Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXII

        Ziemia była chłodna.

        To była pierwsza myśl, jaka przyszła do Hazal po długim czasie leżenia na trawniku. Nie miała pojęcia, ile to trwało. Ani kiedy tu przyszła. Ani jak tu trafiła.

        Po prostu w jednej chwili uderzyła ją świadomość, że jest na zewnątrz. Że jest chłodno, że jest mocny wiatr i świeci słońce. Że chłód przeszywał cienką bluzę, którą miała na sobie. Wszystko to przyszło na raz; gwałtownie, natarczywie, niemal wrzeszcząc w twarz Hazal.

        Nabrała powietrze pełną piersią. Wypuściła je. Znowu nabrała. Znowu wypuściła.

        Żyła. Oddychała. W dalszym ciągu.

        Co jakiś czas uderzała ją ta myśl. Że ciągle stąpa po tym świecie i ciągle robi te same lub jeszcze gorsze rzeczy, niż dotychczas. I nie wiedziała, czy ktoś na górze myśli, że się zmieni, dlatego pozwala jej nadal żyć, czy poddał się i rzuca jej pod nogi kolejną karę, myśląc, że to zabije Hazal Eyletmez.

        Przetarła twarz dłońmi.

        Nie miała pojęcia, która jest godzina. Wiedziała tylko, że przez brak snu i głód, głowa zaczyna ją boleć. Logiczne więc było, iż powinna wstać z trawy i skierować się do kuchni, by jak najszybciej zapobiec bólowi, jednak Hazal miała inne plany. Ból sprawiał, że Koszmar siedział cicho. Że wreszcie nie słyszała plątaniny szeptów I wrzasków, że jego wredne bulgotanie zamieniało się tylko w cichy skowyt, którym praktycznie błagał Hazal, by coś zrobiła ze swoim stanem.

        Napajała się narastającym bólem głowy i nie przestała nawet, gdy mozolnym, zmęczonym ruchem wyciągała z kieszeni spodni paczkę z papierosami.

        Na leżąco odpaliła jednego z nich. Trzymając w ustach filtr zaciągnęła się spokojnie, schowała znowu kartonik do kieszeni. Z cichym sykiem wciągnęła dym dalej, do płuc, a następnie wypuściła go przez nos, obserwując, jak obłoki szybko się zatracają w otoczeniu. Między buchami musiała odsuwać papieros od twarzy, by spalona końcówa nie troczyła się na jej twarz. I tak leżała.

        Cisza. To ją otaczało.

        Starała się nie myśleć o tym, co się stało. Jak Brimstone się o tym dowiedział? Skąd miał takie informacje? Czy Neon do niego poszła?

        Zmarszczyła brwi. Nie miała prawa czegoś takiego zrobić. To była sprawa Hazal, by zadbać o własny dobrobyt. Tylko jej. I nikogo innego.

        Rozgrzane po biegu ciało wychładzało się coraz bardziej, ale Eyletmez nie zwracała na to uwagi. Dłonie nadal motywowały się do uniesienia papierosa i tak naprawdę tylko to się dla niej liczyło na ten moment. Była zbyt zmęczona, by myśleć o czymkolwiek innym, nie mówiąc o robieniu.

    Sen.

    — Odwal się — jęknęła, znowu nabierając dym tytoniowy do ust, a następnie do płuc.

    Spać.

    — Jak chcesz, to idź — mruknęła, zakrywając oczy przedramieniem, by uchronić się od światła słonecznego. — Ja ci nie bronię.

        Zamruczał, niezadowolony sprzeciwem Hazal i zaraz zaczął skubać jej nerwy.

    — Jeśli nie przestaniesz, dźgnę samą siebie papierosem — oznajmiła zmęczonym tonem; Koszmar jednak doskonale wiedział, że nie żartuje. Nie w tej kwestii. Nigdy nie w tej kwestii.

        Zamilkł. Hazal odetchnęła, przestając czuć ból w przedramionach.

        Spaliła w końcu papierosa. Niedopałek wcisnęła w ziemię niedaleko własnego biodra i po ciężkim odetchnięciu, założyła ręce na klatce piersiowej. Zamknęła oczy.

    — Tutaj jesteś — usłyszała wtedy z oddali; głos należał do mężczyzny. Był łagodny; przebijał się w nim marokański akcent, tak charakterystyczny dla posiadacza. — Wszędzie cię szukałem.

        Hazal nie obdarzyła Cyphera spojrzeniem, nadal oglądając świat pod powiekami.

    — To raczej nie jest trudne dla kogoś, kogo życie kręci się wśród kamer — zauważyła, zaczynając rytmicznie stukać palcem o wierzch drugiej dłoni. — To ty. O tobie mówię.

    — Domyśliłem się.

        Przez myśl Hazal przeszło, że mężczyzna z łatwością mógłby ją zabić. Że tak naprawdę nie miałaby najmniejszych szans na ucieczkę czy choćby obronę, bo zdążyłby strzelić jej prosto w głowę lub poderżnąć gardło. Albo zrobić cokolwiek innego, bardziej wymyślnego, bo w końcu dlaczego nie? Chyba miał prawo, skoro Hazal zrobiła mu krzywdę?

        Mógłby to zrobić. Chyba miałaby to gdzieś.

    — Wstań, proszę. Ziemia jest chłodna — powiedział spokojnie, zbliżając się jeszcze bardziej. Słyszała jego kroki.

    — Czego ode mnie chcesz? — zapytała, zupełnie ignorując grzeczną prośbę starszego.

    — Chciałem sprawdzić, jak się czujesz.

    — Nie, nie chciałeś — mruknęła, wykładając nogę na nogę. — Chcesz się czegoś dowiedzieć.

    — Tak, to prawda — odpowiedział mężczyzna, chowając dłonie do kieszeni beżowego płaszcza. Hazal prychnęła cicho. — Jak się czujesz?

    — To jest to pytanie? — Zmieniła nogi miejscami, dając lewej odpocząć. — Czy to podstęp?

    — Nie. Żaden podstęp.

        Wypuściła z rozbawieniem powietrze z ust, ręką z powrotem sięgając do kieszeni.

    — Palisz? — zapytała, chociaż wcale nie lubiła dzielić się papierosami; szczególnie, gdy niewiele już ich miała.

    — Nie. Dziękuję.

        Otworzyła oczy, by móc wyciągnąć z paczki papierosa i go odpalić. Przez cały ten czas czuła na sobie wzrok Cyphera, jednak osłabiony zmęczeniem instynkt nie chciał reagować na jego obecność.

        Odziana w kaptur głowa znów opadła na trawę.

    — Ciężko jest się o tobie cokolwiek dowiedzieć — oznajmił w końcu, powoli stawiając kroki, by stanąć obok nóg młodszej.

        W końcu obdarzyła go wzrokiem. Już wcześniej widziała pół jego twarzy, bo kiedy siedział w kuchni, zawsze odsłaniał usta. Jednak dopiero teraz zauważyła, iż twarz mężczyzny zdobiły pozbawione pigmentu płaty skóry.

    — Moje akta nie zaspokajają twojej żądzy wiedzy? — zapytała, zaciągając się tytoniem.

    — Nie chodzi mi o akta — odpowiedział mężczyzna i zaciągnął maskę tak, by z powrotem zakrywała całą jego twarz. — Dlaczego nie powiedziałaś o niczym Brimstonowi?

        Hazal poderwała się do siadu.

    — Wiedziałeś? — sapnęła, marszcząc brwi.

    — Mam kamery w całym budynku — przypomniał Cypher i wzruszył ramionami. — Normalnie powiedziałbym, że o takich rzeczach nie rozmawia się w przestrzeniach publicznych, ale tym razem jestem za to wdzięczny.

        Więc to nie Neon wygadała się Brimstonowi. Hazal nie wiedziała, jak ma się z tym czuć.

    — Czujesz się jak bóg? — zapytała, wsadzając między wargi papieros, by podnieść się w końcu z ziemi. Czuła, że z zimna jest cała skostniała. — Lubisz wchodzić ludziom w spodnie, co?

    — Nie posuwajmy się niepotrzebnie do tematów, których nie chcemy prowadzić — powiedział spokojnie. Chyba czuł, że kobieta próbuje stworzyć niemiłą zaczepkę. — Nie możesz się przed nami wiecznie chować, Fade.

    — Przed nikim się nie chowam — stwierdziła rozbawiona, zaciągnęła się dymem i tylko siłą woli powstrzymała się przed wydmuchaniem dymu prosto w twarz mężczyzny.

    — Szczerze w to wątpię.

    — Cóż, to też nie tak, że chowam się przed przyjaciółmi, nie? Nikt nie zrobił mi tu krzywdy, a już na pewno nie próbował zabić, prawda? — Strzepała tytoń ze spalonej końcówki i zaśmiała się pusto. — Ah, czekaj. Ktoś jednak próbował.

        Chciała dodać, że próba była udana, ale mężczyzna doskonale o tym wiedział. Postanowiła już nic nie dodawać.

        Cypher chyba nie wiedział, co ma powiedzieć, bo Hazal zdążyła spalić papierosa i wyrzucić go przed siebie, by zaraz po tym go zdeptać.

    — Są tu osoby, które chcą ci pomóc.

        Zaśmiała się pusto, znowu, i wzruszyła ramionami.

    — Nie potrzebuję niczyjej pomocy, Amir — oznajmiła, mrużąc oczy od kolejnego podmuchu mocnego wiatru.

    — Na pewno? — Cypher przekrzywił lekko głowę w bok, zupełnie ignorując fakt, iż użyła jego prawdziwego imienia. — Nie chcesz odnaleźć go szybciej?

        Kąciki ust Hazal opadły gwałtownie, choć nie czuła, żeby jakkolwiek się uśmiechała. Oczywiście, że Cypher wiedział; Neon wypytywała o rzeczy związane z Nim, więc on również, kurwa mać, wiedział.

    — Nie masz prawa o nim mówić — warknęła, podchodząc bliżej mężczyzny, tak, by stanąć tuż przed nim, by sprawić, że poczuje się niekomfortowo. — Sama sobie świetnie radzę i nie potrzebuję niczyjej łaski. Pierdolcie się wszyscy z tą swoją manią pomagania.

        Miała ochotę go pchnąć, uderzyć tak mocno, jak pozwalało na to jej wykończone ciało, ale nie zrobiła żadnej z tych rzeczy.

    — Takie słowa nie były potrzebne — zauważyła mężczyzna, odsuwając się od Hazal o krok.

    — Przekaz dotarł? — zapytała. Ani przez chwilę nie pomyślała o tym, by z powrotem zachowywać się w miarę miło.

        Cypher westchnął, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

    — Dotarł.

    — Dobrze — powiedziała Hazal. — Pożałujesz, jeśli jeszcze raz zaczniesz o nim mówić. Nie żartuję.

        Jej głos zadrżał; sama nie wiedziała, czy z nerwów czy bardziej złości, jaką odczuwała już od paru minut. Wszystko przez tego cholernego Cyphera.

        Nie. Wszystko przez cholerną Neon.

        Zaciskając ręce w pięści odwróciła się tyłem do sylwetki Amira. Mimo wszechobecnego zmęczenia szybko stawiała kroki, kierując się w stronę tylnych drzwi budynku.

        Nie skierowała się do kuchni, jak planowała. Ignorując wszystko, co działo się wokół niej, poszła w stronę własnego pokoju. Zmęczyło ją wchodzenie po schodach, tak samo zmęczył szybki spacer, więc kiedy w końcu stanęła w sypialni, zamknęła drzwi i zrzuciła ze stóp czarne tenisówki.

    — Pieprzony Cypher — warknęła pod nosem, wyciągając z kieszeni najpierw telefon od protokołu, a potem ten stary, na który nadal nikt nie dzwonił. — Pieprzona Neon!

        Rzuciła telefonami na szafkę nocną; ledwo zatrzymały się nad krawędzią mebla, do czego nie przykuła zbyt dużej uwagi.

        Jak mogła tak dać się podejść? Jak mogła myśleć, że powiedzenie komukolwiek o tym, co przeżyła, jakie relacje miała, będzie dobrym pomysłem? Tyle lat wpajała samej sobie, że w takiej branży ludzie nie mają powierników, że coś takiego, jak zaufanie, do cholery, nie istnieje. Gdzie zrobiła błąd?

        Miała nadzieję na normalne życie. Że będzie miała chociaż jedną osobę, z którą będzie mogła rozmawiać, ale oczywiście skończyło się na tym, że wie ktoś jeszcze i teraz prawdopodobnie miał wszystkie informacje na tacy. Pieprzonej srebrnej tacy, którą tak naprawdę sama podała Cypherowi.

    Przestań.

    — Co „przestań"? — warknęła i wsunęła palce we włosy, by przegubami nacisnąć pulsujące z bólu skronie. — Wszystko się pieprzy, kurwa, jak zwykle!

    Uspokój się.

    — Zamknij się. — Nie poznawała swojego głosu. Nie chciała go poznać wśród gniewu, którego dawno nie czuła.

        Wywołała Koszmar, ciskając nim na podłogę, i poczekała aż w końcu przyjmie jakiś kształt, by móc mu spojrzeć prosto w oczy. Koszmarna głowa kota przekrzywiła się lekko, a ogon nerwowo przeciął powietrze.

    — Nie będziesz mi mówić co mam do cholery zrobić — powiedziała, wytykając go palcem tak, jakby próbowała go strofować. — Ja jestem panią swojego życia, należy, kurwa, do mnie, więc jeśli coś ci się nie podoba, to wypierdalaj!

        Koszmar wypiął kocią pierś.

    Nie odzywaj się do nas w ten sposób.

    — Błagam — warknęła sztucznie rozbawiona, przewracając oczami. — I tak wiesz, że jeśli spróbujesz mi coś zrobić, ja posunę się o krok dalej. Co mnie powstrzymuje?

        Rozpostarła na boki ręce, przyglądając się bytowi w ten swój dziwny sposób. Lata pracy ze zniszczonymi ludźmi cały czas odciskały na niej swoje piętno.

        Nabrała mnóstwo powietrza w płuca i znowu wsunęła palce we włosy, by złapać je w garść tuż przy czaszce. Musiała się uspokoić. Już raz wyżywała się na Koszmarze w podobny sposób i nie skończyło się to dobrze ani dla niej, ani dla niego. Nie mogła więc dopuścić do tego drugi raz.

        Kilka razy głęboko odetchnęła, by koniec końców zmusić się do położenia na łóżku. Koszmar również wskoczył na materac, jednak nie zbliżył się do Hazal, zatrzymując się na najbardziej oddalonym rogu.

        Nadal było jej zimno, jednak nie obdarzyła samej siebie głupim kocem, jedynie kuląc się na materacu. Odwróciła się tyłem do drzwi; już było jej wszystko jedno.

        Zaczęła skubać narzutę, pozbywając się mozolnie tych małych kuleczek, które znalazły się w zasięgu jej słabego wzroku. Wsłuchiwała się w ciszę, która ją otaczała i tylko kątem oka oglądała, jak Koszmar co jakiś czas zmienia pozycję. Jeździła po miękkim materiale koca i... chyba się zamyśliła. Nie był drogi, na pewno nie. A może jednak? Różnił się od standardowych kocy, które często sprzedawane były za niską cenę, byleby pozbyć się całego nakładu i nigdy więcej ich nie zobaczyć na oczy. A ten był inny. Miękki. Przyjemny. Hazal przejechała po nim całą dłonią, by zaraz po tym przysunąć bliżej twarzy i zaciągnąć się zapachem czystości. Musiała go wyprać, by nadać mu lekki zapach kwiatów, by smród sklepu na zawsze z niego zniknął.

        Miała ogromną nadzieję, że stanie się Jego ulubionym kocem, chociaż i tak wiedziała, że niezbyt doceni akurat ten prezent. Nie przeszkadzało jej to.

        Nienawidziła wchodzić po schodach. Zawsze o tym myślała, pokonują kolejne stopnie jakiegokolwiek budynku, który nie posiadał windy. Lub posiadał, ale nie była sprawna, głupio jednak dając nadzieję, że oszczędzi ludziom męki wchodzenia na górę. Oh, to był jej prywatny koszmar – najgorsza sytuacja, jaką mogła przeżywać od kilku ostatnich miesięcy. Nie mówiąc o tym, że... rok temu? Chyba tak, chyba rok temu niemal walczyła sama ze sobą, by wejść na górę, tracąc oddech co kilkanaście kroków i mocno zaciskając palce na barierce. Ale zawsze wychodziła na górę.

        Teraz nie było inaczej. W połowie ostatniej serii schodów zrzuciła z ramienia pasek niewielkiego plecaka i zaczęła szukać w nim klucze od mieszkania w starej, obskurnej kamienicy. Jej kroki odbijały się echem na klatce schodowej, kiedy wdrapywała się coraz wyżej, aż w końcu ustały, bo Hazal stanęła przed drzwiami.

        Drzwiami, które były uchylone. Uchylone drzwi do mieszkania. Jej mieszkania, ich mieszkania.

        A przecież zamknęła je, kurwa, na klucz.

        Palce zamiast na kluczach oplotły się na rączce niewielkiego pistoletu.

       Na nieco ugiętych nogach podeszła do drzwi, stawiając kroki cicho i niepostrzeżenie. Pchnęła je nieco bardziej, dziękując bogu za to, że zmusiła właściciela do ich naprawy by przestały tak skrzypieć. Tylko dzięki temu wślizgnęła się do środka cicho, natychmiast odkładając koc na szafkę.

        Zaczęła kierować się w głąb mieszkania. Nie było duże; kuchnia połączona z miniaturowym salonem, łazienka, jedna sypialnia i antresola, na którą Hazal jakimś cudem wyniosła materac.

    — Çınar? — Jej głos nie brzmiał jak jej. Nie miała pojęcia, dlaczego, ale też nie miała zamiaru doszukiwać się powodu.

        Nie teraz. Nie, kiedy trzymała przed sobą cholerny pistolet, idąc w głąb mieszkania, na podłodze którego odciśnięte były cholerne ślady obcych butów.

        Czuła, że do oczu napływają jej łzy, kiedy po sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń znalazła tylko ślady szamotaniny i bałagan. Drżała już od kilku chwil, jednak teraz trzęsące się dłonie nie były w stanie prosto utrzymać trzymanego pistoletu. Więc odłożyła go na najbliższy blat i wyszarpała z kieszeni stary telefon, wybierając jedyny numer, któremu mogła zaufać.

        Jeden sygnał. Drugi sygnał. Trzeci sygnał.

    — Dzieciaku, do cholery, jest...

    — Nie ma go — powiedziała zaraz Hazal, nie chcąc dać sobie do zrozumienia jak bardzo była przerażona, co zdradzało drżenie głosu. — Zabrali go, nie ma go w domu, drzwi były... Drzwi były...

    — O czym ty mówisz? — Głos mężczyzny był zaskoczony; resztki snu nie chciały opuścić jego zmęczonego umysłu.

        Hazal przełknęła ciężko ślinę, próbując zebrać myśli. Wszystko jednak się ze sobą zlewało, i jedyne, co było w miarę przejrzyste, była świadomość, iż Çınara nie ma w mieszkaniu.

    — Musisz mi pomóc — oznajmiła, ocierając mokrą od łez twarz. — Musisz mi pomóc go znaleźć, nie mogli uciec daleko, ja...

        Załkała, przerywając samej sobie wypowiedź; poczuła się tak słabo, tak żałośnie, wypłakując sobie oczy do telefonu, do jedynej osoby, której była w stanie zaufać w ich branży.

        Anglik milczał. Wysłuchał płacz Hazal.

    — Pamiętasz, co ci powiedziałem?

        Hazal poczuła złość. Złość przerodziła się w rozpacz. Rozpacz przerodziła się w strach.

    — Proszę cię, pomóż mi go znaleźć — sapnęła nerwowo, starając się powstrzymać męczący płacz. — Nigdy o nic więcej cię nie poproszę, tylko ten jeden raz, błagam cię.

    — Przepraszam, Hazal. Tak będzie lepiej.

        Rozłączył się. Do Hazal dopiero po chwili dotarł ten fakt.

        Zaczęła krzyczeć. Płakać, wrzeszczeć, łapać się za włosy, by jakoś sprowadzić się na ziemię, zmusić do racjonalnego myślenia, bo musiała ruszać, powinna już być w drodze, bo liczyła się każda minuta, każda pieprzona sekunda.

    Zasłużyłaś na to. Byłaś głupia myśląc, że zaczniesz żyć normalnie.

        Nie potrafiła się uspokoić. Zabrali jej wszystko – i teraz nie miała nic do stracenia.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

        Hazal obudziła się z zaciśniętym gardłem, przyklejonymi kosmykami włosów do twarzy i walącym sercem w klatce piersiowej.

        Dźwignęła się na przedramionach, tak, by odsunąć się od rozgrzanej poduszki i niemrawym gestem odgarnęła przetłuszczone włosy z twarzy. Czuła, że drżała; ale nie wiedziała, dlaczego. Było jej zimno, więc może to był ten powód; nie była w stanie tego stwierdzić.

    Jesteś?

        Koszmar zabrzmiał dziwnie neutralnie, co było dość... niecodzienne. Hazal spojrzała w dół, na własne przedramiona, z których powoli sączyła się czerń.

        Nie była w stanie zrozumieć, co się dzieje. Lub co się stało. Nieprzytomnie rozglądnęła się po pomieszczeniu, starając się przypomnieć w którym motelu była i co teraz szukała, i dopiero po długim, długim czasie meble w pokoju zaczęły nabierać sensu.

        Nie była na żadnym wyjeździe. Była w budynku należącym do Valoranta, na wulkanicznej wyspie pośrodku oceanu, o której nikt nie miał pojęcia poza garścią osób.

        Hazal powoli usiadła. Bodźce zaczęły do niej napływać, a otępiały umysł w zwolnionym tempie postanowił się na nie otworzyć, sprawiając, że zaczęła rozumieć więcej. Szybkie bicie serca zwalniało, oddech wracał do normy.

    — Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała chrypliwie, przecierając twarz dłońmi. — Dlaczego znowu przywlokłeś akurat to?

        Kierowała te pytania do Koszmaru, który usiadł tuż przed nią, przybierając postać zwykłego kota. Milczał, a końcówka jego ogona podrygiwała, kiedy pustymi oczami przyglądał się jej osobie.

        Łzy napłynęły jej do oczu. Pozwoliła im spłynąć po policzkach.

        Wiedziała, że się nie odezwie, bo nigdy nie odpowiadał na jej pytania, kiedy akurat tego potrzebowała. Uparcie milczał, a Hazal postanowiła nie być gorsza, nogą rozpraszając zbitkę cieni, które składały się na postać bytu. Dopiero wtedy pozwoliła sobie z powrotem położyć się na łóżku i schować twarz w poduszkę, cicho płacząc.

        Nie wiedziała, ile czasu tak spędziła. Kiedy wreszcie uspokoiła oddech, a łzy się skończyły, po prostu leżała, nie potrafiąc zmusić się do podniesienia. Powinna zabrać się za robienie czegokolwiek. Nie była jednak w stanie usiąść, nie mówiąc o zmuszeniu się do szukania kolejnych poszlak.

        Zasnęła, to było oczywiste. Nie była głupia, by nie wiedzieć, co się z nią stało. Nie ustawiła żadnego budzika, a Koszmar to wykorzystał, żerując na jej umyśle i wywlekając najgorsze wspomnienia, do których nie miał prawa się zbliżać.

        Wolała, żeby tworzył okropne sceny – oboje jednak zdawali sobie sprawę, że prywatne doświadczenia Hazal bolały ją dwa razy bardziej, niż wymyślone sytuacje lub najgorsze lęki innych, które przechowywane były gdzieś w tyle jej umysłu. Więc dlaczego miał nie skorzystać z gorszych rzeczy?

        Hazal była tak cholernie zmęczona.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

        Idąc korytarzem o piętnastej czterdzieści siedem, Reyna nie wiedziała, co czuje lub co ma czuć.

        Dzisiejszy dzień był, cóż... niezbyt przyjemny. Sage opowiedziała jej o dziwnym zachowaniu Fade z rana, godzinę później dowiedziała się o Breachu, który skazany został na areszt. Na treningu oczywiście Wieszczka Snów się nie zjawiła, jednak Zyanya nie miała zamiaru dociekać dlaczego nie przyszła. Miała to gdzieś. Napisała jedynie do młodszej kobiety, iż ma w tygodniu odrobić dwie godziny nieobecności i tyle.

       Koniec końców nie była jej mentorką. Nie musiała martwić się o nią tak, jak o Gekko, Neon i resztę „gówniarzy".

        Zauważyła, że jej krok był nerwowy. Kiedy dotarło to do jej umysłu, ciało niemal natychmiast zesztywniało i teraz na pewno zdradzało, że Mondragón się stresuje. A przecież nigdy się nie stresowała. Przecież nie było dla niej rzeczy, która wzbudziłaby takie emocje poza Lucią.

        Teraz była. Teraz ją znalazła.

        Stojąc przed drzwiami do gabinetu Brimstone'a, głęboko odetchnęła. To była szansa na to, by jeszcze zawróciła; był ku temu czas i bez problemu mogła to aktualnie zrobić. Ale Reyna nie cofała się przed tym tematem i choć bała się, co to przyniesie, złapała za klamkę.

        Drzwi odsunęły się lekko od framugi i teraz nie było dla Zyanyi odwrotu. Weszła do środka.

    — Reyna — powiedział nieco zaskoczony mężczyzna, odwracając się przodem do wchodzącej kobiety. Odłożył segregator. — Co tu ciebie sprowadza?

        Rozumiała jego zaskoczenie, bo sama z siebie nie przychodziła do gabinetu. Nie lubiła tu przebywać; dawało jej wrażenie, iż Brimstone naprawdę jest wyżej i może zrobić co oraz kiedy chce.

    — Musimy porozmawiać — oznajmiła, przekrzywiając nieco głowę.

        Mężczyzna kiwnął głową, a następnie wskazał dłonią wygodny fotel naprzeciwko jego biurka. Sam usiadł na swoim miejscu, więc Zyanya nie pozostawała dłużna, również spoczywając.

    — Co to za sprawa?

        Wyobrażała sobie tę rozmowę. To nie było do niej podobne, bo nigdy nie myślała o czymś tak intensywnie i tak długo, nakręcając się na najgorsze i nie wierząc w najlepsze. W głowie zaczęła ten temat na milion różnych sposobów, poprowadziła go i zakończyła jeszcze większą ilość razy. Tak przynajmniej jej się zdawało.

    — Nie będę owijać w bawełnę — oznajmiła w końcu, jej mocny, meksykański akcent zdradzał stres. — Powinieneś znieść zasadę braku fraternizacji.

        Liama zaskoczyły te słowa; wcale się temu nie dziwiła. Może spodziewał się, że prędzej czy później ktoś przyjdzie do niego z takim „rozkazem"? Że prędzej czy później będzie to sama Reyna?

        Opadł na oparcie krzesła, nie spuszczając wzroku z postaci wampirzycy.

    — Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

        Tego się obawiała. Gdzieś pod skórą czuła, że mężczyzna się nie zgodzi.

    — Ja nie sądzę, by dobrym pomysłem było ciągłe jej podtrzymywanie — odbiła, zakładając nogę na nogę i łącząc ze sobą dłonie.

        Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, starając zrozumieć co krążyło po głowie drugiej osoby. Nie mieli niestety takich umiejętności; niewiele byli w stanie wyczytać z własnych twarzy. Więc milczeli. Długo.

        Tylko dźwięk obijających się o siebie kulek chwilowo był słyszalny.

    — Coś się stało, Reyna? — zapytał w końcu, przekrzywiając głowę w bok. — Chcesz mi o czymś powiedzieć?

    — To miłe, że zakładasz, że to ja znalazłam tutaj miłość. — Uśmiechnęła się może nieco pobłażliwie. — Myślę o dzieciakach, nie o sobie.

    — Hmm — mruknął, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Więc wiesz o czymś, czego ja nie wiem.

        Słyszała bicie jego serca i to sprawiło, że zaczęła czuć jeszcze większy stres. Był zdenerwowany – kurwa, mogła przyjść jutro, a nie tuż po incydencie z cholernym Breachem. Nie dała mu jednak satysfakcji zobaczenia jej stresu.

    — Pomyśl — powiedziała w końcu. — Ci ludzie poświęcili dla ciebie wszystko. Swój czas, swoje relacje z rodziną, rówieśnikami. Narażają dla ciebie życie za każdym razem, jak jadą na misję. Są zabijani, Brimstone. Niektórzy przez własnych sojuszników.

        Nie chciała wyciągać tej karty, jednak kiedy mówiła, nie potrafiła się powstrzymać. Chciała wierzyć, że to na niego zadziałało.

    — I nie mów, że wiedzieli, na co się piszą, kiedy podpisywali kontrakt, bo naprawdę nie zdawali sobie z tego sprawy. Nie wszyscy.

    — Nie, Reyna — powiedział w końcu. — Nie zniosę tej zasady.

    — Czego ty się boisz? — zapytała, może trochę zaatakowała, chociaż jej głos nadal był przerażająco spokojny. — Jedyne, co by się zmieniło, to poczucie szczęścia wśród agentów.

    — Przestań — powiedział, niemal wyśmiewając jej argument. — Od kiedy wierzysz w takie pierdoły?

    — A ty nie widzisz jak się zachowują na misjach? Jak reagują na swoją śmierć?

    — To traumatyczny widok, mają prawo reagować płaczem.

    — Skończ z bagatelizowaniem tego wszystkiego — poprosiła, mrużąc lekko oczy. — Dlaczego tak bardzo trzymasz się tej zasady?

    — Jak już mówiłem przy rekrutacji — brzmiał na zdenerwowanego, czemu wcale się nie dziwiła — agenci mają mieć czysty osąd. Najpierw misja, a potem przyjaźnie.

    — Kiedy misja stała się ważniejsza od drugiego człowieka, Brimstone?

        Zamilkł. Chyba zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, bo jedną dłonią zaczął ocierać sobie twarz.

        Reyna postanowiła kontynuować.

    — Sam byłeś młody — powiedziała, zaciskając ręce w pięści, czego nie mógł zobaczyć. — Sam wiesz, jak to było się zakochać. Dlaczego chcesz im to odebrać? Do cholery, zrekrutowałeś Neon, kiedy miała osiemnaście lat. Kiedy miała przeżyć swoją szczenięcą miłość?

        Tak bardzo marzyła o tym, by mężczyzna zaczął się w końcu łamać.

    — A Gekko? Jett, Raze, Killjoy, Phoenix, Yoru? Nawet Fade. Ona na pewno nie pisała się na bycie żywą tarczą.

    — Dość — warknął Brimstone, wreszcie opierając się o biurko tak, jak miał w zwyczaju. — Nie chcę więcej rozmawiać na ten temat.

    — No to postaw mi sprawę jasno — powiedziała; sama zaczęła się denerwować i nie miała zamiaru już tego ukrywać. — Zdejmiesz zasadę?

    — Nie jesteś osobą, z którą mogę rozmawiać na ten temat — oznajmił Brimstone. — Wyjdź.

        Kiwnęła powoli głową; kącik jej ust drgnął ku górze, jakby czuła, że właśnie teraz, w tym momencie, zwyciężyła. Może faktycznie tak było.

    — Ludzie sami zaczną się przeciwko temu buntować.

        Wstała. Spokojnym krokiem skierowała się w stronę drzwi, a kiedy złapała za klamkę, nie poczuła zawahania.

    — Jeszcze jedno — rzuciła, specjalnie patrząc na mężczyznę przez ramię. — Nie bój się, że agenci po zniesieniu zaczną się pieprzyć po kątach. Robią to we własnych pokojach.

        I wyszła, nie dając mężczyźnie szansy na zareagowanie. Była z siebie dumna. Nawet jeśli z tyłu głowy grała myśl, że powinna się zamknąć, nie dała jej głośno wybrzmieć.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

3880 słów! 😎

sen hazal my beloved scene to write <33 mam nadzieję, że to enjoyowaliście 🤨

anyway, hello!!! byłem u narzeczonej, więc rozdział jest później niż zwykle, ale jakoś to Wam wynagrodzę (mam nadzieję) wkrótce 💕

REYNA SIĘ W KOŃCU ZEBRAŁA DO PÓJŚCIA DO BRIMSTONE'A!!! mogłaby mi skopać dupsko lmfao

dobra, miłego dnia/nocy urwiski!!







koszyk na opinie: \_____/

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro