Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

17. Bullet hole

No i stało się. Zostałem sam z całym moim dobytkiem. Trochę się tego bałem, gdyż nie byłem pewny, czy dam sobie z tym radę. Przyzwyczaiłem się do obecności Lisy, do wspólnej pracy z nią, przez co teraz nie wyobrażałem sobie znów robić to wszystko sam. Już nawet nie chodziło o pomoc, ale też towarzystwo. Szybko przyzwyczaiłem się do myśli, iż ktoś ciągle ze mną tu był, miałem do kogo się odezwać. Racja, bez przerwy pojawiało się coś do roboty, lecz spędzanie czasu pracy samemu a z kimś to dwie zupełnie różne rzeczy.

Mijał drugi dzień bez Lisy i od kilku dobrych godzin utwierdzałem się w tym, iż sam nie wyrobię na dłuższą metę. Potrzebowałem kogoś do pomocy. Ale musiałem jeszcze dokładnie przeanalizować, jaki sposób zatrudnienia byłby najlepszy.

Nie licząc klientów, przez dzień siedziałem sam, co nie było zbyt przyjemne. Po pracy wróciłem do pustego domu. Jak do stażystki przyzwyczaiłem się szybko, tak do powrotów do domu, w którym drażniąca cisza odbijała się od ścian, już ciężko było przywyknąć. Po tylu miesiącach wciąż gdzieś głęboko liczyłem na to, że po moim powrocie niedługo wpadłaby tu Meadow. Teraz byłem zdany na siebie.

Pomimo tych wszystkich przytłaczających myśli, humor mi dziś dopisywał. Nie miałem na co narzekać. Włączyłem album Fall Out Boy, aby je zagłuszyć i nie pozwolić zabrnąć zbyt daleko, a następnie zabrałem się za przygotowywanie kolacji.

Nabrałem ochoty na pizzę, lecz nie chciałem czekać, aż mi ją dostarczą z pizzerii, więc postawiłem na proste rozwiązanie, czyli pizzę z patelni. Jeszcze jednym plusem, oprócz szybkiego przyrządzenia, było to, że mogłem położyć na niej, co mi się tylko podobało. Nawet dżem żurawinowy. Okej, bez przesady.

Gdy rozciągałem to cholerne ciasto na patelni, usłyszałem dzwonek do drzwi. Odruchowo wytarłem ręce o koszulkę, zostawiając na niej ślady po mące. Powstrzymałem się od kolejnego przekleństwa; zagniatając ciasto wystarczająco nabluźniłem na czym świat stoi. Otworzyłem drzwi.

– Hej – w progu przywitała mnie rozpromieniona Lucy.

– Hej – odpowiedziałem, wpuszczając ją do środka.

– Co tak ładnie pachnie?

– Sos do pizzy.

– Idealnie trafiłam. – Potarła dłonie.

– Do pizzy z patelni – z cwanym uśmiechem nieco ostudziłem jej zapał. Widząc jej niezbyt zadowoloną minę, dodałem: – Mogę ci zrobić drugą.

– Sama mogę zrobić.

– Przestań. Żaden problem.

No może jeden był – ciasto.

Przewróciła oczami.

– A co ja niby zrobię ze sobą w tym czasie?

– Będziesz mnie podziwiać – odparłem, puszczając jej oczko i wracając do kuchni. Za plecami usłyszałem ciche westchnienie przyjaciółki.

– Brzmi kusząco – rzekła z zawadiackim uśmiechem, po czym usiadła przy wyspie kuchennej.

Przyglądała się moim poczynaniom, przy czym nuciła pod nosem HOLD ME TIGHT OR DON'T. Przygotowałem wszystkie dodatki, więc przyszła pora na najmniej lubianą przeze mnie czynność. Rozpraszał mnie uważny wzrok Lucy na moich rękach, przez co próba wyrobienia dobrego ciasta wychodziła mi jeszcze gorzej niż wcześniej. Kobieta chyba już nie mogła znieść widoku, jak się z tym męczyłem. Przegoniła mnie machnięciem ręki, umyła ręce, następnie sama zabrała się za gniecenie. Nic nie mówiła, lecz po tym, jak kręciła głową zrezygnowana, wnosiłem, iż coś zjebałem.

Trudno się mówi. W smaku było lepsze niż to z pizzerii. Nawet to moje – twarde, rozrywające się przy każdej próbie rozciągnięcia go na patelni. Nie miałem na co narzekać.

To ja miałem robić te pizze, jednak użyliśmy dwóch patelni, więc każdy robił swoją. Nie miałem pojęcia, kiedy zwykłe kucharzenie zmieniło się w konkurs, czyj placek będzie wyglądał bardziej apetycznie i który będzie lepszy smakowo. Oboje wiedzieliśmy, że będzie bez różnicy, bo ciastem zajęła się Lucy, a ja już wcześniej przygotowałem sos. Lucy podczas układania dodatków nuciła Wilson lecące w tle, kołysząc biodrami do rytmu.

Gdy wszystko wylądowało bezpiecznie na pizzach, przykryliśmy je pokrywkami. Teraz pozostawało cierpliwie poczekać.

Po Wilson nadeszła kolej na Heaven's Gate. Na dźwięk pierwszych nut Lucy gwałtownie złapała się za serce i wyśpiewała wraz z Patrickiem:

One look from you and I'm on that faded love.

W pierwszej chwili przestraszyłem się jej nagłego ruchu, ponieważ myślałem, że miała atak serca.

Chyba nie zauważyła mojego lekkiego szoku, gdyż chwyciła mnie za dłoń, wolną rękę układając na moim biodrze i pociągnęła do tańca. Co innego mogłem zrobić, oprócz położenia drugiej ręki na ramieniu kobiety oraz poddania się tym wygłupom?

Starałem się najmocniej, jak tylko mogłem, powstrzymać śmiech. Tańczyliśmy w przestrzeni między kuchenką a wyspą kuchenną, gdzie nie było zbyt wiele miejsca, lecz jakoś udawało nam się nie obijać o blaty czy szafki, a Lucy robiła za chórek Patricka. Ewentualnie odwrotnie. Wczuła się w piosenkę bardziej niż sam wokalista, co było niesamowitym i jednocześnie zabawnym widokiem. W końcu nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem, odchylając głowę.

– Co cię tak bawi, Horan?

– Ty – postawiłem na szczerość.

– Polecam się. – Ukłoniła się przede mną i w tym samym momencie piosenka dobiegła końca.

Z talerzami z posiłkiem przenieśliśmy się na kanapę. Pozwoliłem Lucy wybrać film, bo ja kompletnie nie miałem pojęcia, co chciałem obejrzeć. Może jakiś dokument o norweskich fiordach, ale wiedziałem, iż przyjaciółka będzie kręcić nosem. Jeśli chodziło o takie rzeczy, Lucy zdecydowanie preferowała morskie i oceaniczne głębiny, w których wciąż pozostawało wiele do odkrycia. Teoretycznie fiordy to też woda, jednak twierdziła, że to nie dla niej. Fiordy były za płytkie.

Wybór padł na „Dziewczynę z portretu". Od samego początku oboje z zaciekawieniem śledziliśmy losy głównego bohatera, a raczej bohaterki. W pewnym momencie przestaliśmy już komentować, chyba zapomnieliśmy nawet o obecności drugiej osoby, tak zaangażowaliśmy się w fabułę. O Lucy przypomniałem sobie gdzieś pod koniec, słysząc jej ciche pociągnięcia nosem. Podsunąłem kobiecie pudełko z chusteczkami, które po obejrzeniu zakończenia zasypały całą kanapę i podłogę wokół niej.

– Dlaczego? – Lucy łkała w moje ramię, wtulona we mnie. Pocieszająco pocierałem jej plecy. – Dlaczego ona? Nie zasłużyła na to! – już od dobrych dziesięciu minut zrozpaczona wylewała swoje żale.

Rozumiałem ją. Nawet ja, Niall, który nie potrafił dzielić uczuć z postaciami filmów czy seriali, a na najsmutniejszych scenach potrafił się podśmiewywać, tym razem uroniłem łzę lub dwie. No dobrze, może trochę więcej. Ale łzy są przecież niepoliczalne.

Przeczesywałem jej włosy, co ją uspokajało, przy czym pocierałem plecy, przytakując wszystkiemu, co mówiła. Nie wiedziałem, jak długo zajęło Lucy wyrzucenie z siebie tego, lecz w końcu się uspokoiła i zasnęła wtulona we mnie. Gdybym znał zakończenie „Dziewczyny z portretu" i wiedział, że tak nią wstrząśnie, wybiłbym jej z głowy pomysł oglądania tego.

Spojrzałem na śpiącą przyjaciółkę i nagle pojawiło się wspomnienie, iż na miejscu kobiety wiele razy znajdowała się inna. Teraz już nieobecna w moim życiu. Ścisnęło mi się serce na samą myśl, wróciła ochota na wypłakanie sobie oczu. Stan emocjonalny wywołany zakończeniem filmu tylko to potęgował. Wszystkie wspomnienia z Meadow wydawały się odległe, jakby miały miejsce wieki temu, lecz jednocześnie były bardzo bliskie i świeże.

*

Nareszcie doczekałem się końca tego tygodnia, który był niezwykle ciężki oraz intensywny. Niezmiernie się z tego cieszyłem. Chcąc to uczcić, zasiadłem na schodach werandy z papierosem w ustach. Chłód niedzielnego, kwietniowego poranka uderzył moje rozgrzane od snu ciało. Wczoraj po powrocie z pracy ogarnąłem nieco w domu, a później padłem, jak tylko zapadł zmierzch. Jak jeszcze nigdy wcześniej.

Ten tydzień wymemłał mnie bezlitośnie. Zmęczenie wzmogło się, gdy poczułem przyjemny otulający moje ciało ciężar kołdry oraz miękkość poduszki pod głową. To była pierwsza noc od wielu miesięcy, która była wybawieniem, a nie koszmarem. Gdy się obudziłem, miałem wrażenie, iż zmartwychwstałem. Bywało to na moment dezorientujące, lecz polubiłem ten stan. Zwłaszcza teraz. Wtedy czułem, że naprawdę spałem i odpoczywałem.

W blasku wschodzącego wczesnowiosennego słońca wszystko wydawało się inne. Przyjemna cisza roztaczała się dookoła; jedynie z oddali dochodziło szczekanie, pojedynczych samochodów kilka ulic dalej. Aż chciało się żyć. O poranku świat wydawał się zupełnie inny, niż ten, w którym żyliśmy na co dzień. Cały ten urok znikał wraz z coraz większą ilością aut przejeżdżających naszą ulicą i sąsiadami spacerującymi ze swoimi psiakami, a także jeden z królikiem.

Z letargu wyrwał mnie trzask zamykanych drzwi domu obok. Gdybym nie wiedział, kto tam mieszkał, prawdopodobnie nie poznałbym kobiety. Chociaż mimo to nie byłem pewny, czy dobrze rozpoznałem Meadow, która w tamtym momencie gmerała przy zamku, a następnie schowała klucze w torebce.

Miała na sobie czarną obcisłą sukienkę na ramiączkach sięgającą do połowy uda, włosy, kiedyś w kolorze ciemnego blondu, teraz były czarne, sięgające jej do ramion. Zawsze miała je poniżej łopatek i zarzekała się, iż nigdy ich nie zetnie, nie licząc przycinania końcówek. Kiedy odwróciła się przodem do mnie, serce zabiło mi szybciej. Powstrzymałem odruch, by odwrócić wzrok i udać, że jej nie widziałem. Wpatrując się w nią, nagle chciałem dokładnie obserwować każdą reakcję kobiety.

W końcu ona podniosła wzrok i nasze spojrzenia skrzyżowały się.

Dzieliło nas jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów i to był najmniejszy dystans, jaki dzieliliśmy od kilku miesięcy.

– H-hej – do moich uszu dotarł drżący oraz niepewny głos Meadow. Dołączyła również uśmiech. Lecz ten uśmiech nie sięgnął oczu i od razu wiedziałem, że coś było nie tak. Miałem wrażenie, iż dostrzegłem smutek w jej spojrzeniu. Znałem ją na pamięć. Wiele potrafiłem odczytać bez porozumiewania się słowami, nawet pomimo że od dłuższego czasu nie układało się między nami. Byłem przy niej zbyt długo, by przez kilka miesięcy o wszystkim zapomnieć.

Odpowiedziałem skinieniem głowy z lekkim grymasem, który w zamyśle miał być uśmiechem.

– Cześć.

I tyle.

W następnej chwili Meadow wsiadła do auta zaparkowanego na podjeździe, odjeżdżając w dół ulicy. Wszystko dookoła wydawało się takie samo, jak jeszcze chwilę wcześniej, ale jednocześnie coś się zmieniło.

Dokąd jechała z samego rana w niedzielę? W dodatku taka odstrzelona? Na pewno nie do kościoła, bo z kościołem od małego było jej nie po drodze.

Cała złość do niej o to, że ot tak urwała kontakt, w jednej chwili wyparowała. W kolejnej wróciła o to, iż nic nie powiedziała, że coś się działo. Po prostu postanowiła uciec. Mimo to chciałem dowiedzieć się, co ją męczyło. Pomóc. Przytulić. Być przy niej dla niej.

Jednak nie mogłem.

Nie wiedziałem, kiedy minął moment, w którym staliśmy się dla siebie zupełnie obcy, gdy wcześniej byliśmy jak rodzeństwo.


***

w końcu po dłuższej przerwie udało mi się skończyć ten rozdział. Wyjątkowo mi się nawet podoba i chyba uratowałam to ff. Ale ostateczne słowo należy do was.

I mam pytanie: po zakończeniu  chcielibyście taki zbiór faktów o tym ff?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro