Rozdział Bożonarodzeniowy
Vinea siedziała z książką na schodach w głównym korytarzu - tak zwano klatkę schodową w domu, który dzieliły rodziny Dowelte, Litum oraz Hitoz. Może było to dosyć dziwne miejsce na odpoczynek, jednakże biorąc pod uwagę to, że jej pokój był teraz okupowany przez jej brata i odkurzacz, kuchnia znajdowała się we władaniu taty, a cała reszta domu należała do mamy, było to najlepsze wyjście z całej tej sytuacji bez wyjścia.
Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. Całe szczęście, że wygrała ten konkurs na najlepszego piernikowego bałwana. Inaczej byłaby pozbawiona nawet tej chwili spokoju i musiałaby odkurzać calutkie mieszkanie zamiast Kedala. Szczerze mówiąc, nie wiedziała, co takiego było w jej pierniku, że większość mieszkańców domu na niego zagłosowała. Może był to wielobarwny szalik w paski albo cokolwiek chytry uśmieszek, próbujący się skryć za nosem z marchewki, którą odgrywała skórka pomarańczowa... Albo po prostu bałwan z ospą wietrzną mało komu przypadł do gustu.
Co prawda Kedal zaklinał się, że czerwone kropki były ozdobą i miały dodać stylu. Oceniający jednak - nieuświadomieni przez jej brata, ponieważ trzeba było polegać na ich pierwszym odczuciu - prawdopodobnie uznali, iż chory bałwan nie jest zbyt przyjazny i zagłosowali na tego drugiego. Przynajmniej tak myślała Vinea. Jaka była prawda, to miało pozostać tajemnicą.
- A ty nic nie robisz? - ozwał się nad nią głos.
Odwróciła się ku górze schodów. Nad nią stał dwunastoletni chłopiec z blond czupryną, spod której wyglądały zielono-brązowe oczy o zawadiackim błysku. Był ubrany w kurtkę, czapkę i szalik, a na ramię narzucił plecak. Jedyne czego mu brakowało do pełnego stroju, to były buty.
- Mam przerwę.
Nanef, bo w istocie był to on, jak gdyby nigdy nic wszedł na poręcz i zeskoczył z niej na ziemię, omijając Vineę, która rozłożyła się na kilku pierwszych schodkach razem z kocem, książką i herbatą.
- Mogłeś powiedzieć, że chcesz przejść - mruknęła pod nosem, zagłębiając się z powrotem w książkowy świat.
Wtem otworzyły się drzwi na lewo od schodów - drzwi do mieszkania Litum - a w nich stanęła cała obsypana mąką Anotien.
- O, Nanef. - Spostrzegła chłopca. - Podasz? - Wskazała na stojącą w kącie miotłę.
Nanef, który właśnie zakładał buty znajdujące się z przyczyn czysto technicznych w głównym korytarzu (gdyby wszystkie trzymałoby się w mieszkaniach, klatka schodowa wymagałaby nader częstego sprzątania), sięgnął po nią i wręczył Anti.
- Coś nie pykło z pomocą? - spytał.
Dziewczynka pokręciła głową.
- Stawianie mąki na najwyższej półce nie jest dobrym pomysłem. Oberwałam - rzekła i kichnęła, wzbijając w powietrze biały tuman proszku.
- A już myślałem, że jest co dopisać do listy. - Nanef uśmiechnął się krzywo, zawiązując buty.
- Dekorowania domu i tak nic nie przebije.
Vinea, której trudno było się skupić na książce przy akompaniamencie rozmowy, już po raz szósty czytała to samo zdanie, nie mogąc zrozumieć jego treści. Zamiast tego mimowolnie docierał do niej sens słów Anotien i Nanefa, który jednocześnie był dla niej tak samo niezdatny do odszyfrowania jak ten na papierze. Dziewczyna zerknęła znad książki na dwójkę przyjaciół. Siostra Mrosy uchwyciła jej spojrzenie.
- Rok temu obwiesiliśmy dom lampkami choinkowymi - wyjaśniła.
Vinea jednak wciąż miała pytający wyraz twarzy. Anotien oparła się o framugę drzwi.
- To było tak...
<><><>
Anti właśnie kończyła śniadanie, siedząc sobie spokojnie w pokoju, gdy w jej okno trafiła śnieżka. Dziewczynka prawie wylała na siebie całe kakao. Odstawiła kubek na stolik nocny koło łóżka i podeszła do okna. Pomimo mrozu otworzyła je na oścież.
- Nanef! - zawołała na widok karmelowej czupryny i zielono-brązowych oczu, które znajdowały się gdzieś na poziomie parapetu. - Wylać na ciebie kakao?
- Co? Nie! - Chłopiec odskoczył prędko na względnie bezpieczną odległość. - Chciałem się tylko spytać, czy przyłączysz się do Charytatywnej Akcji Dekoracji Budynków. Z zewnątrz.
- A co to obejmuje?
- Obwieszanie domu lampkami choinkowymi. Znalazłem jakieś stare na strychu. Nie widziałem, żeby były używane, a działają. I są długie na dziesięć metrów!
W istocie były dwa razy krótsze, ale to nie miało większego znaczenia. Ważne, że w ogóle były. Nanef i Anotien uznali, że wypadałoby mieć więcej tego typu rzeczy, bo dom opleciony jednym łańcuchem lampek wyglądał gorzej aniżeli ten bez żadnej ozdoby. Udali się więc do garażu Litum, gdyż pełnił on funkcję graciarni. W której, co prawda, rozeznać się mógł jedynie ojciec Anotien. Zawsze jednak istniała możliwość rozszyfrowania fragmentu zagadki, jaką było rozmieszczenie danych przedmiotów, gdyż opierał się on na systemie skojarzeń. Skojarzeń Danela niestety.
- O! O! Żarówki! Gdzieś tutaj powinny być... piłki? - Cokolwiek zdziwiona Anotien wydobyła zza pudełka z żarówkami siatkę pełną piłek.
- Wiesz, jeśli jest się wyjątkowo zdeterminowanym, można uznać je za bombki - odparł Nanef.
- To wolę nie być zdeterminowana - stwierdziła dziewczynka, chowając siatkę z powrotem na swoje miejsce.
Wtem musnęła ręką coś, co musiało być kablem.
- Mam! - zawołała, wyciągając na światło dzienne poplątany zwój tysiąca różnych lampek choinkowych. - Że też tata tego nie zwinął jakoś porządnie.
- Zrobiłabyś to na jego miejscu?
- Eee... może.
Anotien chwyciła dwa przewody w dłoń. Z jednego doczepione były kolorowe lampki o kształcie piernikowych ludzików, a do drugiego podświetlane plastikowe sople, które w większości były połamane.
- Te nie są używane - powiedziała i skinęła na Nanefa. - Pomóż to rozplątać.
Po dwudziestu minutach żmudnej pracy w pocie czoła przyjaciołom w końcu udało się rozplątać lampki i teraz stali przed wielorodzinnym domem, zastanawiając się, gdzie je powiesić.
- Te sople od strony ulicy, nie? - spytał Nanef.
Anotien pokiwała głową.
- Na altance, a te twoje lampki na samej górze - odparła.
- A pseudopierniki z tyłu na niskim dachu - zadecydował chłopiec.
- Kto wiesza na szczycie? - zapytała Anotien.
- Woda, beczka, ogień - odrzekł Nanef.
Woda, beczka, ogień była to prosta gra, w którą grało się rękoma, pokazując naraz jeden z trzech elementów podanych w jej nazwie. Wodę pokazywało się znakiem prostej dłoni ułożonej wierzchem do góry, beczkę - zaciśniętej pięści, a ogień - dłonią skierowaną wierzchem do dołu ze złączonymi palcami. Ogień wygrywał z beczką, beczka z wodą, a woda z ogniem.
- Zgasiłem cię! - wykrzyknął Nanef po tym, jak pokazał znak wody, a Anotien ognia.
- To wieszaj, ja też będę, ale z drugiej strony. Któreś z nas może odwrócić ewentualną uwagę od drugiego i będzie większa szansa na to, że tylko jedna osoba wpadnie.
- Mam nadzieję, że to nie będę ja.
Anti posłała Nanefowi ciężkie spojrzenie. Chłopiec wzruszył ramionami z niewinnym uśmiechem.
- To ja będę balansował na wysokości drugiego piętra - powiedział.
<><><>
- Udało się to wam? - spytała Vinea, patrząc się niedowierzająco na dwójkę dzieci.
Anotien już chciała odpowiedzieć, gdy nagle otworzyły się zewnętrzne drzwi i do środka wparowały dwa śnieżne stwory, rozmawiając na wcześniej rozpoczęty temat, który tylko one znały.
- ...nie moja wina, że tam był lód - burknął niższy głosem Fenana.
- Na pewno? - zaśmiał się wyższy.
- Tak, chyba że chcesz, bym zniszczył twoją legendę doskonałości, Him.
- Nie po to ci to powiedziałem, żebyś teraz wszystkim rozpowiadał - odparł Himmeon, zdejmując całą zaśnieżoną czapkę.
Nagle najstarszy z braci Hitoz zorientował się, że w korytarzu jest jeszcze kilka osób poza nim i Fenanem.
- Co miałby rozpowiadać? - spytał Nanef.
- No właśnie... - mruknął Himmeon.
- Him kiedyś wcale nie był takim wzorem dobrego wychowania - powiedział Fenan.
- Dziękuję za dyskrecję - skomentował najstarszy z braci, ale na jego twarzy gościł cień uśmiechu.
- Co masz na myśli? - zapytał bliźniaka Nanef.
- On, kiedy miał sześć lat, poszedł sam na pasterkę, bo tak! - Fenan wycelował oskarżycielski palec w Himmeona.
Anotien, Nan i Vinea wbili w Hima zdziwione spojrzenia, nie mając pojęcia, co powiedzieć. Najstarszy z braci Hitoz czuł się najwyraźniej nie najlepiej w centrum uwagi, bo machnął tylko ręką.
- Takie tam historie...
- Powiedz - rzekł Nanef.
- To nieważne... - zaczął Himmeon.
- Powiedz - przytaknęła młodszemu bliźniakowi Anotien.
Himmeon westchnął.
- No dobrze.
<><><>
Sześciolatek leżał w łóżku, wpatrując się w ścianę naprzeciwko, na której ścielił się blask księżyca. Himmeon nie mógł spać. Nie miał na to najmniejszej ochoty. Chwilę wcześniej jego rodzice wyszli na pasterkę, zostawiając go, a dokładniej jego młodszych braci liczących sobie niecały rok - którzy, idealnie wyczuwając moment, postanowili się zbudzić i zacząć swój mały koncert - pod opieką sąsiadów Karmonich, którzy uznali, że pomogą Tun i Mozerowi przypilnować dzieci, by ci mogli pójść spokojnie do kościoła.
Ale Himmeon też chciał tam iść. Był już dostatecznie duży, wbrew temu, co mówili jego rodzice. Twierdzili, że tak małe dziecko się tam wynudzi i że niezdrowo dla niego jest, by o północy zajmowało się czymś innym niż spaniem. A spanie było nudne. Pasterka musiała być ciekawsza.
Chłopiec przewrócił się na drugi bok i zamknął oczy. Za rok może pozwolą mu pójść na pasterkę. I oglądać fajerwerki na Nowy Rok. Ale rok był długi... A sen za nic w świecie nie chciał nadejść.
Him podjął decyzję. Policzy do setki i jeśli nie zaśnie, to... zrobi coś. Przecież ponoć liczenie pomaga na sen. To znaczy liczenie baranów. Ale co za różnica, czy rachuje się liczby, czy barany? Odliczył więc do stu. Jednak nadal nie chciało mu się spać. Uznał zatem, że jedna setka to za mało i powtórzył całą czynność. To też nie pomogło. Zwalił to na karb wrzeszczących braci za ścianą. Gdy już miał się brać za trzecią setkę, zdał sobie sprawę z tego, że wrzaski ucichły, a do jego uszu dotarły ciche kroki w korytarzu. To byli Karmoni, którym udało się ułożyć ponownie bliźniaków do snu.
Himmeon przez dłuższą chwilę wpatrywał się w sufit i nagle zerwał się z łóżka. Szedł na pasterkę. Był na to wystarczająco dorosły. Na moment zatrzymał się przed drzwiami, nasłuchując, czy Karmoni nie zawracają. Jednak nic już nie zakłócało ciszy. Uchylił więc po cichu drzwi i wystawił głowę na zewnątrz. W świetle świątecznych lampek, które dochodziło z salonu, gdzie znajdowała się przystrojona nimi choinka, nie było widać ani żywego ducha. Him cofnął się do pokoju. Przecież nie mógł wyjść w piżamie! Przebrał prędko spodnie, ale koszulkę już sobie darował. Wyszedł na korytarz i zszedł po schodach na parter. Gdy był na ostatnim schodku klamka od drzwi mieszkania Karmonich opadła. Chłopiec zesztywniał. Prędko przykucnął na schodach, kryjąc się za poręczą. Klamka jednak wróciła do poprzedniego położenia, a drzwi ani nie drgnęły. Himmeon wpatrywał się w nie przez moment, a gdy upewnił się, że nic mu nie zagraża, popędził do wyjścia.
<><><>
- Już myślałam, że cię zauważyli i namówiłeś ich, by nie zakazywaliby ci iść, ale poszli z tobą - przerwała Himmeonowi historię Anotien.
- To by się pewnie nie powiodło - odrzekł najstarszy z braci Hitoz.
Nanef, Anotien i Fenan wymienili z sobą spojrzenia tak dyskretnie, że nikt inny niczego nie spostrzegł.
- Pewnie nie - przyznała Anti.
<><><>
Ubrał prędko kurtkę, założył buty, czapkę oraz szalik i już miał wychodzić, gdy zawachał się na progu. Czy na pewno powinien tak wychodzić, nie mówiąc nic nikomu? Zagryzł wargi i spojrzał w głąb ciemnej klatki schodowej. Przecież wie, co robi, da sobie radę. Uspokojony tą myślą zamknął drzwi i ruszył naprzeciw wiatrowi, który zaczął mu wciskać do oczu płatki śniegu.
Szedł dobrze znaną sobie trasą i - oczywiście - dotarł bezpiecznie na miejsce, co pomogło mu pozbyć się ostatnich śladów niepewności, czy aby na pewno dobrze postępuje. Gdy jednak stanął w kościele, zaniepokoił się trochę, bo nigdzie nie mógł znaleźć rodziców, a w około pełno było ludzi. Panowała cisza, słychać było tylko szmery modlitw, szelest ubrań i kroki na posadzce. Himmeon ruszył powoli przez tę ludzką ciżbę w stronę ławek, gdyż nie miał ochoty stać gdzieś z tyłu przez całą mszę. Upatrzył sobie miejsce, które było na tyle wąskie, że nie mógł tam usiąść żaden dorosły, ale dla sześciolatka było wprost idealne. Przysiadł się tam i zerknął na osobę siedzącą koło niego.
Była to starsza już pani w okularach z małymi szkiełkami i czerwonym berecie na głowie. Najwidoczniej się modliła, bo poruszała bezgłośnie ustami.
Himmeon spojrzał w stronę drewnianej szopki stojącej na prawo od ołtarza. Malowane figury Świętej Rodziny, aniołów, pasterzy i zwierząt zdawały się poruszać łącznie z Gwiazdą Betlejemską wiszącą nad nimi. Chłopiec wpatrzył się w nie i zdał sobie sprawę, że one rzeczywiście się poruszały. Him rozdziawił usta, wpatrując się w pasterza co i rusz skłaniającego głowę przed Dzieciątkiem Jezus, obracające się anioły, jak gdyby pilnujące bezpieczeństwa Chrystusa, Józefa, który...
- Gdzie są twoi rodzice? - zabrzmiał koło niego głos.
Himmeon spojrzał na swoją sąsiadkę, która patrzyła na niego znad swoich okularów (chłopiec nie miał pojęcia, po co jej były, skoro z nich nie korzystała).
- Tutaj - odpowiedział.
Kobieta już otworzyła usta, by zapewne spytać się, co to znaczy "tutaj", gdy zabrzmiał głos czegoś, co mogłoby być rogiem i rozpoczęła się kolęda, a razem z nią sama pasterka.
Himmeon chciałby powiedzieć, że ani trochę się nie nudził lub nie chciało mu się spać, ale prawda była taka, że oczy zaczęły mu się kleić gdzieś w połowie mszy i to pomimo ruchomej szopki, którą wciąż obserwował.
Ucieszył się więc, gdy pasterka dobiegła końca i szybko poderwał z miejsca zanim starszej pani z beretem przyszło do głowy spytać się ponownie o jego rodziców. Ku swojemu szczęściu spostrzegł wśród tłumu jasne włosy swojego taty i ciemne pukle swojej mamy. Zaczął się przebijać w ich kierunku i wreszcie udało mu się chwycić Tun za rękę. Jego matka spojrzała na niego i pobladła. Pociągnęła za rękaw Mozera, który szedł sobie dalej. Jej małżonek odwrócił się do niej z pytaniem w oczach, ale gdy zauważył Himmeona on również zbladł.
- Him... - zaczęła Tun.
- C-co ty...? - Głos Mozera zadrżał.
- Jestem wystarczająco dorosły, by chodzić na pasterkę - rzekł tylko chłopiec i uśmiechnął się rozbrajająco z odrobiną dumy w spojrzeniu.
<><><>
- Czyli wcale nie jesteś takim ideałem - podsumował Nanef.
- Chyba nie - zaśmiał się Himmeon.
- A jak się skończyło to wasze dekorowanie domu, co? - spytała Vinea, patrząc na Anti i Nana.
- Bieganiem cichcem po dachu - odparła dziewczynka.
- To znaczy?
- Muszę pozamiatać mąkę - powiedziała Anotien i znikła w drzwiach do swojego mieszkania.
- A ja iść do sklepu - rzekł prawie w tym samym momencie Nanef i wyślizgnął się na zewnątrz.
Vinea mogłaby przysiąc, że na ustach obojga tańczył łobuzerski uśmiech.
Nagle na schodach zabrzmiały ciche kroki i ukazała się postać Tun opasana fartuchem z długim, grubym warkoczem brązowych włosów sięgającym do pasa.
- Nanef wrócił ze sklepu? - spytała.
- Właśnie tam poszedł - odparł Fenan.
Tun westchnęła tylko i zerknęła pod stopy swoich synów.
- Posprzątajcie to - poleciła.
Himmeon i Fenan podążyli za jej spojrzeniem. Pod sobą mieli jedną wielką kałużę roztopionego śniegu.
- Aha - skomentował tylko Fenan.
~~~~~
I jak się podobał świąteczny (spóźniony trochę) special?
Pomysł na niego dała mi sirPopkorn. Planowałam zamieścić w nim trochę więcej historii, ale już bez tego jest długi.
Tutaj zamieszczam mój rysunek całej siódemki samozwańców (kiedyś będę się go wstydzić, niczym mojego starego artbooka), który został stworzony na prośbę WildAntka.
Rysowałam to dosyć długo. Ale twarze Anotien, Vinei, Himmeona i Nanefa naprawdę mogły wyjść lepiej...
A poza tym... Widziecie różnicę pomiędzy Fenanem a Nanefem? Trochę spora, no nie?
To tyle.
Bywajcie!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro