Rozdział 11
Rok 2048, 19 maja, Londyn
— Isobel, nie załamuj mnie. Właź tam i zrób te cholerne zdjęcia.
— Daj mi chwilę — wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Nie mogłam się ruszyć, zupełnie jak gdyby mnie sparaliżowało. Nie mogłam zrozumieć tylko reakcji swojego organizmu.
Stałam przed małą, uroczą drewnianą chatką na odludziu. Słońce świeciło jasno, dając mi idealne pole do popisu. W chatce wszystkie, wysokie okna pootwierane były na oścież, a w środku znajdowały się dodatkowo lustra, skupiające światło na modelach.
Byłam początkującym fotografem w branży beauty. Zostałam nim po nieudanej karierze modelki. Ciągła krytyka na castingach pod adresem mojej wagi wpędziła mnie w problemy z jedzeniem, z których wychodziłam latami.
Oczywiście moja matka na wieść o mojej decyzji o odejściu z modelingu wpadła w szał. To ona od zawsze próbowała mnie w to wkręcić, szukała dla mnie zleceń, ogarnęła zrobienie mi portfolia. Pilnowała mojej diety i zawoziła na castingi. Strzelałam, że próbowała zrobić ze mną to, co jej się nie udało z powodu zajścia ze mną w ciążę.
Tak samo jak i ona byłam wysoka, miałam sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Jak i ona miałam ciemnobrązowe, proste włosy i jasną karnację i zielone oczy. Gdyby postawić jej zdjęcie, gdy była w moim wieku obok mojego wyglądałybyśmy niczym bliźniaczki.
Nigdy jednak nie ciągnęło mnie do modelingu. Ciągłe treningi, niewystarczająca ilość snu, katorżnicza dieta... I jeszcze te komentarze „powinnaś schudnąć jeszcze z dwa, trzy kilogramy to weźmiemy cię na wybieg do kolejnego pokazu Diora".
Nie. Miałam dosyć. Wolałam być z drugiej strony obiektywu.
Po wielkiej awanturze musiałam się wyprowadzić od matki, bo nie dawała mi żyć.
Mój ojciec co prawda zaproponował mi, bym się wprowadziła do niego i jego żony, ale ona mnie nie cierpiała. Zresztą, wcale jej się nie dziwiłam. Byłam owocem jego zdrady. Moja matka była dla niego przelotną miłostką dwadzieścia trzy lata i dziewięć miesięcy temu. Poznali się w hotelu w Paryżu, gdzie ona miała pokaz, a on konferencję biznesową.
Moi dwaj przyrodni bracia podzielali niechęć swojej matki wobec mnie i jasno dali mi do zrozumienia, co myślą o mnie wprowadzającej się do ich domu. Uprzejmie więc podziękowałam.
Miałam już trochę znajomości i doświadczenia, bo w międzyczasie pracowałam nad udoskonalaniem swoich umiejętności jako fotograf, więc przynajmniej nie zaczynałam od zera.
Nie miałam jednak żadnych oszczędności, wszystko wzięła sobie moja matka jako wynagrodzenie za bycie moją „menadżerką".
Od trzech miesięcy, odkąd byłam na swoim, wynajmowałam ciasny pokój w mieszkaniu z kilkoma innymi osobami w centrum Londynu i łapałam każde zlecenie, jakie mogłam.
Od zawsze czułam niepokój, jeśli miałam wejść do drewnianego domu. Mimo wszystko jednak byłam w stanie się przemóc i nawet nocowałam w kilku takich hotelach w starym stylu. Z tego też powodu gdy moja znajoma Wendy zaproponowała mi zrobienie małej sesji zdjęciowej letnich sukienek w drewnianym domku nad jeziorem, zgodziłam się bez wahania.
Nigdy wcześniej jednak nie miałam okazji przebywać w tak małym budynku z drewna i gdy tylko zbliżyłam się do drzwi moje serce zaczęło szaleńczo bić z przerażenia, dłonie mi się spociły.
Odkąd skończyłam szesnaście lat co jakiś czas miewałam dziwne majaki na jawie. Początkowo myślałam, że może widzę duchy i przebłyski ich żyć na ziemi.
Jednak podczas tych majaków czułam wszystkie emocje... Ból, miłość, tęsknotę... Zupełnie tak, jak gdybym to ja czuła je w chwili obecnej.
Z czasem zrozumiałam, że to nie były żadne przebłyski wspomnień zmarłych ludzi, lecz wspomnienia mojej duszy.
Rzadko cokolwiek rozumiałam z tych wizji, były krótkie i znikały zanim zdołałam się przejrzeć otoczeniu.
Jednak zawsze wiedziałam kim był On, gdy pojawiał się w mojej myślach.
Moja druga połówka duszy. W takich chwilach tęsknota i żal zwalały mnie z nóg.
Gdy tylko dotknęłam framugi w mojej głowie pojawiło się wspomnienie.
Rok 2024, 27 stycznia, Los Angeles
Gryzący zapach dymu stał się niedotrzymania. Brakowało mi tlenu. Ogień zajął się już sufitem.
Przez suszę drewno paliło się niezwykle szybko, stanowiło idealną pożywkę dla chciwych płomieni.
Desmond!
O Boże, przecież on spał.
Z przerażeniem pobiegłam do pokoju obok.
Płomienie leniwie pożerały drewnianą ścianę, a metalowe rolety zaczęły się topić. Joel i jego kumpel musieli podłożyć ogień również na zewnątrz. Gorąco stawało się być nie do wytrzymania.
Desmond leżał w tej samej pozycji w której widziałam go ostatnim razem. Nie ruszył się ani na milimetr.
Potrząsnęłam ramieniem chłopaka, czułam rosnącą panikę.
— Desmond, wstawaj!
Otworzył oczy i spojrzał na mnie.
Rok 2048, 19 maja, Londyn
Te jego piękne oczy w kolorze sepii... To był mój ulubiony kolor. Jasnobrązowy, ciepły. Pokochałam go od chwili, gdy po raz pierwszy miałam z nim wizję podczas pielęgnowania ogrodu za domem mojej matki.
Miał na imię Desmond i lubił rośliny. Niestety nigdy nic więcej sobie nie mogłam przypomnieć.
Aż do teraz.
Mój umysł zalała agonia, gdy spróbowałam wejść do domu. Moje nogi zaprotestowały, zadrżały pode mną i upadłabym, gdybym nie chwyciła się mocno framugi.
Już wiedziałam, dlaczego tak bardzo nie lubiłam drewnianych domów.
Spłonęłam w takim. Kiedyś, w innym życiu, wraz z Nim.
— Co się z tobą u licha dzieje? — zapytała poirytowana Wendy. — Musimy mieć te zdjęcia dzisiaj, bo jutro muszę oddać sukienki. A same zdjęcia mają być obrobione i wrzucone na stronę za tydzień.
Starałam się uspokoić paniczne bicie serca. Wzięłam głęboki wdech przez nos, wydech ustami.
Świeże, czyste powietrze, bez zapachu dymu i woni palącego się drewna.
Słyszałam cichy szum liści drzew wokół domu i chlupot wody w jeziorze, gdy zapewne jakaś żaba do niej wskoczyła, by schronić się przed gorącem. Żadnego dźwięku trzaskających płomieni, walącego się dachu ani krzyków bólu.
Jestem bezpieczna, myślałam stojąc tak z zamkniętymi oczami.
— Isobel! — warknęła Wendy tuż przy moim uchu.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na nią i jej wkurzoną minę.
— Przepraszam, zrobiło mi się słabo — skłamałam. — Zjem coś szybko i zabieram się do pracy.
To nie byłby pierwszy raz, gdy zasłabłam. W przeszłości nawet kilka razy zemdlałam na mojej sesji, gdy jeszcze sama pozowałam. Wendy była już wtedy asystentem fotografa i niezliczoną ilość razy musiała mnie widzieć w takim stanie.
Na moje słowa Wendy nieco ochłonęła i zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem.
— Jesteś na diecie? Myślisz o wróceniu do modelingu? — Skupiła swoją uwagę na moich udach i uniosła brew. — Jeśli chcesz, mogę załatwić ci super trenera personalnego, pod jego okiem zgubisz szybko te nadprogramowe kilogramy.
Ugryzłam się w język.
Pierwszy raz w życiu czułam się dobrze w swojej skórze, bo nabrałam ciała i nie miałam niedowagi, zamiast XS nosiłam M. Nie było mi już ciągle zimno, nie słabłam po krótkim spacerze, nie robiłam sobie non stop siniaków, nie mdlałam i pozbyłam się pojawiających się wyrzutów sumienia po zjedzeniu nawet najmniejszego cukierka.
Moja matka gdy mnie zobaczyła tydzień temu, bo w końcu znalazłam czas wpaść po ostatnie moje rzeczy, nazwała mnie „spasioną krową" i dodała że „zmarnowałam sobie życie".
— Nie, po prostu zapomniałam o śniadaniu. Zaspałam i nie chciałam się spóźnić. — Z moich ust wyszło kolejne kłamstwo. — Daj mi dziesięć minut.
Wendy pokiwała głową. Poprawiła na nosie swoje okulary.
— Powiem dziewczynom, że mają jeszcze chwilę przerwy na ostatnie poprawki.
Minęła mnie w drzwiach i weszła do środka. Widziałam jak podeszła do modelek stojących w środku, każda ubrana w inną letnią sukienkę z najnowszej kolekcji Jore.
Odsunęłam się od drzwi i ruszyłam pospiesznym w krokiem w stronę mojego samochodu zaparkowanego przy jeziorze.
Moje tętno zwalniało z każdym krokiem zwiększającym moją odległość od drewnianego domu. Dopadłam do swojego samochodu i wyciągnęłam z niego swoją torbę, wygrzebałam z niej butelkę wody i wypiłam duszkiem połowę jej zawartości.
Pozbyłam się nieistniejącego smaku sadzy i dymu z moich ust. Oparłam chłodną butelkę o moje czoło i przymknęłam powieki.
Wszystko jest ze mną dobrze, mówiłam do siebie w myślach.
Jestem bezpieczna.
Wzięłam jeszcze jeden łyk chłodnej wody, a potem odłożyłam butelkę do samochodu.
Poprawiłam aparat wiszący na mojej szyi, pasek nieco wżynał mi się w skórę, bo swoje ważył. Reszta mojego sprzętu została wniesiona do domku wcześniej przez ludzi Wendy.
Doceniałam to, że chciała mi pomóc i zatrudniła właśnie mnie. Mogła równie dobrze wybrać kogoś lepszego albo zwyczajnie była w stanie sama zrobić sesję. Jednak kolekcja letnia Jore w moim portfolio otworzy mi wiele drzwi.
Musiałam tam wejść, chociaż na samą myśl o powrocie trzęsły mi się dłonie, a puls podskakiwał.
— Dam radę — wymamrotałam pod nosem, sama do siebie.
Wyprostowałam się, spojrzałam po raz ostatni na spokojne jezioro i skierowałam się w stronę drewnianego domu.
Gdy wspomnienia płomieni i dymu chciały raz jeszcze mną zawładnąć, przywołałam w myślach spojrzenie tych oczu w kolorze sepii.
Trzymałam się tego wspomnienia jak tonący brzytwy i dzięki temu dałam radę zrobić sesję bez ani jednego ataku paniki.
I to wszystko dzięki myśleniu o kimś, kogo nigdy nie spotkałam.
Kogoś, za kim mimo wszystko tęskniłam i kogo kochałam.
***
O godzinie dwudziestej weszłam do mieszkania.
Mieszkałam w trzypokojowym mieszkaniu wraz z trzema innymi ludźmi. Mój pokój był najmniejszy, ale też płaciłam najmniej. Obok mnie mieszkał Brandon, pracujący jako tatuator, a ostatni pokój zajmowała para, Harmony i Grant. Byli studentami na drugim roku, Harmony była na pedagogice, a jej chłopak na ratownictwie medycznym.
— Hejka, top model! — zawołał Brandon siedzący rozwalony na kanapie, trzymał w dłoni piwo.
Obok niego Harmony i Grant trzymali pady i grali na konsoli w jakąś najnowszą grę zombie.
Pokazałam mu środkowy palec. Dobrze wiedział, jak nienawidziłam, gdy mnie tak nazywał.
Oczywiście Brandon musiał szybko się zorientować, jaka była moja poprzednia praca. Jego klientką była moja znajoma, inna modelka, i podczas przerwy na sesji tatuowania pokazała mu zdjęcia z jednego z pokazów. Na którym byłam ja.
Od tamtej pory nie dał mi spokoju, a minęły już dwa miesiące.
— Jak było? — zawołała Harmony, nie oderwała jednak wzroku od wielkiego ekranu telewizora i widziałam, jak jej awatar pokonywał kolejne hordy zombie.
Grant radził sobie o wiele gorzej.
— W porządku — skłamałam po raz kolejny tego dnia i przeszłam do kuchni. — Idę spać, jestem padnięta.
— Co? Jest piątek wieczór! Chodzenie spać tak wcześnie w tym dniu to skandal — zaprotestowała Harmony i spojrzała na mnie.
Jej jasne długie włosy miały różowe i niebieskie pasemka, musiała znowu mieć jakieś załamanie przez szkołę lub pracę w lodziarni, skoro postanowiła zmienić fryzurę. Średnio raz w miesiącu zmieniała kolor.
Ta chwila nieuwagi sprawiła, że jej awatara dopadło zombie.
— Kurwa — mruknęła pod nosem.
Awatar Granta znalazł się tuż obok i zabił zombie, zanim ten zdołał ją ugryźć.
— Wisisz mi piwo, kotku.
— Idziemy na dwudziestą drugą do klubu, Grant dzisiaj zaliczył swój pierwszy dzień w karetce na praktykach. Trzeba to uczcić — powiedział Brandon i wypił łyk piwa.
Gdy go pierwszy raz zobaczyłam naprawdę nie chciałam tu zamieszkać. Koleś miał tatuaże niemal na każdej części swojego ciała, ponad to posiadał percing w obu brwiach, w wardze i miał tunele w uszach. Wygląd naprawdę bywał mylący, bo Brandon był wegetarianinem odkąd skończył 16 lat i muchy by nie skrzywdził.
— Pomyślę.
Poszłam do kuchni, by zjeść resztki swojego wczorajszego kurczaka z makaronem sojowym.
Nie miałam najmniejszego zamiaru nigdzie dzisiaj z nimi wychodzić. Ten dzień totalnie mnie wypompował.
***
Po zjedzeniu szybkiej kolacji przemknęłam do swojego pokoju. Na szczęście wszyscy byli skupieni na ekranie telewizora, gdzie horda zombie atakowała awatary moich znajomych.
W swoim pokoju zabrałam się za obrabianie zdjęć. Wendy miała je wrzucić za tydzień, ale ja musiałam jej je wysłać w ciągu trzech, maksymalnie czterech dni.
Podczas pracy całe napięcie z minionego dnia powoli ze mnie schodziło. Skupienie się na zajęciu sprawiającym mi przyjemność pomogło mi w końcu pozbyć się uczucia niepokoju, które towarzyszyło mi odkąd rano stanęłam przed drewnianym domkiem.
Miałam wielką nadzieję, że Harmony i reszta mi odpuszczą.
Niestety, po dwudziestej pierwszej do mojego pokoju wparowała bez pukania Harmony z całą tą swoją denerwującą radosną energią.
— Nie — rzuciłam w jej stronę, nie odrywając spojrzenia od ekranu laptopa. Dobrze wiedziałam o co zapyta. — I prosiłam cię, żebyś pukała.
Mój pokój był mikroskopijny, mieściło się tam jedynie łóżko, biurko z fotelem i jedna szafa. Nie potrzebowałam jednak więcej do szczęścia.
No, może prócz świętego spokoju.
Po raz kolejny rozważyłam zamontowanie zamka do moich drzwi.
Harmony, Grant i Brandon ubzdurali sobie, że koniecznie muszą się ze mną zaprzyjaźnić i co rusz próbowali spędzać ze mną wolny czas.
— No weź — jęknęła i rzuciła się na moje łóżko, usłyszałam za sobą ciche skrzypienie. — Będzie fajnie. Grant obiecał postawić nam kilka kolejek.
Obróciłam się powoli na krześle obrotowym i spojrzałam na nią.
— Już ci kiedyś wyjaśniałam. To że jestem w swoim pokoju nie znaczy, że nie pracuję i nic nie robię. Muszę zająć się obróbką zdjęć, co będę robiła cały weekend. Nie mam ochoty robić tego niewyspana i skacowana.
Ani trochę jej nie zraziłam. Posłała mi promienny uśmiech.
Na moim biurku obok laptopa stał termiczny kubek w jednorożce, w którym popijałam zieloną herbatę. Już wieki temu nauczyłam się nie stawiać żadnych otwartych napoi obok mojego sprzętu.
Miałam ochotę złapać ten metalowy kubek i rzucić nim w Harmony.
— To nie pij, będzie więcej dla nas. Będzie super, zobaczysz. To klub grający głównie muzykę z dwóch pierwszych dekad tego tysiąclecia. Uwielbiasz taką muzykę.
To prawda. Mogłam jej słuchać na okrągło.
— Przecież ty nie lubisz takiej muzyki, wolisz współczesną.
— Świętujemy sukces mojego chłopaka — odparła i wzruszyła ramionami. — On wybrał miejscówkę i tak się składa, że również lubi bawić się do staroci, jak Lady Haha.
— Lady Gaga — poprawiłam ją.
— To brzmi jeszcze śmieszniej — parsknęła śmiechem.
— Ponad dwadzieścia pięć lat temu była ikoną, teraz też zresztą ma sporo fanów i jej koncerty się wyprzedają.
— Dobra, niech ci będzie. — Usiadła na łóżku i spojrzała na mnie prosząco. — No chodź z nami, chociaż na godzinkę czy dwie.
Chryste. No nie da mi spokoju.
Naprawdę nie miałam siły dalej w to brnąć. Mogłam pójść do tego cholernego klubu, posłuchać przez maksymalnie dwie godziny dobrej muzyki i wrócić do domu. Za darmo.
— I nie będziesz próbowała wlewać we mnie wódki? Ani prosić o zostanie dłużej?
— Obiecuję. — Położyła uroczyście dłoń na sercu. — I przysięgam o północy zamówić ci Ubera, Kopciuszku.
— Dobra, pójdę.
— Super! — Harmony zeskoczyła z mojego łóżka podekscytowana.
— Ogranicz cukier. I sio. Muszę się ogarnąć.
— Wychodzimy o dwudziestej pierwszej czterdzieści. Wcześniej jeszcze z chłopakami wypijemy po kilka shotów, kupiliśmy wódkę i sok. Jakbyś zmieniła zdanie będziemy w kuchni.
— Sio.
Harmony dosłownie wybiegła z mojego pokoju i z hukiem zamknęła za sobą drzwi. Potarłam palcami swojego skronie.
Harmony na trzeźwo bywała męcząca, a po procentach ledwo ją byłam w stanie znieść. Była jeszcze bardziej towarzyska i jeszcze mocniej kochała świat.
Gdy znowu byłam sama z cichym westchnieniem zapisałam wszystkie pliki, zrobiłam kopię zapasową w chmurze. Postanowiłam jeszcze sprawdzić pocztę mailową, może napisał w sprawie zlecenia. Wrzuciłam ogłoszenia wszędzie, gdzie się dało.
Ku memu zadowoleniu miałam dwie wiadomości z ofertą współpracy, przejrzałam je pobieżnie i wydawały się być okej.
Pierwsza oferta dotyczyła bycia fotografem na ślubie, miałam niższe stawki niż konkurencja z powodu mniejszego doświadczenia, ale też naprawdę nie mogłam wybrzydzać. Druga dotyczyła zrobienia zdjęć nowopowstałego salonu fryzjerskiego do wrzucenia na stronę. Żaden problem.
Postanowiłam odpisać na spokojnie jutro. Coś mnie podkusiło na wejście na stronę z informacjami z kraju i świata. Ostatnio nie miałam nawet chwili na sprawdzenie wiadomości.
Przejrzałam pobieżnie nagłówki, nic nowego. Kolejne skandale polityczne, łapówki, kolejne rekordy temperatur, wzrost cen żywności i wody...
Nagle moją uwagę przykuł artykuł nieco niżej:
„Stan Kalifornia jako pierwszy stworzył publiczną stanową służbę zdrowia.
Zazwyczaj choroby przewlekłe, jak przykładowo cukrzyca, były wyrokiem. Za dawkę insuliny wystarczającej na miesiąc cukrzyk musiał płacić sto trzydzieści dolarów. W tej chwili w stanie Kalifornia mając odpowiednio zakodowaną receptę od lekarza pacjent zapłaci tylko 5 dolarów.
Gubernator stanu Kalifornia, Tayen Marsh- Timbery, walczyła o to jeszcze jako członkini senatu stanowego, którym została dziesięć lat temu. Funkcję gubernatora sprawuje od trzech lat i jak twierdzi publiczna stanowa służba zdrowia jest jej największym życiowym osiągnięciem.
— Nie było łatwo — mówiła podczas konferencji prasowej zwołanej by podsumować pierwsze pół roku działania nowego systemu. — Dziesięć lat zajęły mi negocjacje i przekonywanie pozostałych członków senatu stanowego, że ten pomysł da się z sukcesem wdrożyć w życie i znajdziemy na to fundusze. Od tego roku dzięki wdrożeniu nowego systemu tysiące pacjentów miało zapewnione niezbędne wsparcie medyczne, takie jak chociażby operacje ratujące życie czy bezpieczne porody. Kobiety często decydowały się rodzić wcześniej w domu z obawy przed rachunkiem medycznym na pięciocyfrową kwotę. Śmiertelność w naszym stanie zmalała, już teraz to widać. „
Obok artykułu było zdjęcie kobiety po czterdziestce. Miała miedzianą karnację, typową dla rdzennych Amerykanów oraz czarne włosy związane w ciasnego koka. Jej ciemne oczy lśniły determinacją i pewnością walki o słuszną sprawę.
Gdy tak patrzyłam na zdjęcie poczułam dziwne wrażenie, że skądś ją znałam...
Usłyszałam echo dziewczęcego, rozbawionego głosu:
Nadal nie skończyłaś z tym swoim dniem pomocy bliźniemu, Barbie?
Mówiła na mnie Barbie.
Z szeroko otwartymi oczami gapiłam się na zdjęcie kobiety. Czy to możliwe, że naprawdę ją znałam? Wcześniej? W innym życiu? Sam pomysł był szalony. Pospiesznie ją wygooglowałam.
Tayen Marsh- Timbery (z domu Marsh), urodzona 15.09.2006 roku w Los Angeles. Od 2024 roku uczęszczała do miejskiego college'u na kierunku informatyka. Ukończyła go z wyróżnieniem w 2026 i dzięki otrzymanemu stypendium jesienią 2026 rozpoczęła studia na Uniwersytecie Kalifornijskim na kierunku politologia. W międzyczasie wyszła za mąż za przyjaciela poznanego w czasach licealnych, Koby'ego Timbery. Po ukończeniu studiów zajęła się intensywną pracą na rzecz walki z przemocą w szkołach oraz rozpoczęła kampanię na temat bardziej dostępnej i tańszej opieki medycznej. Kontynuowała ją, gdy w 2036 roku została senatorem stanu Kalifornia.
Przez cały ten czas wspierał ją Joseph Riley, prokurator i polityk partii Demokratycznej. To on sfinansował jej kampanię podczas wyborów na gubernatora w roku 2046.
Niżej były kolejne informacje o jej działalności politycznej, zeszłam niżej aż natrafiłam na kolejną wzmiankę o jej życiu prywatnym.
W 2024 podczas pożaru domu tragicznie zginął starszy brat Tayen Marsh- Timbery, dziewiętnastoletni Desmond Marsh. Wraz z nim w domu przebywała wówczas ich wspólna przyjaciółka, siedemnastoletnia Danica Riley. Ona również była ofiarą pożaru. Po tym wydarzeniu Rebecca i Shean Riley'owie wzięli nastoletnią wówczas Tayen pod swoją opiekę.
Desmond Marsh cierpiał na schizofrenię paranoidalną, odziedziczoną po matce, która w 2021 roku popełniła samobójstwo. Przez osiem lat uważano, że pożar był wywołany przez samego Desmonda w trakcie trwania epizodu choroby.
W 2032 roku Joseph Riley wszczął postępowanie w sprawie zabójstwa Danici Riley oraz Desmonda Marsha na podstawie znalezionych dowodów.
Podejrzanymi osobami byli Joel Mendoz i Ike Castro. Obaj zostali uznani za winnych i 10 stycznia 2033 roku otrzymali wyrok dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności bez możliwości warunkowego zwolnienia.
W 2030 roku biologiczny ojciec Tayen tuż przed swoją śmiercią oficjalnie ją uznał i od tamtej pory należy ona do członków plemienia Yurok.
Nagle ekran laptopa zamigotał i w mojej głowie pojawiła się kolejna wizja.
Rok 2023, 8 września, Los Angeles
— Cześć, jak ci mija dzień? Ktoś cię wkurzył? — zagadałam, siadając obok niej na podłodze.
Położyłam torbę na kolanach i posłałam Tayen szeroki uśmiech.
Wygasiła ekran i schowała swój telefon do kieszeni dżinsów. Była spięta, mogłam widzieć jak zaciskała mocno szczękę, nerwowo skubała palcami rąbek swojej koszulki.
— Nie. Czekam tylko na jedną wiadomość.
— Od chłopaka?
— Nie. — Pokręciła przecząco głową, odetchnęła głęboko. Zerknęła na mnie kątem oka, oceniająco. Jak gdyby zastanawiała się, czy mi cokolwiek więcej zdradzić. — Nadal nie skończyłaś z tym swoim dniem pomocy bliźnieniu, Barbie?
Parsknęłam śmiechem.
— Nie, Pocahontas. Będziesz musiała znosić moje towarzystwo do końca roku szkolnego. Nie pozwolę ci mierzyć się samej z tymi zbirami zastraszającymi słabszych od siebie. — Już widziałam, jak marszczyła czoło i zamierzała zaprotestować, więc dodałam pospiesznie: — Powiedziałam „słabszymi". Nie jesteś słaba, Tayen, ale jesteś niższa ode mnie, a ja do wysokich nie należę.
Mając metr sześćdziesiąt pięć byłam raczej średniego wzrostu i przewyższałam Tayen o pół głowy.
— Dobra, kumam — westchnęła, porzucając postawę obronną. — Będziesz moim ochroniarzem. Nawet spoko. Nie chce mi się znowu odrabiać za kogoś lekcji.
Rok 2048, 19 maja, Londyn
Zamrugałam gwałtownie, gdy wizja zniknęła. Naprawdę ją znałam.
Patrzyłam na zdjęcie młodej Tayen w artykule. Zostało zrobione w ostatniej klasie liceum. Jej twarz była beznamiętną maską, ale w oczach widziałam cierpienie. Umiałam poznać z łatwością emocje na zdjęciach, między innymi na tym polegała moja praca. Zdjęcie zostało zrobione pięć miesięcy po śmierci jej przyjaciółki i brata. Przed zakończeniem roku szkolnego i odebraniem dyplomu ukończenia szkoły średniej. W artykule było również zdjęcie Danici i Desmonda.
Musnęłam delikatnie palcami twarz Desmonda, a później przeniosłam spojrzenie na zdjęcie Danici. Nie miałyśmy nic ze sobą wspólnego prócz tej samej duszy i miłości do tego samego mężczyzny. Tak dziwnie było patrzeć na swoje poprzednie wcielenie. Nie wiedziałam o niej prawie nic: była niską blondynką o niebieskich oczach i lubiła pomagać innym. Miała starszego brata Josepha i dwoje rodziców. Była z Los Angeles.
W wizji wydawała się być niezwykle towarzyska i ciepła. Zapewne gdyby to jej Harmony zaproponowała wypad do klubu zgodziłaby się z radością bez wahania.
I to na tym kończyła się moja wiedza.
Z zamyślenia wyrwało mnie gwałtowne otworzenie drzwi.
— No ej, miałaś się ogarniać a nie pracować! — zawołała marudnie Harmiony.
Siedziałam cały czas przy biurku. Zerknęłam na zegarek.
Cholera, spędziłam na czytaniu i szperaniu w sieci prawie pół godziny.
— Będę przy drzwiach punkt dwudziesta pierwsza czterdzieści pięć — odpowiedziałam i wyłączyłam laptop. — I jeśli kolejny raz nie zapukasz, to przerobię twoje zdjęcie na karykaturę i wrzucę na każdy twój profil społecznościowy.
Harmony w odpowiedzi tylko parsknęła śmiechem i wyszła.
Po trzech miesiącach mieszkania pod jednym dachem nie znała mnie jeszcze i nie wiedziała, że naprawdę miałam zamiar spełnić swoją groźbę.
W przeszłości musiałam znosić rządzenie się mojej matki. Nie miałam żadnej prywatności i spokoju.
Ani mi się śniło znosić to kolejny raz i to ze strony obcych mi ludzi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro