Rozdział 19 i 20
,,Kłusownicy,,
Dobiegłyśmy do starej szopy. Niedaleko znajdował się niezbyt duży dom, jednak i tak nie miałyśmy sił, aby biec jeszcze tam. W ściance szopy była dziura, którą dostałyśmy się do środka. Było tam ciemno. Unosił się dziwny zapach...
W środku wyczułam konia. Usłyszał nas i zaczął rżeć. Szybko przemknęłyśmy obok. Położyłyśmy się za dwiema belami siana. Czułam, jak śnieg przylegający do moich łap topnieje. Koń po chwili uspokoił się i ucichł. Zasnęłam, czując miły zapach siana i konia, stojącego tuż obok. Oddzielała nas od niego tylko niska, licha ściana.
Obudziłam się bardzo wcześnie. Było już jasno. Przeciągnęłam się, po czym spojrzałam na konia. Stał spokojnie. Spał, z jedną tylną nogą opartą o brzeg kopyta. Był to kary ogier. Wychudzony i zaniedbany stracił chęć życia. Wtedy do głowy przyszła mi straszna myśl. Jeśli to w tamtym domku mieszkają kłusownicy? Myśl potęgował fakt, że nieopodal lasu leżał martwy jeleń... Może tak jest... A może resztki snu tylko mnie ogłupiają? Poczekamy, zobaczymy.
Na chwilę obecną sen znów zamyka mi oczy.
*** *** ***
Obudziły mnie głosy. Dochodziły z zewnątrz. Usłyszałam, że metalowe drzwi otwierają się.
-Że też musimy utrzymywać to nędzne zwierzę.
-Już niedługo. Jest stary i pewnie sam padnie. Osiodłaj go i ruszaj. Może dzisiaj uda ci się wpaść na trop wilków.
-Może tak. Nie rzucaj się!- druga cześć wypowiedzi skierowana była do konia. Zwierzę widocznie nie chciało jechać. Kilka mocnych uderzeń sprowadziło ogiera na ziemię. Po chwili wyszedł wraz z mężczyzną, którego niestety znałam.
-Szefie, czy wierzy mi pan, że naprawdę istnieje ostatni biały wilk?
-Naprawdę uwierzę, gdy go dostanę. Jeśli to prawda- ma być żywy, gdy tu trafi.
Byłam przerażona. Szturchnęłam wilczycę, aby zbudziła się. Ta warknęła na mnie. Mężczyzna usłyszał to. Podszedł do miejsca, w którym byłyśmy.
-Cholera... To prawda!
Teraz wilczyca obudziła się. Jak zawsze wszystko idzie nie tak jak powinno... Obie warczałyśmy. Nie spuszczając nas z oczu, mężczyzna chwycił do reki drewniany kij. Warknęłam na wilczycę. Musiała uciekać. Obie nie dałybyśmy rady uciec. Nie chciała mnie zostawić, jednak mocne ugryzienie, przekonało ją.
Znów spojrzałam na mężczyznę. Położyłam uszy i wściekle warczałam.
-Wreszcie jesteś moja... Tyle opowieści... historii o białym wilku... Moi ludzie szukali cię i nie mogli znaleźć, a ty, jak głupia sama do mnie przyszłaś. To nic, że twoja przyjaciółeczka zwiała. Twoje futro da mi zysk, jakiego nie miałbym z piętnastu lub dwudziestu innych wilków. Nie zasługujecie na życie na tej planecie. Podłe bestie!-
Po tych słowach rzuciłam się na niego. Próbowałam go przewrócić, ale stało się odwrotnie. W chwili, gdy wstawałam, zamachnął się. W ostatniej chwili uniknęłam uderzenia, wskakując na belę siana. Zeskoczyłam z niej i skierowałam się w stronę dziury. Gdy już miałam się przez nią przecisnął- mężczyzna złapał mnie za ogon. W przypływie wściekłości odwróciłam się. Zdążyłam złapał jego rękę. Drugą uderzał mnie. Gdy myślałam, że zwyciężę, ktoś uderzył mnie w kark z taką siłą, że jedyne co mogłam zrobić, to zobaczyć, kto to zrobił. Był to mężczyzna, który kiedyś zabił członka naszej watahy i któremu pogruchotałam kość w ręce. Do tej pory miał ślady... Niektóre już zamienione w duże blizny, niektóre jeszcze nie...
Drugie uderzenie było wycelowane w głowę... Przegrałam być może najważniejszą walkę w moim życiu... Zamknęłam oczy...
*** *** ***
Rozdział 20
,,Cicho wszędzie, głucho wszędzie,,
Nie wiedziałam gdzie jestem. Ból głowy i reszty ciała uświadomił mi, że jeszcze żyję. Wokół było ciemno. Zrozumiałam, że jest noc. Wstałam na drżących łapach. Na szyi miałam ciężki, gruby łańcuch i byłam nim przykuta do ściany. Łańcuch miał długość około metra, półtora. Kręciło mi się w głowie. Ponownie się położyłam. Gdy całkowita świadomość powróciła, poczułam głód. Na dodatek strasznie chciało mi się pić. Tej nocy już nie spałam. Zastanawiałam się, czemu kłusownicy mnie oszczędzili. Wokół było cicho. Denerwował mnie brak przestrzeni. Zaczęłam panikować. Szarpałam się, chcąc zerwać łańcuch, jednak miałam wrażenie, że żadna zwierzęca siła nie byłaby do tego zdolna. Nie lubiłam być sama, a w miejscu, w którym byłam, nie wyczułam niczyjej obecności. W takich chwilach każdy, nawet najbardziej dumna osoba, czy zwierzę, chciałoby mieć kontakt z kimkolwiek. Nawet jeśli tym kimś miał być śmiertelny wróg. Chciałam, żeby coś się działo. Cokolwiek. W takim otoczeniu każdy by zwariował. Tak stało się wkrótce ze mną. Zaczęłam piszczeć, warczeć, szarpać się i wyć, byle tylko zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Gryzłam nawet łańcuch. Miałam w pysku jego dziwny, metaliczny smak, a dziąsła całe obolałe. Po kilku godzinach męki, wreszcie usłyszałam czyjeś kroki.
*** *** ***
Przyszli. Wszyscy troje.
Dwóch kłusowników i ich szef.
-Ładna sztuka, prawda szefie?
-Mało powiedziane. Ale jeszcze młoda. Może mieć, na moje oko 2-3 lata. Jej futro będzie najlepsze w wieku około 5 lat. Będziemy ją więc musieli utrzymywać przez ten czas. Tym zajmę się ja. Przy okazji wpoję jej do głowy, że ja tu rządzę. Wy szukajcie jej watahy. Wilki pewnie będą jej szukały, a to daje nam doskonałą okazję, której nie można zmarnować. Drago, weź konia i szukaj, a ty pomożesz mi w oswajaniu tej bestii- zwrócił się do drugiego mężczyzny, po czym wziął do ręki kij, oparty wcześniej o ścianę. Patrząc mi w oczy, mówił:
-Słuchaj, wilku. Masz szansę na dość dobre życie u mojego boku. Wystarczy tylko, że nie zaatakujesz mnie, gdy się zbliżę.
Nie zamierzałam współpracować z takim człowiekiem. Poczekałam na odpowiedni moment i złapałam kij zębami, po czym warcząc i rzucając głową na boki, usiłowałam wyrwać go z ręki mężczyzny.
-Czyli tak nie damy rady. Lung! Przynieś mięso. Woda też by się przydała.
Gdy Lung wyszedł, szef kilka razy ponawiał próby zdominowania mnie. Może i jestem nisko ustawiona w stadzie, ale tu obowiązywały inne reguły. To ja musiałam być silniejsza. Szef przestał, gdy spostrzegł, że to nic nie da. Ja w międzyczasie znów zaczęłam gryźć łańcuch. Nie zważałam już na metaliczny smak, ważne było tylko uwolnienie się.
-Widzisz, jak byłabyś posłuszna, biegłabyś przy mnie, polującym. Nie musiałabyś znosić tego żelastwa. Mogłabyś zaprowadzić mnie do watahy, a ja wynagrodziłbym cię w miarę bezbolesną śmiercią.- szeptał złowieszczo, przez co zjeżyła mi się sierść na grzbiecie.
Wrócił Lung. Od razu poczułam zapach starego mięsa, co przypomniało o zatajonym przez instynkt ucieczki głodzie.
-Zamknij drzwi.
-Chyba nie zamierzasz...
-Zamknij drzwi, powiedziałem!
Mężczyzna zamknął drzwi, po czym szepnął :
-Niech szef uważa. Przez nią miałem połamaną kość.
-Na szczęście ja nie jestem takim głupcem, aby dać pogryźć się takiej kreaturze. Zaraz ją złapię, a ty w tym czasie założysz jej kaganiec i zdejmiesz łańcuch. Trzeba złamać jej twardego ducha. Później pójdzie jak z płatka.- szefunio był zbyt pewny siebie.
Jednak nie zdążyłam ruszyć głową, a już leżałam przyciśnięta do ziemi. Ledwo mogłam oddychać, co po chwili osłabiło mnie. Na pysku poczułam coś metalowego, a jednocześnie poczułam ulgę, gdy zdjęli mi łańcuchy.
Mężczyźni odskoczyli ode mnie. Chwilę zajęło mi dojście do siebie, po braku drogocennego powietrza.
-Lung, odsuń się.
Szef wziął do reki kij, a do drugiej kawałek mięsa. Skoczyłam na niego, próbując jednocześnie pokonać jego i zdobyć jedzenie. Dziwne urządzenie na pysku nie pozwoliło mi jednak ugryźć go. To była nierówna walka.
Mocne uderzenie powaliło mnie na ziemię. Ja jednak warczałam i ciągle ponawiałam ataki, po których zawsze lądowałam na ziemi, coraz bardziej bliska rozpaczy i poddania się. Do tego widok niedostępnego dla mnie mięsa, jeszcze bardziej mnie rozdrażniał. Od uderzeń wszystko mnie bolało. Moje ataki były coraz słabsze, rzadsze i mniej przemyślane. Sfrustrowana, w błyskawicznym tempie, jak na obecny stan, dopadłam drugiego mężczyzny. Moje ostre pazury rozcięły jego kurtkę, przebiły się przez koszulę i zraniły bok. Krzyczał. Chociaż tyle dla wilczej dumy. Wtem usłyszałam świst przecinanego kijem powietrza. Momentalnie padłam na ziemię. Kręciło mi się w głowie, a po chwili dopiero, od dłuższego czasu ogarnęło mnie uczucie chłodu i odrętwienia. Było mi strasznie ciężko. Moja głowa strasznie mi ciążyła. Zrozumiałam, że to w nią kierowane było uderzenie. Drugie uderzenie. Przed oczami zrobiło mi się ciemno, a ostatnie, co słyszałam, to śmiech mężczyzn.
*** *** ***
Nie wiem ile czasu minęło od chwili, gdy odpłynęłam. Wiedziałam jednak, że mężczyźni ciągle ze mną byli. Od uderzeń wszystko mnie bolało. Szef ukucnął naprzeciwko mnie.
Podniósł mój pysk, skierował w swoją stronę.
-To co teraz? Nadal będziesz walczyć?
Zdjął mi kaganiec. Czułam jego zapach. Wyczuwałam w nim śmierć, nienawiść, inne wilki. Odór martwych wilków. To wywołało u mnie dreszcze.
Jeśli mu się nie poddam, zginę, jak one. Postanowiłam. Musiałam poddać się, aby wygrać. Bo poddanie, nie zawsze oznacza klęskę. Czasem jest to droga ku wygranej. Mężczyzna pozwolił mi się napić. Potem, dając mi kawałki mięsa z ręki, nakarmił mnie. Usłyszałam głośne, szaleńcze rżenie i stukot końskich kopyt.
-Szefie! Szybko!
Wołany mężczyzna szybko wybiegł na zewnątrz, wpuszczając do pomieszczenia lodowate zimowe powietrze. Korzystając z okazji, wyszłam za nim. Zobaczyłam konia mężczyzn oraz piękną gniadą klacz. Była przerażona.
-Złapałem ją. Widziałem stado dzikich koni. Szaman jeszcze daje radę. Może jeszcze rok pociągnie, hehe. Klacz jest jeszcze młoda, około 5 lat.
-Wilków nie widziałeś?
Znowu to samo. Rządza mordu w głosie szefa.
-Niestety nie. Ale niedługo będę mógł szukać razem z panem. Świetnie prezentowałby się szef na gniadej klaczy.
-Wiem. Zajmę się nią zaraz. Przywiąż ją gdzieś, ale tak, by nie było problemu ze złapaniem jej. I porządnie, żeby nie uciekła! A ty, biała? Co ty tu robisz? Do środka, ale już!- Krzyknął do mnie. Urwał gałąź pobliskiego drzewa. Była uschnięta, a kształtem przypominała kij z szopy. Przywołało to falę bólu, która przeszła przez całe moje ciało, przypominając o zdrowym rozsądku. Położyłam się na grzbiecie w proszącym geście.
-Dobra. Ale jeśli tylko przez twój ptasi móżdżek przejdzie myśl o ucieczce- nie zawaham się ciebie zabić.
Młoda klacz rżała niespokojnie. Mężczyzna zaczął oswajanie jej. Zasnęłam. Byłam zmęczona, a poza tym nie miałam ochoty patrzyć na dziwne metody oswajania koni, oczywiście oparte na przemocy.
Śpiąc słyszałam rżenie klaczy i przekleństwa szefa do niej skierowane. Śniłam o dawnych czasach z Olą i jej siostrą. Obudziłam się, gdy przyśniło mi się, że znów jestem szczeniakiem i przytulam się do Maksa. Bardzo za nim tęskniłam.
-Drago, na dziś koniec. Zabierz ją- mówiąc to, podał mężczyźnie linę przymocowaną do pyska konia. Klacz parskała i próbowała się rzucać, lecz po chwili przestała. Teraz szef skierował się w moją stronę.
- Wstawaj. Wracaj do szopy, tam gdzie twoje miejsce.
Warknęłam. Nie podobał mi się jego ton. Wziął kij do ręki, a ja podkuliłam ogon i czmychnęłam do szopy. Słyszałam śmiech. Miałam ochotę rozszarpać oprawcę, jednak miał on przewagę.
Musiałam zregenerować siły.
*** *** ***
Jest ciemno. Wokół panuje mróz. Mróz oraz śmiertelna cisza. Jest tak już od kilku dni. Jedzenie dostaję przez okno w drzwiach. Boję się. W tym miejscu jest dziwnie. Czuję, że zaczynam wariować. Moje myśli tworzą wspomnienia, obrazy. Prześladuje mnie jedno- śmiech mężczyzn.
Brak wystarczającej ilości wody sprawia, że w pysku czuję suchość. Przez to nie mogę wyć. Gdy tak leżę w totalnej ciemności, sama już nie mam pojęcia, kiedy śpię a kiedy nie...
*** *** ***
Mężczyźni weszli do szopy. Był ranek. Spałam w jednym ze stogów. Strach powrócił. Oczy bolały mnie, od odzwyczajenia od światła dziennego.
-Na pewno chce ją szef zabrać na polowanie?
-Tak. Jest gotowa. Spędziła tu miesiąc. Na pewno nie będzie chciała spędzić i drugiego. Pojadę na dzikusce, a ty Lung weźmiesz Szamana. Drago pojedzie samochodem.
Mężczyzna zarzucił klaczy sznur na głowę, na grzbiet zarzucił siodło. W oczach klaczy widziałam strach. Wyszłam niepewnie na zewnątrz. Moje łapy dotykały lodowatego śniegu. Był tak zimny, że aż palił.
Biegłam przy boku klaczy, co wcale nie było łatwe przy obolałych kościach i zdrętwiałych mięśniach. Biegłam do watahy. Zapomniałam, kto mi towarzyszy. Mój instynkt kazał mi wrócić do sfory. Dopiero, gdy było za późno, zorientowałam się, co zrobiłam. Zawyłam ostrzegawczo. Chciałam, by wataha uciekała. Usłyszałam odpowiedź od samca alfa. Cudowne było usłyszeć znów wycie wilków. Jednak to wszystko mogłam stracić przez własna głupotę...
-Od długiego czasu podejrzewałem, że kryją się w tym lesie. Mamy dzisiaj szczęście, panowie!
Myślałam, że to sen. Miałam taka nadzieję- że to jeden z tych obrazów, które widziałam w samotności.
Jednak zobaczyłam watahę biegnącą z parą alfa w stronę najeźdźców. Jedyne, co mogłam zrobić, to rzucić się na klacz. Tak zrobiłam. Liczyłam się z tym, że jedno jej kopnięcie mogło mnie zabić, jednak wataha była ważniejsza. Każda sekunda się liczyła. Ugryzłam klacz w nogę, jednak niezbyt mocno. Stanęła dęba, a zdezorientowany szef zleciał z niej. Klacz pocwałowała przez siebie. Mężczyzna podniósł się z ziemi.
-Nie strzelajcie! Zabawimy się, jak za dawnych lat!- zaśmiał się.
Potem podszedł do mnie. Z kieszeni wyjął nóż. W jego oczach widziałam tym razem szaleństwo. Przeszył mnie strach. Z podkulonym ogonem wycofywałam się. Zamachnął się, lecz tuż przed moją głową, skoczyła wilczyca. Była to samica alfa. Nóż wypadł z ręki mężczyzny, który przewrócił się. Wilczyca atakowała, rzucając się na twarz mężczyzny. Ten bronił się rękami. Lung, siedzący na Szamanie, podkłusował do leżącego szefa.
Gdy poznałam jego zamiary, było już za późno. Nic nie mogłam zrobić, a wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Koń ustawił się tyłem do wilczycy. Jedno kopnięcie w głowę. Jeden głośny pisk. Samiec alfa kazał wszystkim atakować. Już po chwili nie można było poznać, kto był kim. Atakowałam Drago, który wyszedł z samochodu. Doskoczyłam do jego szyi. Zatopiłam w niej kły. Słyszałam jego zdławiony krzyk. Uderzył mnie w brzuch, lecz gdy go puściłam, zajęły się nim inne wilki. Dzięki temu zyskałam chwilę aby poradzić sobie z bólem po uderzeniu. Szef pokłusował do Drago i rozproszył szarpiące go wilki, po czym pomógł wdrapać się na konia. Samochód przejął Lung. Teraz wataha ustawiła się tak, aby odgrodzić umierającą wilczycę od napastników. Wtedy- postanowili oni, że wycofają się. Drago był poważnie ranny, szef trzymał się za krwawiące ramię.
-Jeszcze tu wrócimy, parszywe kundle! A wtedy wystrzelamy was co do łba!- po tych słowach wycofali się. Warkot silnika i stukot końskich kopyt jeszcze długo był słyszalny. Usiadłam w kręgu razem z wilkami. Wilczyca odeszła, a samiec alfa rozpoczął smutną wilczą pieśń.
Nie mogłam tego słuchać. Odwróciłam się i odbiegłam, niezauważona. Słyszałam wycie watahy. Byłam wściekła. Na konia, na mężczyzn. Ale przede wszystkich na siebie.
Znalazłam się daleko od terytorium watahy. Było późne południe. Po długotrwałym biegu ciężko dyszałam. Położyłam się przy strumyku i patrzyłam na płynącą w nim szybko wodę. Podniosłam się i usiadłam w wodzie. Była lodowata, ale przynosiła ukojenie obolałym mięśniom. Pierwszy raz od dłuższego czasu uspokoiłam się i rozluźniłam.
Zaczęło się ściemniać. Nie chciałam zostać na noc sama, więc postanowiłam wracać do watahy.
Biegłam, z początku nie rozglądając się. Jednak, gdy noc całkowicie zawładnęła niebem, poczułam, że cos jest inne. Spojrzałam w górę. Zobaczyłam go...
Piękny, biały księżyc. Przez pewien czas biegłam, zapatrzona w jego okrągły kształt. Nawet nie zauważyłam, gdy wbiegłam na tereny watahy. Wszyscy już spali. Ja usadowiłam się cicho między dwiema szarymi wilczycami. Wzrokiem odszukałam samca alfę. Leżał kilka metrów od grupy. Wyczułam, że nie spał. Brakowało przy nim wilczycy. Westchnęłam i położyłam głowę na łapach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro