∞ Oliwia - 2 ∞
Marcin sięgnął po telefon i wybrał numer brata.
– Co tam szwagierka? – przywitał się z uśmiechem w głosie.
– Jeszcze się mogę rozmyślić – mruknęłam.
– Co ten debil mój brat ci zrobił? – spytał bez zastanowienia.
Marcin uniósł brew i ze zmarszczonym czołem zerknął na telefon.
– To nie on. Dostałeś SMS od Mery? – spytałam z westchnieniem.
– Bardzo możliwe – przytaknął – ale jestem w samochodzie i nadrabiam za dwoje moich ludzi, którzy postanowili wziąć dwa tygodnie urlopu.
– Akcja musi się kręcić – zażartowałam.
– Co z Merą? – dopytywał.
– Spóźniła się na samolot w Manchesterze – oznajmiłam z żalem. – Doleci jutro, ale doczłapie się do pałacyku po ceremonii.
Odpowiedziała mi kilkusekundowa cisza. Były takie momenty, kiedy zastanawiałam się, czy tego faceta rusza cokolwiek. Jego stoicki spokój nawet w sytuacjach, kiedy pozostali mieli ochotę rwać włosy z głowy, był legendarny.
– Wiesz, co się stało?
– Kolejki na kontroli bezpieczeństwa – mruknęłam. – Zaproponowała Paulinę, ale ja nie wiem, jak do niej zadzwonić na dzień przed i przekonać, że jestem szczera, kiedy wcale nie chcę?
– Paulina to dobry trop – pochwalił. – Chyba że chcesz, którąś ze swoich koleżanek?
– Jakich koleżanek? – spytałam gorzko. – Przyjaźnię się z twoją siostrą, Stawskimi, Pauliną i dziewczynami naszych facetów. Na nic innego nie mamy czasu. Nie mam pojęcia, jak przekonać waszą kuzynkę.
– Wezmę to na siebie – westchnął Marcin. – Najwyżej skłamię, że się pokłóciłem z Merą.
– Naprawdę potrzebujemy kolejnego kłamstwa? – syknęłam. – Mało mamy ich na sumieniu?
– Mam powiedzieć, że świadkowa utknęła na lotnisku i potrzebujmy zapasowej? – nie dowierzał.
– Tak! Paulina nie cierpi Mery, więc... Leon, ty jedziesz jeszcze, czy siedzisz gdzieś, jak kołek gadając do siebie?
– Już dawno za samochodem, ale na słuchawce.
– Dobra, to może wdzwońmy Paulinę? – zaproponowałam z niechęcią. – Miejmy to już za sobą. – Burknęłam pokonanym tonem. – A jak się nie zgodzi, to odwołuję ten pieprzoną farsę i...
– Zostaw Paulinę mnie – oznajmił Leon. – Przywiozę ją za parę godzin.
– Tyle godzin sam na sam w aucie z Pauliną? – nie dowierzałam. – Przecież ta siksa będzie to wypominać Merze do grobowej deski! – syknęłam.
– A pamiętasz, że zabieram też Grace, bo miała lądować z godzinę przed Merą?
– To będziesz miał wesoły autobus – zażartowałam.
– Gorszy niż ty i Mera na głębokim rauszu?
– Ale nie zarzygałyśmy ci samochodu – obruszyłam się.
– Wtedy nie – podsumował Leon z przekąsem.
– Nigdy, Leon! Aż tak nigdy nie byłyśmy pijane! – zaprotestowałam.
– A miesiąc temu po panieńskim? – spytał Marcin, mierzwiąc mi włosy. Odtrąciłam jego rękę jak natrętnego komara.
– To był mój panieński, a temu gościowi się należało. Mera obrzygała go, zanim ty miałeś okazję mu przywalić za obmacywanie jej – zauważyłam rezolutnie. – I szczerze, to lepsza kara niż rozróba. Powinieneś nam podziękować za kreatywność.
– Ale potem znów rzygała w drodze – odparł.
Westchnęłam z niecierpliwością.
– Wiśniówka już ma takie skutki uboczne. Następnym razem weźmiemy Ubera.
– Jasne – rzucił takim tonem, że byłam pewna, że to się nigdy nie wydarzy.
– Myślisz, że to część planu? – spytałam z zastanowieniem. – Że w ten sposób Stefan wykpi się z uczestnictwa?
– Być może – zastanawiał się na głos Marcin. – To w sumie całkiem niegłupia wymówka, ale Mera i tak miała mieć dzisiaj wolne, więc grubymi nićmi szyte.
– Ja stawiam na awarię samochodu – rzuciłam swój pomysł. – Albo jakąś awarię w drodze, bo przecież on nie przyjeżdża dzisiaj a dopiero jutro.
– Powód nie ma znaczenia – skontrował Leon. – Jeśli nie przyjadą, wiemy, że jesteśmy na dobrym tropie.
– Jakie to wszystko pojebane! – westchnęłam – Obyśmy kiedyś mogli wrócić do normalności! – zakwestionowałam.
– Jeszcze nie dzisiaj. Mam Grace w zasięgu wzroku, odezwę się, jak już będę miał je obie.
– To SPA jest na trzynastą – wtrąciłam.
– Do później – rozłączył się bez słowa.
Spojrzałam na leżącego narzeczonego.
– I co zrobimy z pozostałą częścią dnia po tak pięknie spierdolonym poranku?
– Mamy sto kilometrów do Szczecina, jakąś połowę tego dystansu do Kołobrzegu. Zabrałbym cię do parku linowego, albo wyległ na plaży i się opalał, ale nie chcę, żebyś skończyła czerwona jak rak lub skręciła kostkę.
– A jak pójdę do SPA i zrobię sobie sztuczną opaleniznę, to jeśli coś pójdzie nie tak, będę mogła zmienić przynależność rasową i identyfikować się jako marchewka – zażartowałam. – A co jak na paintballu dostaniesz od kogoś w oko? I jak będziesz wyglądał z podbitym okiem?
– Dobrze, moja królowo dramatu – zgarnął mnie w ramiona i cmoknął w usta. – Jutro wszystko pójdzie jak z płatka, a dzisiaj idziemy na lody i spacer. Czy Kołobrzeg nie będzie dla jaśnie panny za daleko?
Uderzyłam go żartobliwie w ramię.
– Nie mów tak do mnie, bo mi się przypomina ze szkoły moja największa polonistyczna porażka. Potop!
– Kujonka nie zaliczyła? Niemożliwe! – zaśmiał się.
– To mój pilnie skrywany sekret – złożyłam usta w ciup. – Babeczka była oburzona moją interpretacją i nawiązaniem.
– Coś zmalowała?
– Od razu zmalowała! – obruszyłam się. – Oglądałeś „Parszywą dwunastkę", zanim DC zrobiło słynny Legion samobójców? No to powiedz mi kochanie, jaka jest różnica między tymi dziełami a bandą Kmicica? Żadna! Nazwałam ich w wypracowaniu bandą kryminalistów z wyrokami, nawiązując do filmu z 1967 roku i rozwijając wątek dość szczegółowo. – Na usta narzeczonego wpłynął szeroki uśmiech. – Niech się cieszy, że nie nawiązałam do „I'm Iron Man" z jego „Jam nie Babinicz, jam Kmicic" albo do Batmana z podwójną tożsamością i mityczną chęcią odkupienia win.
Marcin zaczął rechotać.
– Dobrze, że nie pisałaś matury w tym roku, bo zapewne miałabyś nawiązania do 365 dni – zażartował. – Wyobrażasz sobie, jakby Kmicic wyjechał do Oleńki z tekstem „Are you lost babygil?" – specjalnie obniżyłam ton.
Śmiałam się z tego tak bardzo, aż łzy stanęły mi w oczach. W końcu ogarnęliśmy się na tyle, by zejść na dół i wybrać się po śniadaniu na lody do okolicznego miasteczka, ale moja mama zadzwoniła, gdy otwierałam drzwi do apartamentu.
– Nadciągają kłopoty – zażartował Marcin.
– Kto jak kto, ale ty nie możesz narzekać na teściową – odparłam, cofając się do pokoju.
– Amen.
Nawiązałam połączenie.
– Co tam mamuś! – przywitałam ją ze śmiechem. – Jesteś już spakowana?
– Oliwia – matka wycedziła moje imię niemal szeptem, ale z taką furią, że zamarłam w miejscu.
– Eee...
– Prosiłam cię, żebyś wysłała zaproszenie do stryjecznej babci Gieni i dziadka Alberta?
Nie miałam bladego pojęcia, o kim ona mówi! Kim byli ci ludzie! Z takim tonem nie miałam ochoty dyskutować, spojrzałam tylko niepewnie na Marcina przygryzając wargę.
– Być może? – zaryzykowałam, siadając na wciąż skotłowanym łóżku, którego nie chciało mi się ścielić.
– Wysłałaś? – spytała napastliwym szeptem. – Bo oni właśnie przyjechali, mają się z nami zabrać, bo im obiecałam, tak samo jak zaproszenie i twierdzą, że zaproszenie nie przyszło pocztą.
Wyrwało mi się sapnięcie.
Świetnie! Matka zaprosiła kogoś bez mojej wiedzy.
– Mamo...
Jedno spojrzenie na narzeczonego i usiadł obok.
– Świecę za ciebie oczami!
– Mamo, ja nie wiem o kim ty do mnie mówisz – usiłowałam zachować stoicki spokój. Marcin gładził mnie po udzie tuż za krawędzią spodenek, w usilnej próbie okiełznania emocji, które mną targały. – Nie pamiętam, żebym poznała jakąś babcię Gienię i dziadka Alberta – wyrzuciłam z siebie. – Zaprosiłaś kogoś na wesele bez mojej wiedzy?
– Nie odwracaj kota ogonem moja panno! – syknęła w słuchawkę. – Rodzina musi trzymać się razem, zwłaszcza na weselach.
– A mogę ci kulturalnie przypomnieć, że to jest MOJE wesele a nie TWOJE? – odparłam tym samym tonem pełnym pretensji. – Ty swoje już miałaś.
Nabierałam powietrza, żeby coś jeszcze dodać, ale wtrącił się Marcin.
– Jestem pewny, że to tylko jakieś nieporozumienie. Może gdzieś się zawieruszyło na poczcie, albo w aucie? Jak wiozłem niektóre na pocztę, to się sypały...
– Co ty pieprzysz! – żachnęłam się. – Nic podobnego! Nie miałam tych ludzi na liście. Po czyjej ty jesteś stronie?! – napadłam na niego.
– Ludzkiej przyzwoitości – rzuciła mama. – Przynajmniej on potrafi się zachować.
W złości strąciłam dłoń Marcina z mojego uda, wstając gwałtownie.
– Skąd ja mam ci wytrzasnąć teraz dodatkowe dwa nakrycia? – spytałam z pretensją.
– Powinnaś i tak mieć zapas, ale wiadomo, że zawsze się znajdzie ktoś, kto nie przyjedzie – perorowała mama.
– Ale wesz, że to nie tylko przyjęcie rodziny Afgańczyków, ale też Nowakowskich? A jakoś Marcina rodzina nie wydzwania z dodatkowymi gośćmi.
– Może Marcin jest dobrym synem i słucha, co do niego mówi matka – wypaliła rodzicielka.
– A co to niby ma znaczyć? – zaperzyłam się, pochylając do trzymanego w dłoni telefonu, jakby to cokolwiek mogło zmienić.
– Sprawdzimy i odzwonimy – powiedział łagodnie Marcin, odbierając mi aparat z dłoni. – Do później mamo. – Rozłączył się dość niegrzecznie, ale odezwał się, zanim otworzyłam usta, żeby zacząć regularną kłótnię. – Nie sycz i nie pluj jadem na mnie – rozkazał. – Po co się z nią kłócić? Żeby ci ciśnienie skoczyło? I tak na końcu stanie na jej, bo rodzina już zjechała, odmówiłabyś?
– Tylko po to, żeby zrobić jej na złość – prychnęłam.
– Olka! – warknął na mnie. – Opanuj się, kurwa! To dwójka starszych ludzi! Kiedyś będziemy nimi.
– Chyba ty! – zaprzeczyłam z mocą. – Ja będę wiecznie piękna i młoda!
– Dla mnie przez najbliższe sto pięćdziesiąt lat będziesz! – zapewnił, podnosząc moją dłoń i całując nadgarstek. – Ale nie możesz być taka chuda, żeby mi cię nikt nie porwał. Włoskie lody w polewie? – zaproponował z błyskiem w oku.
– Czy te lody są w barterze: lody za loda? – spytałam, uśmiechając się i puszczając w niepamięć pyskówkę z matką.
– Oczywiście, serduszko. To co odpuszczamy śniadanie? – zaproponował.
– Jeszcze pytasz!
– Wiedziałem, że nie oprzesz się śniadaniu mistrzów. Kawa i lody – zaśmiał się, prowadząc mnie po schodach w dół.
– Jeszcze dorzuciłbyś pączka albo jagodziankę – rozmarzyłam się.
Znów byłam w wyśmienitym humorze, przemierzając promenadę w Pobierowie. Zeszliśmy na piasek, zalegając na nim i z przyjemnością poddając się relaksowi w promieniach porannego słońca. Czas niemiłosiernie przeciekał nam przez palce, gdy znajdowaliśmy się w swoich ramionach.
Po dwunastej zadzwonił Leon.
– Zostało nam jakieś pół godziny i jesteśmy na miejscu.
– Ty się teleportowałeś? – spytałam z niedowierzaniem.
– Grace zgarnąłem z Modlina a Paulina mieszka w Toruniu.
– No tak – wydukałam, bo w stresie zupełnie umknęło to mojej uwadze.
– Ale przyznam, że parę razy celowo nadużyłem władzy, a Grace nawet zgodziła się przypiąć kajdankami do drzwi, żeby to uwiarygodnić i prezentowała je do każdego fotoradaru – rzucił ze śmiechem. – Nie moja wina, że ludzie nie wiedzą, że ustąpić mi muszą tylko jak mam sygnał dźwiękowy i migajki.
– Szefie! – skarciłam go, chichocząc, bo on zawsze był ostatnim do nadużywania przywilejów pracy, która wykonywaliśmy dla prywatnych celów, ale mogłam się założyć, że gdyby Mera rodziła, nie miałby skrupułów.
– Marcin, chłopaki zaczynają się zjeżdżać?
– Nie wiem – przyznał narzeczony, głaszcząc mnie po włosach – jesteśmy w Pobierowie na śniadaniu a paintabll jest o czwartej to szmat czasu.
– Spotkamy się za pół godziny, to pogadamy.
– Nara – rozłączyłam się z nim. – Chyba nie jest zadowolony, że nie pilnujemy prac ani, że nie pomagamy.
– Jestem na urlopie a piątek jest dniem roboczym, może mi skoczyć – pocałował mnie lekko.
– Dobra, dobra i tak musimy wrócić, bo to cholerne spa na pierwszą – westchnęłam. – Cieszyłam się na nie, kiedy miała dołączyć Mera, ale teraz...
– Damy radę Ola, tylko wytrzymajmy kolejne dwie doby, a sprawa powinna się rozwiązać. Zamkniemy rozdział wojenki podjazdowej, wytłumaczymy wszystko Mercedes...
– Która odsądzi nas od czci i wiary – wtrąciłam, pozwalając się podnieść z piasku.
– Albo zrozumie i w końcu otworzą jej się oczy na wiele, wiele spraw, które jej umknęły przez ostatnie dwa lata.
– Zrobiliśmy błąd, nie mówiąc jej – powiedziałam już nie wiem, który raz z kolei.
– Nie, Ola, zrobiliśmy to, co było najlepsze. Pomyśl, że wciąż oglądałaby się przez ramię?
– Ale ją okłamujemy – przyznałam z poczuciem winy, bo ta cała sprawa spędzała mi wielokrotnie sen z powiek.
Marcin otworzył mi drzwi do auta.
– Wskakuj króliczku – zachęcił, całując mnie w czoło.
W hotelu od recepcjonistki dowiedziałam się, że panie Stawskie już przyjechały godzinę temu i są w swoim pokoju.
– A Ariadna?
– Już jest – zapewniła.
– Numer pokoju?
Spojrzała na mnie z wahaniem, ale zanim zdążyłam coś dodać, w drzwiach pojawiała się Grace.
– I missed you so much! – zaświergotała, wtulając się we mnie mocno i kołysząc w ramionach.
Wyściskałyśmy się za wszystkie czasy, komplementując się jedna przez drugą, jak pięknie wyglądamy i świetnie się czujemy. Widziałam, że Paulina rozmawia z Marcinem i stoją obok, ale usiłowałam przedłużyć powitanie z Grace, żeby tylko jak najmniej czasu spędzić z nią. Okropne i okrutne, bo ratowała nam tyłek w ostatnim momencie, ale nie potrafiłam widzieć w roli świadkowej nikogo poza Merą. Obiecałyśmy to sobie dawno temu, że w tym szczególnym dniu będziemy dla siebie, jeśli nagle któraś z nas postanowi jednak uciec w nieznane.
– Cześć Paulina – przytuliłam ją do siebie i natychmiast wypuściłam z objęć. – Naprawdę doceniam, że dałaś się namówić w tej kryzysowej sytuacji.
– Nie ma takiej rzeczy, której bym odmówiła Leonowi! – zaświergotała.
Trzymajcie mnie, bo ją sieknę.
– Wiadomo, pacierza i wódki się nigdy nie odmawia, jak mawia tata – zażartowałam.
– Dam wam chwilę na odsapnięcie i przełożymy SPA na czternastą – oświadczyłam, od razu tłumacząc wszystko na angielski, żeby nikt nie poczuł się zostawiony na bocznym torze. – Grace nie idzie z nami, bo nie lubi.
Dziewczyny wdały się w jakąś pogawędkę, a ja podeszłam do recepcjonistki.
– Czy możemy to SPA rozpocząć z opóźnieniem?
– Oczywiście, jesteście niemal jedynymi gośćmi hotelu. – zapewniła. – Dopiero wieczorem będzie trochę lepsza frekwencja w barze – uprzedziła. – O której chciałyby panie zacząć?
– O czternastej i potrzebuję numer pokoju Ariadny Nowakowskiej, bo nie chce mi się szukać w telefonie.
Na twarzy dziewczyny znów pojawiła się dziwna mina i niemal nabrała wody w usta.
– Eeee... – przestąpiła z nogi na nogę. – Nie mogę podać – wydusiła w końcu. – GIODO?
– Dobra sprawdzę sobie – sięgnęłam po telefon, kiedy dziewczyny się meldowały i odbierały klucze do przydzielonych pokoi.
– Mateusz i Paweł już są – doszedł mnie głos Leona. – Możemy zaczynać przygotowania.
– O czwartej ruszacie na paintball? – zainteresowała się Paulina.
– Tak, a potem o siódmej zjemy kolację – dodałam, prowadząc je do schodów. – To każdemu da chwilę na odsapnięcie, czy zmycie farby z włosów. Potem badminton, tenis stołowy, bar i co tam jeszcze nam przyjdzie do głowy. Do później chłopaki! – Pomachałam im przed windą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro