, które teraz stały się boleśnie zauważalne.

– Ojej, co ja widzę! Żydek umawiał się na więcej? – zaszczebiotał jeden z kolegów rudzielca, jakby mówił do małego dziecka.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy umawiali się inaczej– stwierdził spokojnie przywódca grupy, uśmiechając się z pobłażaniem do Jeremiasza.

– Rudy, nie żartuj sobie! Płać i już mnie nie ma! – chłopiec starał się zachować spokój, ale jego policzki zdradziecko zaczęły się robić czerwone.

– A co to? Dzidzia się zaraz rozpłacze! Patrzcie, jest czerwony jak burak! – zaczęła szydzić reszta grupy, ale Rudzielec uciszył ich ręką. Podszedł do Jeremiasza jeszcze bliżej, tak, że prawie stykali się nosami. Szybkim, niespodziewanym ruchem wyrwał chłopcu z ręki przekazane wcześniej pieniądze, po czym przemówił:

– Posłuchaj, bo nie będę powtarzał – zaczął, odpychając od siebie chłopca, który próbował wyrwać mu pieniądze. – To – powiedział, dokładając do zabranych chłopcu pieniędzy niemal drugie tyle – jest stawka, którą normalnie płacimy za... usługi. A to – z powrotem schował do kieszeni połowę banknotów – jest nasze ubezpieczenie. Zabieramy je od ciebie, ponieważ, cóż... jesteś Żydem. – Rudzielec wyszczerzył się okropnie, prezentując żółte od tytoniu zęby. – Sam rozumiesz, należy nam się jakieś wynagrodzenie za to, że znosimy twoje towarzystwo i dotykamy czegoś, czego ty dotykałeś.

Jeremiasz słuchał tego wszystkiego i aż gotował się od nadmiaru emocji. Chciał zaatakować, uderzyć, zranić, wydrapać oczy, ale wiedział, że w starciu z całą grupą wyższych i starszych od siebie chłopaków nie miałby żadnych szans. Czuł, że jego wcześniej czerwona twarz jest już jaskrawo purpurowa, z trudem powstrzymywał łzy.

– Poza tym – dodał wyrostek, prostując się i odwracając – pomyśl o tym w ten sposób. Mogliśmy cię przecież wydać, wysłać do piachu z pierwszym napotkany szwabem, ale nie! Logiczne jest więc chyba, że należy nam się za to jakaś nagroda – zakończył, z satysfakcją obserwując reakcję chłopca.

Rudzielec nadal się oddalał, ale w pewnym momencie, jakby na odchodnym, rzucił za siebie, w stronę Jeremiasza jego pół stawki. Banknoty upadły w błoto. Przez chwilę Jeremiasz zwalczał w sobie pokusę, aby je tu zostawić i odejść z podniesioną głową, ale jego honor musiał zaczekać. Potrzebował tych pieniędzy.

Chłopiec szybko wyzbierał z ziemi swoją zapłatę i upchał ją głęboko do kieszeni płaszcza. Chciał odejść z godnością, ale już dwie alejki dalej rozkleił się. Zaczął biec, ocierając łzy rękawem. Uspokój się, bekso! – sztorcował się w duchu. Bez rezultatu. Dopiero przy wyjściu z cmentarza przysiadł na jakimś murku i spróbował złapać oddech. Nie mógł pokazać się w takim stanie w mieszkaniu. Jeremiasz Taubamzel może i mógł wiecznie pakować się w niezbyt legalne tarapaty, ale Tadek Makowski musiał się bardziej postarać, jeśli chciał wiarygodnie udawać zubożałe dziecko z dobrego domu. A już na pewno żadnemu z nich nie wolno było płakać.

*

Przez szeroką ulicę przemykały setki ludzi. Wszyscy gdzieś pędzili, głowy mieli pochylone, a ramiona przygarbione. Nikt nie chciał rzucać się w oczy, cała masa Warszawiaków starała się ukryć za sobą nawzajem. Robili to podświadomie, tak naprawdę nikt z nich wcale nie chciał ukorzyć się przed wrogami, a jednak ich umysły, kierowane instynktem, nadawały bez przerwy do reszty organizmu sygnały: Uważaj! Tu jest wróg! Ukryj się. Stań się mniejszy. Uciekaj. Uciekaj!

Na jednym z wielu skrzyżowań stał samotnie odziany w długi brązowy płaszcz chłopak. Jego twarz, skryta pod rzucanym przez kamienice cieniem, drżała z emocji. Co chwilę nerwowo zerkał na zegarek, po czym wzdychał z niecierpliwością i jeszcze dokładniej lustrował ulicę. W końcu jego wzrok natrafił na tego, kogo szukał. Chłopak momentalnie odprężył się, po czym wsadził dwa palce do ust i wydał z siebie przeraźliwy gwizd. Zanim ktokolwiek zwrócił na to uwagę, zniknął w najbliższej uliczce.

*

Stasia wracała do domu z niewyraźną miną. W jej torbie wesoło podskakiwał zawinięty w szary papier pakunek, który absolutnie nic sobie nie robił z wyrzutów sumienia, jakie budził w nowej właścicielce. Panienka Makowska wiedziała, że będzie musiała kupić materiał do sukni ślubnej dla Marcina. Jej skrawki ze szwalni nie nadawały się do czegoś takiego. Wiedziała nawet, że prawdopodobnie będzie musiała kupić więcej materiału, niż potrzebowała, żeby móc trochę poeksperymentować. Na dodatek rozumiała, że taki materiał musi trochę kosztować. A jednak ilość pieniędzy, jakie wydała przed chwilą w pasmanterii, wzbudzała w Stasi straszne wyrzuty sumienia.

Dziewczyna poprawiła na ramieniu nieznośny pakunek, po czym upomniała się w duchu. Rodzina Marcina na pewno odda jej te pieniądze, skoro podobno je odkładali, a ona i tak kupiła jeden z tańszych materiałów, jakie były dostępne i jednocześnie nie przypominały szmaty do podłogi.

Stasia była już ledwie dziesięć minut od swojego mieszkania, kiedy zauważyła, że coś się dzieje. Ktoś wbiegł po schodach, ktoś inny uciekał w stronę skrzyżowania. Sprzedawcy zaczęli zatrzaskiwać drzwi, chociaż grupa bardzo zdenerwowanych osób próbowała dostać się do ich lokali. Makowska przez chwilę obserwowała to wszystko zmieszana, ale nagle wciągnęła gwałtownie powietrze. Wiedziała, co się dzieje.

Stasię zemdliło. Z obu stron ulicy pojawili się żołnierze, a otoczeni przez nich ludzie stracili nadzieję. Już nie było drogi ucieczki. Łapanka się zamknęła.

Makowska błądziła wzrokiem po twarzach reszty pojmanych , chociaż sama nie wiedziała, czego szuka. Wszyscy dookoła wydali jej się tylko dziwną, szarą, kłębiącą się masą, w której wyróżniali się jedynie idealnie ubrani i uczesani żołnierze. Ich zimny wzrok nie zatrzymywał się na niczym konkretnym, tak jakby pochodzili z innego świata, a ich mroźne oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do normalnego życia.

Wśród tłumu przerażonych ludzi uwagę Stasi zwróciła tylko jedna osoba – krępy i muskularny chłopak, który stał nieco po prawej. Wyglądał, jakby w ogóle nie przejął się tym, że stoi na otoczonej z obu stron przez żołnierzy ulicy. Co chwilę za to zerkał na zegarek, po czym natarczywym wzrokiem lustrował wszystkich hitlerowców. Powtarzał tę czynność kilka razy, aż w końcu schował swój zegarek do kieszeni i odetchnął głęboko. Napotkał spojrzenie Stasi i, ku jej zdziwieniu, uśmiechnął się. Dziewczyna drgnęła i uniosła brwi, ale chłopak już zajął się na powrót swoimi kieszeniami.

Żołnierze podeszli do pierwszych z brzegów pojmanych i zaczęli przeglądać ich papiery. Kiedy swój dowód osobisty pokazał jakiś staruszek, który ledwie trzymał się na nogach, Stasia odwróciła wzrok. Wiedziała, co zaraz się stanie.

Po ulicy rozniósł się huk wystrzału, a zaraz po nim następny. Makowska zorientowała się, że drugi dźwięk pochodził z daleka i nie wydał go karabin żadnego z obstawiających łapankę żołnierzy. Hitlerowcy najwyraźniej też się zdziwili, bo zaczęli się rozglądać, szukając źródła hałasu. Nagle kolejny wystrzał przeciął powietrze, tym razem wyraźnie dobiegał zza rogu. Żołnierze spojrzeli po sobie niepewnie. W końcu najwyższy rangą wyznaczył dwóch innych, którzy mieli nadal celować karabinami w członków łapanki, a reszta pobiegła sprawdzić, co się dzieje.

Nagle kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Chłopak, który wcześniej patrzył na zegarek, wyciągnął zza paska pistolet i natychmiast wystrzelił do jednego z pozostałych żołnierzy. Za rogiem coś wybuchło, dało się słyszeć jakiś krzyki. Wśród hitlerowców pojawiło się zamieszanie, niektórzy zaczęli wracać, aby sprawdzić, kto strzelił, inni biegli sprawdzić, co eksplodowało. Zegarkowiec nadal celował w żołnierzy, którzy próbowali się zrewanżować, ale dziwnym trafem nie udawało im się trafić. Ludzie rozpierzchli się, a kiedy, pomimo krzyków hitlerowców nikt nie wracał na swoje miejsca, żołnierze zaczęli pruć również do nich. Zza rogu dobiegały jednak coraz głośniejsze krzyki i kolejne wybuchy, pojawiły się też strzały. Dowódca krzyknął coś i żołnierze, nadal obsypując wszystkich naokoło gradem wystrzałów, pobiegli w stronę zamieszania.

Ludzie kłębili się na ulicy, wszyscy starali się oddalić od pocisków. Stasia z paniką przeskoczyła nad ciałem zastrzelonego na samym początku staruszka. Za nim leżeli inni. Początkowo dziewczyna myślała, że wszyscy są już martwi, ale po chwili zauważyła, że tuż przy ścianie siedziała jakaś postać, która kurczowo trzymała się za klatkę piersiową i oddychała szybko. Stasia wzięła ją za dorosłą, ale dopiero, kiedy podeszła zauważyła, że miała do czynienia z panienką, niemal dziewczynką, tyle, że dość wysoką. Makowska próbowała spytać ją o imię, ale dziewczynka najwyraźniej nie była w stanie się odezwać, bo tylko patrzyła na Stasię natarczywie. Stanisława próbowała więc wołać o pomoc, ale ostatni pojmani w łapance zniknęli za równoległą ulicą. Zza prawego rogu nadal dobiegały strzały i huki, ale na ulicy Obozowej nie pozostał już nikt.

Stasia jeszcze raz spróbowała nawiązać kontakt z postrzeloną. Blondynka skupiła na niej wzrok, ale kiedy próbowała się odezwać zaczynała się dusić, więc szybko zaprzestała tych praktyk i tylko patrzyła na Stanisławę wielkimi, zielonymi oczami. W głowię Makowskiej pojawił się prawdziwy mętlik. Domyślała się, że dziewczynka prawdopodobnie ma przestrzelone płuco, ale na pytanie, co z tym fantem zrobić, nie potrafiła odnaleźć odpowiedzi. Przywiezienie blondynki do najbliższego szpitala spowodowałoby tylko, że jakiś nadgorliwy niemiecki urzędnik prawdopodobnie od razu rozpoznałby ją i Stasię jako uciekinierki z łapanki. Jedyną kliniką, jaka w ogóle wchodziła w grę, była ta na Alejach Ujazdowskich, ale nawet, gdyby Stasi udało się przetransportować tam ranną dziewczynkę na czas, nie mogła być pewna, czy pani Krystynie uda się zdobyć dla postrzelonej salę i lekarza.

Istniała jeszcze jedna opcja, ale Makowska nie potrafiła znaleźć w sobie dość odwagi, aby wprowadzić ją w życie. Przez chwilę trwała więc bez ruchu, nasłuchując tylko, czy żołnierze czasem nie wracają, ale strzały nadal rozbrzmiewały z daleka. Cokolwiek działo się za rogiem, najwyraźniej przesuwało się w stronę ulicy Młynarskiej.

Stasia poczuła, jak powoli zaczyna jej brakować powietrza, jednak przerażony wzrok postrzelonej dziewczynki kazał jej się uspokoić. Mam trzy wyjścia – pomyślała. Dwa nie mają szansy powodzenia. Trzecie minimalne. Westchnęła głęboko. A więc trzecie.

Makowska kucnęła i wyjęła z torby materiał na suknię ślubną. Poczuła drobne ukłucie serca, ale szybkim ruchem podarła go na kilka niezbędnych jej kawałków. Jedynym ostrym przedmiotem, jak posiadała, były szpilki, więc rękami rozdarła sukienkę postrzelonej, następnie to samo uczyniła z halką poszkodowanej. Posłała dziewczynie krótkie, przepraszające spojrzenie. Po prawej stronie klatki piersiowej widniała dziura wlotowa pocisku, wraz z otaczającym ją brzydkim siniakiem. Stasia, wiedziona dawnymi naukami swojego ojca, przyłożyła do rany opatrunek i obwiązała go szczelnie z trzech stron, czwartą pozostawiając wolną, aby krew miała którędy uchodzić.

Blondynka była wyraźnie zdziwiona działaniami Makowskiej, ale nie protestowała, gdy ta położyła ją na swoim płaszczu. Stasia wsadziła rannej szalik pod głowę, aby utrzymać ją w pozycji trochę chociaż przypominającej półsiedzącą, po czym złapała z przodu za rękawy płaszcza i zaczęła ciągnąć na nim dziewczynę w stronę ulicy Karolkowej. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro