Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Epilog albo "Skrawki błękitu z przepaską krwi"

Warszawa, 31.07.2023 roku.

We wpychających się przez okno do pokoju wstęgach światła tańczył kurz. Powietrze wydawało się gęste. Nie wiedziała, czy to kwestia wszędobylskich pyłków, czy może letniej skwarnej zaduchy, ale miała niejasne przeczucie, że za tym osobliwym stanem stało coś jeszcze. Nie potrafiła tylko odgadnąć, co to takiego.

Trwała bez ruchu. Już wiele lat temu stał się czynnością kosztowną, na którą musiała pieczołowicie oszczędzać energię, ale tego dnia dodatkowo nie miała motywacji, by wstać z łóżka. Zgięta niemal wpół, z rękami wspartymi na kolanach, z uwagą wpatrywała się w zmarszczki na swoich dłoniach. Palce drżały lekko, wiedzione jakimś nieznanym jej prądem, szukające rozpaczliwie w reszcie organizmu motywacji do najdrobniejszej choć aktywności. Gdyby była złośliwa, powiedziałaby, że to po prostu Parkinson. Ale wiedziała, że odpowiedź była bardziej złożona.

Zamknęła oczy. Nie ważne, że spała tej nocy czternaście godzin, nie ważne, że nadal się nie przebrała, nie ważne, że nie miała nawet siły zmienić zastanej siedzącej pozycji i położyć się z powrotem do łóżka. Nie ważne, że za godzinę miała przyjść Anulka z fundacji.

Światło ją mierziło. Nie chciała na nie patrzeć. Nie tego dnia.

Skończyłaś swoje zadanie. Spełniłaś swoją misję. Wystarczy. Nie trzeba już rozmyślać. Już wystarczy. Miałaś uratować siostrę - uratowałaś. Miałaś uratować dwójkę Żydów - uratowałaś jednego. Drugi przestał być po drodze Żydem, więc to się w zasadzie nie liczy...

Wmawiała to sobie od lat. Od siedemdziesięciu dziewięciu lat, dokładnie. Jednak bywały takie dni, że nie działało. Bywały takie dni, że nic nie działało. Jej ramiona zatrzęsły się w suchym szlochu.

Prawda, nadal był Twoim dzieckiem. Ale już nie był Żydem. A kończąc bycie Żydem, rozpoczął bycie Żołnierzem. Żołnierze za to byli przecież nie do uratowania. Brat też był nie do uratowania. Chłopiec... oj, chłopiec był najbardziej nie do uratowania z nich wszystkich. Był żołnierzem, i to beznadziejnym...

Nie lubiła tego dnia. Wigilii rocznicy wybuchu Powstania. Strasznie go nie lubiła.

Nauczyła się przeżywać pierwszy sierpnia. Nie było to nawet już takie straszne. Choć męczyły ją uroczyste apele, duszne msze święte i rozmowy z ważnymi osobistościami, które nie zwykły zapamiętywać, jak się nazywała, znosiła to wszystko cierpliwie, zawsze starannie przygotowana i w głębi ducha nawet wdzięczna. Bo jakże inaczej miałaby oddać sprawiedliwość tym wszystkim rozmytym już nieco twarzom, których żywoty dwa miesiące kurzawy starły na proch? 

Szczerze lubiła za to spotkania z dziećmi. Z niektórymi dorosłymi też. Właściwie lubiła opowiadać - o Marcinie i zupie z szyszek, o Anieli i przewożeniu dzieci w skrzynkach, przywiązanych do dwóch brzegów Wisły poskręcanymi w liny prześcieradłami, o Franku i jego kolekcji czternastu znaczków, żeby mógł do niej napisać "w każdy dzień Powstania i jeszcze dwanaście razy na zapas".

Opowieści aż tak nie bolały. I zdawało jej się, że dzieciaki z podstawówek, harcerze, pracownicy muzeów, ba, czasem nawet politycy, lubili słuchać. Co roku wracała do domu tak zmęczona, jakby właśnie przebiegła maraton, albo jakby przeżyła te okropne dwa miesiące na nowo. Co roku zdawało jej się, że następnej rocznicy po prostu już nie dożyje, że więcej już jej nie zobaczą... I co roku budziła się w przeddzień obchodów wybuchu, zupełnie żywa, zawiedziona nieco absurdalną witalnością swojego organizmu i przerażona koniecznością zebrania sił na kolejne Przedstawienie.

Przedstawienie, na którym padało mnóstwo wielkich słów, ale tak okropnie brakowało jej mnóstwa małych, niepozornych, zapomnianych już ludzi. Przedstawienie, gdzie scenografia malowana była bielą i czerwienią, ale z pomocą wstążek i kwiatów, a nie bieli gruzu i czerwieni krwi. Przedstawienie, na którym powietrze owszem, pachniało latem i kurzem, ale nie ogniem, prochem i strachem. Przedstawienie, które było mądre, ważne i potrzebne, które dzięki Bogu nigdy nie stało się niczym więcej, niż przedstawieniem... Ale oprócz niej tylko kilku, równie starych, zgarbionych i pomarszczonych, rozumiało różnicę pomiędzy letnim przedstawieniem teraz, a skwarnym dramatem sprzed niemal ośmiu dekad.

Żadne obchody nie mogły oddać tamtych emocji - bo i jak? Nie dało się podrobić dzikiej radości na widok wiadra z czystą wodą, duszącej, powoli narastającej fali paniki, gdy przemierzało się ciemne kanały, niemożliwego niemal do zdławienia aż do ostatnich dni, fałszywego, ledwie tlącego płomyka nadziei... Nie dało się podrobić bezsilnej złości, żalu i strachu, gdy Tadek odszedł bladym świtem z batalionem "Radosław", zostawiając po sobie tylko krótki, nabazgrany na szybko liścik. Cierpkiego smaku świadomości, że miało się rację, gdy leżąca na uwalanej w pyle i krwi pryczy Aniela wydała z siebie ostatni charkot. Nagłej, wybuchającej w jej żołądku niczym granat fali paniki, gdy Franek na rogu zatoczył się, gdy upadł, a ulica dookoła niego zaczęła szybko barwić się na czerwono... 

Momentu jego śmierci właściwie nie pamiętała. Zostały jej strzępy obrazów - blada twarz, wymuszony, znikający w sekundę uśmiech, przestrzelone kurtka i koszula, wrażenie jakby ruszającej się, uciekającej spod nóg ziemi, poczucie gwałtownego spadania, mroczejącej wizji, jakiegoś wiru, który wciągał ją coraz głębiej, który nosiła w sobie, ukryty bardzo głęboko, już siedemdziesiąty dziewiąty rok.

Nie chciała wracać do tych wspomnień. Otworzyła oczy. Jej pokój nie wirował. Nie spadała w czarną czeluść. Na podłodze nie było ani kropli krwi. Jej pierwsza i jedyna miłość nie leżała martwa u jej stóp. Pokryte tapetą w żółte różyczki ściany, sufit, lampa w starym, haftowanym karniszu, perkalowy dywan - wszystko było takie, jak zawsze. Tyle tylko, że nieco rozmazane, bo łzy, jak zawsze w przeddzień rocznicy, niechciane wciąż pchały jej się do oczu.

Ktoś zapukał do drzwi. Dosyć natarczywie - ale czy powinna była się dziwić? W końcu już jutro zaczyna się Powstanie, ktokolwiek to był, na pewno miał dla niej ważną wiadomość...

Wstała, zmuszając swe stare kości do pierwszego tego dnia wysiłku. Zaskrzypiały jak wysłużone, nienaoliwione zawiasy. Niedobrze - pomyślała. - Jeśli ktoś śledził mojego gościa, hałas mógł zwrócić jego uwagę. Dowlokła się do drzwi. Nie pokusiła się, żeby przyłożyć oko do wizjera - bo i po co? Wiedziała, kto przyszedł.

Gwałtownie wcisnęła klamkę, kościstą, trzęsącą się ręką złapała stojącego na progu chłopaka za kurtkę i szybkim ruchem wciągnęła go do mieszkania. Zatrzasnęła drzwi, przyłożyła palec do ust i na chwilę zamarła, nasłuchując. On zrobił dokładnie to samo, instynktownie, bez zastanowienia. Nie musiała nawet na niego patrzeć, po prostu wiedziała, że tak było, zbyt wiele razy razem trwali bez ruchu, w strachu przed nadciągającymi niebezpieczeństwami.

W końcu uznała, że naczekała się dosyć. Chciała na niego spojrzeć - nawet jeśli miałoby to kosztować ją życie. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała - z rozwichrzonymi włosami, młodzieńczym, kilkudniowym zarostem, twarzą uwalaną sadzą i pyłem, palcami gęsto poznaczonymi drobnymi nacięciami. I wielką, ciemnobordową, kapiącą plamą na prawym boku.

- Brudzisz mi dywan - zaczęła, ale nie mogła powstrzymać szerokiego i, z racji braku protezy, bezzębnego uśmiechu. Tęskniła za nim. Bez przerwy. Każdego dnia. Od siedemdziesięciu dziewięciu lat.

- Przecież to nie pierwszy raz - odpowiedział, również z głupkowatym, szerokim, brzydkim niemal uśmiechem na umorusanej twarzy. - Doprawdy, powinnaś już być przyzwyczajona!

Przewróciła oczyma. Nie sądziła, że po tylu dekadach potrafi to jeszcze zrobić.

- Cóż, musisz przyznać, że miałam sporą przerwę w sprzątaniu skutków twoich lekkomyślnych wojaczkowych wybryków.

Jego uśmiech stał się jakby smutniejszy. Usiadł na łóżku, a ona dosiadła się ostrożnie. Nie za blisko i nie za daleko - ostatecznie on był przecież tym samym siedemnastoletnim wyrostkiem, ale ona była już niemal stuletnią kobietą. Nie miała pewności, jak odebrał jej nowy - czy może powinna powiedzieć bardziej "stary" wizerunek. Chyba wyczuł, o czym pomyślała, bo odezwał się:

- To ile ty masz teraz lat?

- Dziewięćdziesiąt sześć - odpowiedziała, dumnie wskazując wiszący nad łóżkiem kalendarz.

Oczy Franka zrobiły się nagle wielkie jak spodki. Wydął wargi w źle skrywanym zaskoczeniu.

- Oho! Przecież ludzie tyle nie żyją!

- Też tak myślałam. Od jakichś piętnastu lat na wigilii kombatanckiej mówiłam wolontariuszom, że widzimy się już ostatni raz. Zupełnie przestali mi wierzyć! - zaśmiała się, obserwując konsternację chłopaka.

- Cóż... muszę przyznać, stara przyjaciółko, że w takim razie całkiem nieźle się trzymasz. Gdybym nie znał prawdy, dałbym Ci ledwie z osiemdziesiąt lat.

Stasia prychnęła.

- Ty za to wyglądasz zaskakująco żywo jak na trupa - odparowała. Franek przez chwilę patrzył na nią uważnie, szukając w schylonej przed nim twarzy znajomego wspomnienia, tego samego obrazu, który pozostał przed jego powiekami jako ostatni lata wcześniej. Ze zdziwieniem odkrył, że twarz Stasi, choć wyrażała zupełnie odmienne emocje... nie różniła się aż tak bardzo.

- Chciałbym zapytać, co u Ciebie, ale aby streścić osiemdziesiąt lat życia, pewnie potrzeba ze trzech na samo opowiadanie - teraz zaczął rozglądać się po pokoju, podziwiając jej nędzny dorobek. Wyraźnie zainteresował się telewizorem, ale chyba nie uznał za właściwe pytać. - No a u mnie... cóż, od naszego ostatniego spotkania niewiele się wydarzyło. A powiedzieć nie mogę ci w sumie o niczym.

- Oh, Franek, ileż razy to przerabialiśmy? - uśmiechnęła się złośliwie. - Najpierw nic mi nie możesz powiedzieć, wszystko jest okropnie tajne i strasznie tajemnicze, potem połowę zdradzasz mi przypadkiem, a drugą połowę już musisz, bo wpadasz po uszy w bagno, z którego ktoś zawsze musi cię wyciągać...

- Hej hej, ale tym razem nie mam żadnego zadania w oddziale do wykonania! Jestem po prostu, najzwyczajniej w świecie, za to zupełnie niezaprzeczalnie i przebanalnie nienaruszalnie, cóż, martwy.

Wyciągnął swoją pociętą, umorusaną rękę i ujął jej drżącą dłoń. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, a tylko kurz tańczył wokoło nich w smugach słońca.

- Miałaś dobre życie? - spytał Franek, jakoś ciszej i poważniej niż zwykle. Stasia wzruszyła ramionami. Sama zadawała sobie to pytanie niemal codziennie. Odpowiedź różniła się w zależności od dnia, ale nigdy nie była wystarczająco spójna i jednoznaczna.

- Miałam... pracowite życie. Pożyteczne. Tak myślę. Chociaż mogło być bardziej... znaczące? Zmarnowałam w sporym stopniu potencjał wzorowej uczennicy - uśmiechnęła się krzywo. Szkolne wspomnienia były tak stare, tak niepasujące do jej obecnej sytuacji i tak czyste, nienaznaczone jeszcze bielmem wojny i późniejszego smutku, że zdawały się nienależące do niej. Gdyby ktoś powiedział wtedy, że tak naprawdę to nie ona miała zawsze najlepsze oceny z francuskiego, że kto inny chodził do klasy z Frankiem i komu innemu Aniela oddawała na przerwach kanapki, skłonna byłaby uwierzyć, że po prostu przeczytała historię jakiejś obcej dziewczynki i uwierzyła w nią jak w swoją. Bo czy to możliwe, że ta przemądrzała, dziesięcioletnia pannica z dwoma czarnymi warkoczami miała stać się kiedyś Stanisławą Makowską, najstarszą lokatorką spółdzielni mieszkaniowej "Cichy Kącik" i jedyną posiadaczką karty weterana w parafii?

Franek skinął głową.

- Gdzie pracowałaś?

- Przez jakiś czas w szpitalu jako pielęgniarka, potem jako sprzątaczka, kiedy się zorientowali, że poza przeszkoleniem polowym nie mam żadnego wykształcenia... kiedy bardzo brakowało nam pieniędzy, szyłam, ale nie potrafiłam się do tego przekonać po... no, wiesz. Cztery lata po wojnie przyjęli mnie jako wychowawcę do Domu Dziecka na Alei Zjednoczenia, jakiś czas później przeniosłam się na Jaktorowską, bo zaczął się... specyficzny czas.

Nie potrafiła streścić tych osiemdziesięciu lat. Nie potrafiła mu powiedzieć, że cała ogromna, okrutna, beznadziejnie krwawa ofiara Warszawy posłużyła tylko po to, by do Polski na kolejne pół wieku wkroczyli Rosjanie. 

- Nam? - spytał Franek, taktownie pomijając temat "specyficznego czasu". 

- Nam... Po wojnie zostałam na głowie z Marianką i Tośką, obie były w wieku szkolnym... I nie było sprawiedliwe, by im tę szkołę odbierać, więc one się uczyły, a ja pracowałam, nieraz dzień i noc, po czternaście czy szesnaście godzin... a kiedy już szkoły pokończyły, to ja nie bardzo wiedziałam, co mam robić i... i tak mi jakoś zostało, że pracowałam dalej...

Zamilkła. Chyba nie chciała dalej mówić. Niemożność zdobycia wykształcenia też nadal okropnie bolała. Franek odczekał chwilę, ale gdy promienie słońca zawędrowały już niemal na miejsce zetknięcia framugi ze ścianą, a ona dalej nie wypowiedziała ani słowa, objął ją ramieniem. Ich twarze znalazły się tak blisko, że widziała każdy szczegół, każde zadrapanie, każdy pyłek i smugę potu, pokrywające lico chłopaka - zaskakująco wyraźnie, jak na to, że rano chyba nie włożyła okularów. Zgarnęła z twarzy brązowe kosmyki, by nic nie zakłócało jej tego obrazu.

- Zaiste, pożyteczne życie - skwitował Jabłoński, nie przerywając długiego, świdrującego spojrzenia. - Ale czy szczęśliwe?

Uciekła wzrokiem. Wiedziała, że o to zapyta, ale nie była przygotowana na odpowiedź. Choć znała ją doskonale.

- Ja... bardzo starałam się, żeby wyglądało, że tak. Bardzo. I były momenty... - wzięła głęboki, świszczący wdech i kontynuowała - były momenty, kiedy naprawdę wierzyłam, że tak jest...

- Miałaś dzieci? - Pokręciła głową.

- Męża? - Znowu pokręciła głową. Franek uniósł brwi zaskoczony.

- Dlaczego? - To pytanie zbiło ją nieco z tropu.

- Chciałbyś, żebym miała? - spytała zdziwiona. - Ty byś chciał?

- Po prostu nie rozumiem, dlaczego wspomnienie o siedemnastoletnim mnie, zwłaszcza martwym, powstrzymało, dajmy na to, trzydziestoletnią ciebie, przed znalezieniem trzydziestoletniego męża, urodzeniem dziecka czy dwóch...

- Och, wysoko się cenisz, jeśli sądzisz, że nie założyłam rodziny przez ciebie! Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że przed chwilą usłyszałeś o dwóch innych dzieciach, które i tak musiałam utrzymywać! - prychnęła Stasia, ale skłamała. Wiedziała przecież, że to właśnie on był powodem. Że zbyt bała się jego miny, kiedy dowiedziałby się, że zostawiła go wykrwawionego na bruku i odeszła do kogoś innego, nawet znacznie później. Że nie miała żadnej gwarancji, czy ta nowa osoba nie zniknęłaby pewnej nocy dokładnie tak samo jak on, a rano nie wróciła uwalana krwią, z czarną dziurą ziejącą z brzucha... Widziała tę dziurę każdej nocy, zasypiając. Nie potrafiłaby tego nikomu wytłumaczyć.

Franek zmieszał się, widząc jej zaciśnięte usta. Objął ją mocniej i pogładził po długich, ciemnych włosach.

- Przepraszam. Po prostu... zawsze chciałaś być matką.

- Chciałam - ucięła Stasia. - Wiele rzeczy, których chciałam, zderzyło się dość boleśnie z rzeczywistością. - Odetchnęła głęboko, aby się uspokoić. Nie widziała go osiemdziesiąt lat. Przecież nie będą się teraz kłócić. - Dziękuję Ci - dodała dużo łagodniej. - Za dotrzymanie obietnicy. Chociaż spodziewałam się, że przyjdziesz dużo szybciej...

Franek uśmiechnął się smutno.

- Cóż, chciałem dać ci czas. Na pozbycie ran, zatarcie wspomnień, ułożenie życia na nowo... chyba zapomniałem, z kim miałem do czynienia. Stanisława Makowska przecież nigdy nie zapomina.

- Chyba powinnam była - wymruczała Stasia. - Chyba za bardzo się bałam...

Przez chwilę siedzieli wtuleni w siebie bez słów.

- Nie mogłeś... nie mogłeś powiedzieć tego wcześniej? - spytała Stasia niepewnie, starając się bardzo, żeby w jej głosie nie wybrzmiał wyrzut. - Przyjść tylko po to, żeby mi powiedzieć, że mogę iść dalej, że powinnam pozwolić czasowi działać, że... nie miałbyś mi za złe, gdybym po prostu zapomniała?

- A zapomniałabyś? - spytał cierpko. - Czy tylko bardziej zatęskniła? Poza tym... to nie jest takie proste.

- Co masz niby na myśli? - spytała natychmiast Stasia, bo ta odpowiedź okropnie przypominała jej te, którymi Franek raczył ją, ilekroć wychodził robić coś lekkomyślnego i niebezpiecznego. Tym razem jednak nie próbował się dalej wykręcać, tylko uśmiechnął się jakoś tajemniczo.

Zamarła na chwilę. Uważnie przyjrzała się ich splecionym dłoniom, po to tylko by zauważyć, że jej stara, pomarszczona, trzęsąca się ręka nie była już ani stara, ani pomarszczona, a trzęsła się tylko chyba z emocji.

Zerwała się z łóżka i pobiegła do lustra. 

Jej wnętrzności zatoczyły dzikiego fikołka. W brudnej, starej tafli odbijała się ona, ale jednocześnie... nie ona. To znaczy - ona, ale sprzed siedemdziesięciu dziewięciu lat. Zgadzało się wszystko, od starannie splecionych warkoczy, przez koszulę matki, po spodnie ojca i za małe trzewiki brata.

- Franek, czy ja...

- Tak.

- Ale przecież...

- Tak.

- Czy to znaczy, że ja...

Nie odpowiedział tym razem, tylko uśmiechnął się znowu. Wstał i wyciągnął do niej rękę. Ujęła ją - swoją podrapaną, brudną i zakrwawioną, ale zupełnie nie starczą dłonią. W tle rozległ się jakiś hałas. Zdawało jej się, że całe miasto huczy - czyżby to przedstawienie już trwało? Czyżby obchody zaczęły się dzień wcześniej? Ale przecież przedstawienie nie pachniało krwią i kurzem. A więc znowu Powstanie? Ale... to było niemożliwe...

Postanowiła nie myśleć. Po raz pierwszy od siedemdziesięciu dziewięciu lat biegła za Frankiem Jabłońskim, który zdawał się bardzo śpieszyć i wiedzieć o czymś, czego ona nie wiedziała. A niech choćby i tak było - była gotowa pobiec z nim wszędzie.

Skończyłaś swoje zadanie. Spełniłaś swoją misję. Wystarczy. Nie trzeba już rozmyślać. Już wystarczy. Miałaś uratować siostrę - uratowałaś. Miałaś uratować dwójkę Żydów - uratowałaś jednego. Drugi przestał być po drodze Żydem, więc to się w zasadzie nie liczy. Chłopiec był nie do uratowania - ale wrócił po ciebie - tak jak obiecał. Całe życie pracowałaś - pracowałaś dzielnie, chociaż może nie najmądrzej. Jesteś wolna. Opowiedziałaś ich historię. Możesz iść. Możesz iść. Możesz iść.



------------------------------------------------------------

Nota odautorska:

Tak oto kończy się opowieść o Stasi i Mariance, Tadku i Tosi, Franku, Emilce i paru innych jeszcze, nieistniejących nigdy, a jednak osobliwie bliskich mi osobach.

Czy zasługiwali na lepsze, pełniejsze, mniej urwane, spójniejsze i szczęśliwsze zakończenie? Cóż pewnie tak.

Czy miałam je przygotowane? Ano, wstyd się przyznać, miałam. A było tak rozbudowane, że skutecznie wstrzymywało mnie przed dalszym pisaniem, bo udało nam się wspólnie zabrnąć może w jedną trzecią fabuły.

Czy mogłam dać im coś lepszego? Chyba nie...

Zamysł na tę historię, pierwsze 50 stron tekstu, potem wywalone do kosza, powstał cztery lata temu. Miałam wtedy czternaście lat, zupełnie inną wizję, dojrzałość i warsztat. Trzy lata temu zaś powstała przeważająca część tej opublikowanej tu opowieści. I, jak możecie się spodziewać, jest ona również w dużej mierze oparta na mojej wchodzącej podówczas dopiero w okres kształtowania się dojrzałości, rozwijającym się chaotycznie warsztacie i pewnej naiwności w postrzeganiu świata.

Czy to źle, że pisałam, ucząc się pisać? Absolutnie nie. Czy nadal się uczę? Oczywiście, że tak.

Dwa lata temu jednak ilość moich obowiązków życiowych przybrała nieznany wcześniej wymiar i nie miałam zwyczajnie czasu na pracowanie nad pisaniną, zawisła więc na stronie, aktualizowana sporadycznie, nieco zmarnowana, ciążąca mi okropnie, ilekroć otwierałam wattpada. A że miałam w głowie od lat zakończenie i musiałam pogodzić się z faktem, że całości po prostu nie dam rady wyskrobać, postanowiłam opublikować tu przynajmniej finał.

Mam nadzieję, zbłąkany wędrowcze, że choć jest to z pewnością zawód, to może przynajmniej zawód odrobinę słodko-gorzki. Nie uważam tej historii za złą - ba, wręcz przeciwnie, jest dla mnie bardzo ważna. Na tyle ważna, że chcę do niej kiedyś wrócić tak, jak należy - z odpowiednią ilością czasu i może jeszcze trochę dopracowanym doświadczeniem pisarskim.

A nie było lepszego dnia, niż rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, by oddać tym nieprawdziwym, lecz prawdziwie odważnym bohaterom, należyty hołd.

Żegnam się tedy i pozdrawiam,

Trzymajcie się ciepło!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro