Sanitarium
Sleep my friend and you will see
The dream is my reality
They keep me locked up in this cage
Can't they see it's why my brain says "rage"
Sanitarium, leave me be
Sanitarium, just leave me alone*
Zbudziło mnie głośne pukanie do drzwi.
- Panie Jung, mogę wejść? – usłyszałem zza nich.
- A kto pyta? – odparłem zaniepokojony, siadając na łóżku.
- Park Jimin. Będę pana nowym lekarzem prowadzącym.
O nie.
Nie lubiłem obcych ludzi... A co dopiero nowych lekarzy, którzy potrafili tylko mącić w głowie, wmawiać, że ma się problemy i nawet nie próbowali leczyć.
Bo po co? I tak nie można mi było pomóc. Tylko leki były zbawieniem...
- Dobrze, proszę wejść... - mruknąłem.
Wtedy do pokoju wszedł uśmiechnięty, rudowłosy chłopak, trzymając pod pachą notes. Zdawało mi się, że był mniej więcej w moim wieku.
Podszedł do mnie i wyciągnął w moją stronę rękę.
- Witam, panie Jung – uśmiechnął się szerzej, mrużąc oczy.
- Witam – odparłem i uścisnąłem niechętnie jego dłoń.
- Usiądę obok pana i przedstawię zasady naszej współpracy. - Kiwnąłem głową, a lekarz podsunął sobie krzesło obok mojego łóżka, usiadł na nim i zaczął mówić: - Będzie pan miał dwóch terapeutów. Poprzedni lekarz się nie zmienia. Ze mną będzie pan pracował trzy razy w tygodniu i rozmawiać będziemy w tym pokoju. Jakieś pytania?
- W sumie nie... ale czemu nagle przydzielono mi aż dwóch lekarzy?
- Ponieważ pana stan się nie poprawia. Depresja, zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, zaburzenia odżywiania, zaburzenia osobowości... Musimy działać, żeby wiedzieć, jak panu pomóc, panie Jung. Może zmienimy leki. Zobaczymy.
Wzruszyłem tylko ramionami i położyłem się z powrotem na łóżku, przyglądając się obojętnie rudowłosemu.
- Proszę się nie smucić, tylko uśmiechnąć. Przynajmniej troszkę.
Odruchowo uniosłem delikatnie kąciki ust. Wtedy terapeuta wstał i odkładając krzesło na miejsce, powiedział:
- Proszę wypoczywać, a jutro przyjdę do pana na terapię. Dobranoc, panie Jung – pożegnał się i zamknął za sobą drzwi.
- Dobranoc – burknąłem i nawet nie gasząc światła, skuliłem się pod kołdrą z zamiarem zaśnięcia. Było koło dziewiętnastej, więc to była dobra pora. Z resztą... każda godzina była dobra na sen. Najchętniej przespałbym całe życie, ale niestety. Będąc w szpitalu psychiatrycznym byłem budzony parę razy dziennie. Tu terapia, tu leki, tu jedzenie, tu spacer... Te trywialne rzeczy były dla mnie męką.
Najchętniej bym to wszystko zakończył, ale dobrze mnie tu pilnowano.
I tak traktowano mnie ulgowo, bo nigdy nie miałem próby samobójczej, więc nie obserwowano mnie dwadzieścia cztery godziny na dobę, tak jak innych pacjentów.
Chyba bym oszalał, jakbym w pokoju miał mieć kamery...
Rozmyślałem jeszcze chwilę, aż w końcu zmorzył mnie sen.
Śniło mi się morze. Morze krwi. I krzyk. WRZASK.
***
Nad ranem zbudziły mnie potworne bóle głowy. Od lat miewałem tak zwane nerwobóle, które uniemożliwiały mi normalne funkcjonowanie. Odkąd zacząłem brać leki antydepresyjne, które obniżały poziom mojego niepokoju, dokuczały mi jednak trochę mniej.
Przycisnąłem obok łóżka przycisk, służący do wzywania pielęgniarki, z zamiarem poproszenia jej o coś przeciwbólowego.
Po chwili, zapukawszy do drzwi, do pokoju wszedł... Park Jimin i zamykając za sobą drzwi, rzekł:
- Wiem, że spodziewał się pan pielęgniarki, ale akurat się do pana wybierałem, więc słucham. Co się stało? – spytał uprzejmie, racząc mnie tym samym ciepłym uśmiechem, co poprzedniego dnia.
- Głowa... boli. Chciałbym coś przeciwbólowego – wyjęczałem, leżąc na łóżku. Potwornie cierpiałem, miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
- Wie pan, że nie może brać codziennie takich pigułek... słyszałem, że łyka pan je za często – odparł ze smutkiem, stojąc nade mną.
- Ale ja nie wytrzymam...
- Wytrzymasz. Właśnie... proponuję, żebyśmy mówili sobie na „ty". Może to nieprofesjonalne z mojej strony, ale jeśli mamy pracować razem, to i mi i tobie będzie łatwiej. Co ty na to, Hoseok? – spytał i usiadł obok mnie na łóżku, co kompletnie mnie zaskoczyło. Lekarz proszący, by zwracać się do niego po imieniu? Jeszcze na dodatek siadający na łóżku pacjenta?
Trochę niecodzienne, jednak tak naprawdę nie martwiło mnie to. W sumie miło by było raz na jakiś czas zwrócić się do kogoś nieformalnie. Moim jedynym towarzystwem były pielęgniarki, terapeuci i bardzo rzadko inni pacjenci, gdy miałem terapię grupową.
- Może być – odparłem. – A tej tabletki... nie dostanę? – spytałem błagalnie, mając nadzieję, że może zmienił zdanie.
- Nie dostaniesz – odpowiedział i usiadł jeszcze bliżej mnie. Ku mojemu zdziwieniu skierował rękę w stronę mojej głowy i położył mi dłoń na włosach.
Zamarłem zaskoczony, wpatrując się w chłopaka. Co on wyprawiał?
- Spokojnie, zaraz przestanie cię boleć – mówiąc to, przeczesał mi włosy palcami, a ja zdałem sobie sprawę z tego, że... ból rzeczywiście zaczyna ustępować.
Przymknąłem oczy i rozluźniłem się. Nie pamiętałem, kiedy ktoś dotykał mnie w ten sposób, więc nawet nie zamierzałem stawiać oporu mimo, że jego zachowanie było co najmniej dziwne. Ale było mi tak przyjemnie...
Leżałem więc spokojnie z zamkniętymi oczami, skupiając się na dotyku rudowłosego. Byłem spokojny i rozluźniony, jak nigdy dotąd.
- Lepiej troszkę, co?
- Tak...
- Widzisz, można bez tabletek – odparł, masując mi kciukami skronie. - No, już na pewno nie boli - dodał po chwili. Wstał z łóżka i przysunąwszy sobie krzesełko obok niego, wyjął notes. - Musimy zacząć terapię.
- Dobrze... mogę leżeć? – spytałem z nadzieją. Zwykle lekarze kazali mi siadać naprzeciwko nich, co mnie niesamowicie irytowało.
- Oczywiście. Byle, żebym widział twoją twarz. Leż sobie.
Jednak sama terapia nie była już taka niezwykła. Jimin wypytywał mnie o moją przeszłość, która z resztą nie była zbytnio ciekawa. Mówiłem o tłukącym mnie ojcu, alkoholu w domu, samobójstwie matki, domu dziecka... Urocza przeszłość.
Po godzinie zakończyliśmy spotkanie i Jimin zostawił mnie samego.
Tak minęły dwa tygodnie i zacząłem zauważać, że rudowłosy stał się najbliższą mi osobą, jaką znałem.
Psychicznie czułem się troszkę lepiej, jednak nadal męczyły mnie koszmary senne.
***
Strach. Ból. Krew. Dużo krwi. Podłużne rany cięte na rękach, nogach, brzuchu, z których wypływała gorąca, czerwona posoka. Krwawiąc, upadłem na kolana. Upadałem, upadałem... Rozpadałem się.
Ktoś kopał. Ktoś dotykał. Ktoś się śmiał. Niegodny. Śmieć.
Złapałem się za włosy i zacząłem za nie ciągnąć, otwierając usta w niemym krzyku.
Głupi szczeniak. Chory. Psychicznie.
Czołgałem się, ślizgając w kałuży własnej krwi. Ktoś wcisnął mi do ust knebel. Ktoś rozebrał.
Traciłem przytomność. Nie mogłem wstać. Tylko błagałem. Kwiląc. Jak zranione zwierzę. Jak pies.
- Hoseok, obudź się do cholery! – usłyszałem nagle i otworzyłem oczy, siadając gwałtownie na szpitalnym łóżku. Jasny, czysty pokój...
Popatrzyłem przerażony na swoją klatkę piersiową. Biała koszulka. Żadnych plam krwi. – Hobi, to tylko sen.
Uniosłem wzrok i zobaczyłem Jimina. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w niego nie mając pojęcia, co się dzieje.
- Hobi, już dobrze... - szepnął równie przerażony, jak ja i położył dłoń na moim ramieniu.
Załkałem wycieńczony kolejnym koszmarem i przytuliłem się nagle do niego, obejmując go za szyję. – Już cichutko... - powiedział zaskoczony i wtulił moją twarz w swój tors. Głaskał mnie delikatnie po głowie, kołysząc się lekko na boki. Tak jak się uspokaja małe dziecko. – Będzie dobrze.
- Nie będzie, do cholery – syknąłem, nie odrywając się jednak od niego. – Jestem jebanym psycholem, kiedyś kogoś zabiję, rozumiesz? Zabiję. Albo siebie albo kogoś. Zarżnę.
- Przestań... - szepnął.
- Psychopata. Morderca... - mówiłem jak w amoku, wbijając palce w jego łopatki.
- Hobi – przerwał mi i ujął moją twarz w dłonie. Zamarłem zaskoczony, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.
Był taki piękny... Miękkie, lśniące, rude włosy. Pełne, malinowe usta. Niesamowite oczy. Westchnąłem czując, jak szał zaczyna mnie opuszczać.
- Nie chcę, żebyś cierpiał. Nie będziesz – powiedział cicho i zbliżywszy się do mnie, pocałował mnie delikatnie w usta, trzymając dłonie na moich policzkach. Sapnąłem cicho i zamknąwszy oczy, odwzajemniłem pocałunek. Lekko muskając jego wargi, objąłem jego kruche ciałko w pasie. Taki piękny, czuły, delikatny...
Po chwili przerwał pocałunek i powiedział:
- Dzisiaj będziemy spać razem, żeby nic złego ci się nie śniło, dobrze?
- Dobrze – odparłem wciąż nie wierząc w to, co się wydarzyło.
Nie ściągając nawet kitla lekarskiego, położył się obok mnie pod kołdrą, a ja wtuliłem go w swój tors i zacząłem głaskać go po plecach. Mruczał, oddychając tak spokojnie, miarowo... Czułem jak jego pierś unosi się i opada, jak bije jego serce.
Jak to się stało, że znaleźliśmy się w takiej sytuacji?
***
Kochałem go. Tak bardzo go kochałem. I wiedziałem, że on mnie też. Mimo, że byłem chory, złamany, bez szans na ratunek. Kochał mnie. Był zawsze wtedy, gdy go potrzebowałem. Przestałem się bić. Robić sobie krzywdę. Nie miałem już koszmarów sennych. Zdrowiałem?
***
Jednak pewnej nocy się to zmieniło.
Wiedziałem, że to był sen, ale nie mogłem się z niego wyrwać. Jakbym był w innym wymiarze.
A może byłem...?
Las. Krąg. Płomienie.
Wrzask. Ucieczka. Przemoc.
Nie chciałem tam być. Nie chciałem tego widzieć. Chciałem uciec. Spętane nogi, nadgarstki. Śliski język na podbrzuszu.
Strach.
- Chcę się obudzić, chcę się obudzić... - szeptałem, jak mantrę, próbując zaciskać nogi.
Zerwał się wiatr. Las szumiał. Ktoś śpiewał. – NIE CHCĘ!
Zbudził mnie mój własny krzyk.
Nagle do pokoju wpadła pielęgniarka i od razu do mnie przybiegła, łapiąc mnie za nadgarstki.
- Jimin! Gdzie jest Jimin?! – krzyczałem płaczliwie, próbując się wyrwać.
Zawsze był przy mnie w takich sytuacjach. Zawsze pojawiał się pierwszy.
Wtedy doskoczył do mnie też lekarz, trzymając mnie mocno. Szarpałem się, byłem przerażony. Gdzie on był...?
- Co? Kto? – pytał zszokowany psychiatra. Dawno nie miałem takiego ataku...
- Park Jimin – załkałem. – Mój terapeuta. Gdzie on jest?! Zabiję się, jeśli tu nie przyjdzie.
Poczułem, jak ktoś robi mi zastrzyk.
Po chwili zacząłem się uspokajać i spojrzałem nieprzytomnie na lekarza.
- Jeszcze raz... kto?
- Park... Jimin...
- Park? – spytał zdezorientowany mężczyzna. – Jak wyglądał? Terapeuta, tak?
- Młody, rude włosy... Terapeuta... – mówiłem z trudem.
Pielęgniarka słysząc to, powiedziała cicho do doktora:
- Ale u nas nie był zatrudniony żaden Park Jimin ani nikt z takim kolorem włosów nie wchodził na teren szpitala...
- Czyli jednak – westchnął, spuszczając wzrok. – Schizofrenia.
Park Jimin nigdy nie istniał.
Nie. Istniał.
Iluzja.
Kłamstwo.
WSZYSCY UMRZEMY.
Ja nie istniałem.
* Metallica - Welcome Home (Sanitarium)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro