Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

∞ Oliwia - 2 ∞


Marcin sięgnął po telefon i wybrał numer brata.

– Co tam szwagierka? – przywitał się z uśmiechem w głosie.

– Jeszcze się mogę rozmyślić – mruknęłam.

– Co ten debil mój brat ci zrobił? – spytał bez zastanowienia.

Marcin uniósł brew i ze zmarszczonym czołem zerknął na telefon.

– To nie on. Dostałeś SMS od Mery? – spytałam z westchnieniem.

– Bardzo możliwe – przytaknął – ale jestem w samochodzie i nadrabiam za dwoje moich ludzi, którzy postanowili wziąć dwa tygodnie urlopu.

– Akcja musi się kręcić – zażartowałam.

– Co z Merą? – dopytywał.

– Spóźniła się na samolot w Manchesterze – oznajmiłam z żalem. – Doleci jutro, ale doczłapie się do pałacyku po ceremonii.

Odpowiedziała mi kilkusekundowa cisza. Były takie momenty, kiedy zastanawiałam się, czy tego faceta rusza cokolwiek. Jego stoicki spokój nawet w sytuacjach, kiedy pozostali mieli ochotę rwać włosy z głowy, był legendarny.

– Wiesz, co się stało?

– Kolejki na kontroli bezpieczeństwa – mruknęłam. – Zaproponowała Paulinę, ale ja nie wiem, jak do niej zadzwonić na dzień przed i przekonać, że jestem szczera, kiedy wcale nie chcę?

– Paulina to dobry trop – pochwalił. – Chyba że chcesz, którąś ze swoich koleżanek?

– Jakich koleżanek? – spytałam gorzko. – Przyjaźnię się z twoją siostrą, Stawskimi, Pauliną i dziewczynami naszych facetów. Na nic innego nie mamy czasu. Nie mam pojęcia, jak przekonać waszą kuzynkę.

– Wezmę to na siebie – westchnął Marcin. – Najwyżej skłamię, że się pokłóciłem z Merą.

– Naprawdę potrzebujemy kolejnego kłamstwa? – syknęłam. – Mało mamy ich na sumieniu?

– Mam powiedzieć, że świadkowa utknęła na lotnisku i potrzebujmy zapasowej? – nie dowierzał.

– Tak! Paulina nie cierpi Mery, więc... Leon, ty jedziesz jeszcze, czy siedzisz gdzieś, jak kołek gadając do siebie?

– Już dawno za samochodem, ale na słuchawce.

– Dobra, to może wdzwońmy Paulinę? – zaproponowałam z niechęcią. – Miejmy to już za sobą. – Burknęłam pokonanym tonem. – A jak się nie zgodzi, to odwołuję ten pieprzoną farsę i...

– Zostaw Paulinę mnie – oznajmił Leon. – Przywiozę ją za parę godzin.

– Tyle godzin sam na sam w aucie z Pauliną? – nie dowierzałam. – Przecież ta siksa będzie to wypominać Merze do grobowej deski! – syknęłam.

– A pamiętasz, że zabieram też Grace, bo miała lądować z godzinę przed Merą?

– To będziesz miał wesoły autobus – zażartowałam.

– Gorszy niż ty i Mera na głębokim rauszu?

– Ale nie zarzygałyśmy ci samochodu – obruszyłam się.

– Wtedy nie – podsumował Leon z przekąsem.

– Nigdy, Leon! Aż tak nigdy nie byłyśmy pijane! – zaprotestowałam.

– A miesiąc temu po panieńskim? – spytał Marcin, mierzwiąc mi włosy. Odtrąciłam jego rękę jak natrętnego komara.

– To był mój panieński, a temu gościowi się należało. Mera obrzygała go, zanim ty miałeś okazję mu przywalić za obmacywanie jej – zauważyłam rezolutnie. – I szczerze, to lepsza kara niż rozróba. Powinieneś nam podziękować za kreatywność.

– Ale potem znów rzygała w drodze – odparł.

Westchnęłam z niecierpliwością.

– Wiśniówka już ma takie skutki uboczne. Następnym razem weźmiemy Ubera.

– Jasne – rzucił takim tonem, że byłam pewna, że to się nigdy nie wydarzy.

– Myślisz, że to część planu? – spytałam z zastanowieniem. – Że w ten sposób Stefan wykpi się z uczestnictwa?

– Być może – zastanawiał się na głos Marcin. – To w sumie całkiem niegłupia wymówka, ale Mera i tak miała mieć dzisiaj wolne, więc grubymi nićmi szyte.

– Ja stawiam na awarię samochodu – rzuciłam swój pomysł. – Albo jakąś awarię w drodze, bo przecież on nie przyjeżdża dzisiaj a dopiero jutro.

– Powód nie ma znaczenia – skontrował Leon. – Jeśli nie przyjadą, wiemy, że jesteśmy na dobrym tropie.

– Jakie to wszystko pojebane! – westchnęłam – Obyśmy kiedyś mogli wrócić do normalności! – zakwestionowałam.

– Jeszcze nie dzisiaj. Mam Grace w zasięgu wzroku, odezwę się, jak już będę miał je obie.

– To SPA jest na trzynastą – wtrąciłam.

– Do później – rozłączył się bez słowa.

Spojrzałam na leżącego narzeczonego.

– I co zrobimy z pozostałą częścią dnia po tak pięknie spierdolonym poranku?

– Mamy sto kilometrów do Szczecina, jakąś połowę tego dystansu do Kołobrzegu. Zabrałbym cię do parku linowego, albo wyległ na plaży i się opalał, ale nie chcę, żebyś skończyła czerwona jak rak lub skręciła kostkę.

– A jak pójdę do SPA i zrobię sobie sztuczną opaleniznę, to jeśli coś pójdzie nie tak, będę mogła zmienić przynależność rasową i identyfikować się jako marchewka – zażartowałam. – A co jak na paintballu dostaniesz od kogoś w oko? I jak będziesz wyglądał z podbitym okiem?

– Dobrze, moja królowo dramatu – zgarnął mnie w ramiona i cmoknął w usta. – Jutro wszystko pójdzie jak z płatka, a dzisiaj idziemy na lody i spacer. Czy Kołobrzeg nie będzie dla jaśnie panny za daleko?

Uderzyłam go żartobliwie w ramię.

– Nie mów tak do mnie, bo mi się przypomina ze szkoły moja największa polonistyczna porażka. Potop!

– Kujonka nie zaliczyła? Niemożliwe! – zaśmiał się.

– To mój pilnie skrywany sekret – złożyłam usta w ciup. – Babeczka była oburzona moją interpretacją i nawiązaniem.

– Coś zmalowała?

– Od razu zmalowała! – obruszyłam się. – Oglądałeś „Parszywą dwunastkę", zanim DC zrobiło słynny Legion samobójców? No to powiedz mi kochanie, jaka jest różnica między tymi dziełami a bandą Kmicica? Żadna! Nazwałam ich w wypracowaniu bandą kryminalistów z wyrokami, nawiązując do filmu z 1967 roku i rozwijając wątek dość szczegółowo. – Na usta narzeczonego wpłynął szeroki uśmiech. – Niech się cieszy, że nie nawiązałam do „I'm Iron Man" z jego „Jam nie Babinicz, jam Kmicic" albo do Batmana z podwójną tożsamością i mityczną chęcią odkupienia win.

Marcin zaczął rechotać.

– Dobrze, że nie pisałaś matury w tym roku, bo zapewne miałabyś nawiązania do 365 dni – zażartował. – Wyobrażasz sobie, jakby Kmicic wyjechał do Oleńki z tekstem „Are you lost babygil?" – specjalnie obniżyłam ton.

Śmiałam się z tego tak bardzo, aż łzy stanęły mi w oczach. W końcu ogarnęliśmy się na tyle, by zejść na dół i wybrać się po śniadaniu na lody do okolicznego miasteczka, ale moja mama zadzwoniła, gdy otwierałam drzwi do apartamentu.

– Nadciągają kłopoty – zażartował Marcin.

– Kto jak kto, ale ty nie możesz narzekać na teściową – odparłam, cofając się do pokoju.

– Amen.

Nawiązałam połączenie.

– Co tam mamuś! – przywitałam ją ze śmiechem. – Jesteś już spakowana?

– Oliwia – matka wycedziła moje imię niemal szeptem, ale z taką furią, że zamarłam w miejscu.

– Eee...

– Prosiłam cię, żebyś wysłała zaproszenie do stryjecznej babci Gieni i dziadka Alberta?

Nie miałam bladego pojęcia, o kim ona mówi! Kim byli ci ludzie! Z takim tonem nie miałam ochoty dyskutować, spojrzałam tylko niepewnie na Marcina przygryzając wargę.

– Być może? – zaryzykowałam, siadając na wciąż skotłowanym łóżku, którego nie chciało mi się ścielić.

– Wysłałaś? – spytała napastliwym szeptem. – Bo oni właśnie przyjechali, mają się z nami zabrać, bo im obiecałam, tak samo jak zaproszenie i twierdzą, że zaproszenie nie przyszło pocztą.

Wyrwało mi się sapnięcie.

Świetnie! Matka zaprosiła kogoś bez mojej wiedzy.

– Mamo...

Jedno spojrzenie na narzeczonego i usiadł obok.

– Świecę za ciebie oczami!

– Mamo, ja nie wiem o kim ty do mnie mówisz – usiłowałam zachować stoicki spokój. Marcin gładził mnie po udzie tuż za krawędzią spodenek, w usilnej próbie okiełznania emocji, które mną targały. – Nie pamiętam, żebym poznała jakąś babcię Gienię i dziadka Alberta – wyrzuciłam z siebie. – Zaprosiłaś kogoś na wesele bez mojej wiedzy?

– Nie odwracaj kota ogonem moja panno! – syknęła w słuchawkę. – Rodzina musi trzymać się razem, zwłaszcza na weselach.

– A mogę ci kulturalnie przypomnieć, że to jest MOJE wesele a nie TWOJE? – odparłam tym samym tonem pełnym pretensji. – Ty swoje już miałaś.

Nabierałam powietrza, żeby coś jeszcze dodać, ale wtrącił się Marcin.

– Jestem pewny, że to tylko jakieś nieporozumienie. Może gdzieś się zawieruszyło na poczcie, albo w aucie? Jak wiozłem niektóre na pocztę, to się sypały...

– Co ty pieprzysz! – żachnęłam się. – Nic podobnego! Nie miałam tych ludzi na liście. Po czyjej ty jesteś stronie?! – napadłam na niego.

– Ludzkiej przyzwoitości – rzuciła mama. – Przynajmniej on potrafi się zachować.

W złości strąciłam dłoń Marcina z mojego uda, wstając gwałtownie.

– Skąd ja mam ci wytrzasnąć teraz dodatkowe dwa nakrycia? – spytałam z pretensją.

– Powinnaś i tak mieć zapas, ale wiadomo, że zawsze się znajdzie ktoś, kto nie przyjedzie – perorowała mama.

– Ale wesz, że to nie tylko przyjęcie rodziny Afgańczyków, ale też Nowakowskich? A jakoś Marcina rodzina nie wydzwania z dodatkowymi gośćmi.

– Może Marcin jest dobrym synem i słucha, co do niego mówi matka – wypaliła rodzicielka.

– A co to niby ma znaczyć? – zaperzyłam się, pochylając do trzymanego w dłoni telefonu, jakby to cokolwiek mogło zmienić.

– Sprawdzimy i odzwonimy – powiedział łagodnie Marcin, odbierając mi aparat z dłoni. – Do później mamo. – Rozłączył się dość niegrzecznie, ale odezwał się, zanim otworzyłam usta, żeby zacząć regularną kłótnię. – Nie sycz i nie pluj jadem na mnie – rozkazał. – Po co się z nią kłócić? Żeby ci ciśnienie skoczyło? I tak na końcu stanie na jej, bo rodzina już zjechała, odmówiłabyś?

– Tylko po to, żeby zrobić jej na złość – prychnęłam.

– Olka! – warknął na mnie. – Opanuj się, kurwa! To dwójka starszych ludzi! Kiedyś będziemy nimi.

– Chyba ty! – zaprzeczyłam z mocą. – Ja będę wiecznie piękna i młoda!

– Dla mnie przez najbliższe sto pięćdziesiąt lat będziesz! – zapewnił, podnosząc moją dłoń i całując nadgarstek. – Ale nie możesz być taka chuda, żeby mi cię nikt nie porwał. Włoskie lody w polewie? – zaproponował z błyskiem w oku.

– Czy te lody są w barterze: lody za loda? – spytałam, uśmiechając się i puszczając w niepamięć pyskówkę z matką.

– Oczywiście, serduszko. To co odpuszczamy śniadanie? – zaproponował.

– Jeszcze pytasz!

– Wiedziałem, że nie oprzesz się śniadaniu mistrzów. Kawa i lody – zaśmiał się, prowadząc mnie po schodach w dół.

– Jeszcze dorzuciłbyś pączka albo jagodziankę – rozmarzyłam się.

Znów byłam w wyśmienitym humorze, przemierzając promenadę w Pobierowie. Zeszliśmy na piasek, zalegając na nim i z przyjemnością poddając się relaksowi w promieniach porannego słońca. Czas niemiłosiernie przeciekał nam przez palce, gdy znajdowaliśmy się w swoich ramionach.

Po dwunastej zadzwonił Leon.

– Zostało nam jakieś pół godziny i jesteśmy na miejscu.

– Ty się teleportowałeś? – spytałam z niedowierzaniem.

– Grace zgarnąłem z Modlina a Paulina mieszka w Toruniu.

– No tak – wydukałam, bo w stresie zupełnie umknęło to mojej uwadze.

– Ale przyznam, że parę razy celowo nadużyłem władzy, a Grace nawet zgodziła się przypiąć kajdankami do drzwi, żeby to uwiarygodnić i prezentowała je do każdego fotoradaru – rzucił ze śmiechem. – Nie moja wina, że ludzie nie wiedzą, że ustąpić mi muszą tylko jak mam sygnał dźwiękowy i migajki.

– Szefie! – skarciłam go, chichocząc, bo on zawsze był ostatnim do nadużywania przywilejów pracy, która wykonywaliśmy dla prywatnych celów, ale mogłam się założyć, że gdyby Mera rodziła, nie miałby skrupułów.

– Marcin, chłopaki zaczynają się zjeżdżać?

– Nie wiem – przyznał narzeczony, głaszcząc mnie po włosach – jesteśmy w Pobierowie na śniadaniu a paintabll jest o czwartej to szmat czasu.

– Spotkamy się za pół godziny, to pogadamy.

– Nara – rozłączyłam się z nim. – Chyba nie jest zadowolony, że nie pilnujemy prac ani, że nie pomagamy.

– Jestem na urlopie a piątek jest dniem roboczym, może mi skoczyć – pocałował mnie lekko.

– Dobra, dobra i tak musimy wrócić, bo to cholerne spa na pierwszą – westchnęłam. – Cieszyłam się na nie, kiedy miała dołączyć Mera, ale teraz...

– Damy radę Ola, tylko wytrzymajmy kolejne dwie doby, a sprawa powinna się rozwiązać. Zamkniemy rozdział wojenki podjazdowej, wytłumaczymy wszystko Mercedes...

– Która odsądzi nas od czci i wiary – wtrąciłam, pozwalając się podnieść z piasku.

– Albo zrozumie i w końcu otworzą jej się oczy na wiele, wiele spraw, które jej umknęły przez ostatnie dwa lata.

– Zrobiliśmy błąd, nie mówiąc jej – powiedziałam już nie wiem, który raz z kolei.

– Nie, Ola, zrobiliśmy to, co było najlepsze. Pomyśl, że wciąż oglądałaby się przez ramię?

– Ale ją okłamujemy – przyznałam z poczuciem winy, bo ta cała sprawa spędzała mi wielokrotnie sen z powiek.

Marcin otworzył mi drzwi do auta.

– Wskakuj króliczku – zachęcił, całując mnie w czoło.

W hotelu od recepcjonistki dowiedziałam się, że panie Stawskie już przyjechały godzinę temu i są w swoim pokoju.

– A Ariadna?

– Już jest – zapewniła.

– Numer pokoju?

Spojrzała na mnie z wahaniem, ale zanim zdążyłam coś dodać, w drzwiach pojawiała się Grace.

– I missed you so much! – zaświergotała, wtulając się we mnie mocno i kołysząc w ramionach.

Wyściskałyśmy się za wszystkie czasy, komplementując się jedna przez drugą, jak pięknie wyglądamy i świetnie się czujemy. Widziałam, że Paulina rozmawia z Marcinem i stoją obok, ale usiłowałam przedłużyć powitanie z Grace, żeby tylko jak najmniej czasu spędzić z nią. Okropne i okrutne, bo ratowała nam tyłek w ostatnim momencie, ale nie potrafiłam widzieć w roli świadkowej nikogo poza Merą. Obiecałyśmy to sobie dawno temu, że w tym szczególnym dniu będziemy dla siebie, jeśli nagle któraś z nas postanowi jednak uciec w nieznane.

– Cześć Paulina – przytuliłam ją do siebie i natychmiast wypuściłam z objęć. – Naprawdę doceniam, że dałaś się namówić w tej kryzysowej sytuacji.

– Nie ma takiej rzeczy, której bym odmówiła Leonowi! – zaświergotała.

Trzymajcie mnie, bo ją sieknę.

– Wiadomo, pacierza i wódki się nigdy nie odmawia, jak mawia tata – zażartowałam.

– Dam wam chwilę na odsapnięcie i przełożymy SPA na czternastą – oświadczyłam, od razu tłumacząc wszystko na angielski, żeby nikt nie poczuł się zostawiony na bocznym torze. – Grace nie idzie z nami, bo nie lubi.

Dziewczyny wdały się w jakąś pogawędkę, a ja podeszłam do recepcjonistki.

– Czy możemy to SPA rozpocząć z opóźnieniem?

– Oczywiście, jesteście niemal jedynymi gośćmi hotelu. – zapewniła. – Dopiero wieczorem będzie trochę lepsza frekwencja w barze – uprzedziła. – O której chciałyby panie zacząć?

– O czternastej i potrzebuję numer pokoju Ariadny Nowakowskiej, bo nie chce mi się szukać w telefonie.

Na twarzy dziewczyny znów pojawiła się dziwna mina i niemal nabrała wody w usta.

– Eeee... – przestąpiła z nogi na nogę. – Nie mogę podać – wydusiła w końcu. – GIODO?

– Dobra sprawdzę sobie – sięgnęłam po telefon, kiedy dziewczyny się meldowały i odbierały klucze do przydzielonych pokoi.

– Mateusz i Paweł już są – doszedł mnie głos Leona. – Możemy zaczynać przygotowania.

– O czwartej ruszacie na paintball? – zainteresowała się Paulina.

– Tak, a potem o siódmej zjemy kolację – dodałam, prowadząc je do schodów. – To każdemu da chwilę na odsapnięcie, czy zmycie farby z włosów. Potem badminton, tenis stołowy, bar i co tam jeszcze nam przyjdzie do głowy. Do później chłopaki! – Pomachałam im przed windą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro