Rozdział 2
Od przeprowadzki rodziny Dowelte minął już tydzień i nadszedł dzień wyjazdu. Rano sąsiedzi stawili się na lotnisku w Kuszos, mieście, na którego obrzeżach mieszkali, czekając na samolot, który miał polecieć do Denewasu. Całe szczęście dostali się na jego pokład bez zbędnych problemów. Nikt niczego nie zgubił, ani nie zapomniał, a przynajmniej tak im się zdawało.
Wszyscy usiedli na swoich miejscach. Samolot odleciał punktualnie i można było przewidywać, że równie punktualnie dotrze na miejsce. Mrosa czytała książkę, rzucając od czasu do czasu spojrzenie za okno, a siedząca koło niej Anotien, wtykała głowę w szczelinę pomiędzy fotelami, rozmawiając z siedzącym za nią Nanefem.
- Boję się, że będziemy musieli gadać po pateńsku - wyraziła swoją obawę dziewczynka.
- Ja też. Rodzice z pewnością uważają, że to idealna okazja, by się pouczyć.
Mrosa, która już od pół godziny, chcąc nie chcąc, wysłuchiwała ponurych tyrad tej dwójki, nie wytrzymała. Założyła książkę zakładką. Włożyła ją do plecaka i odezwała się:
- Okropni z was czarnowidze. Nie cieszycie się z wyjazdu?
Nanef zrobił nieodgadnioną minę.
- No... Cieszymy się...
- Ale bardziej byśmy się cieszyli, gdyby oni z nami nie wyjechali - dopowiedziała Anotien.
Mrosa wzniosła oczy do sufitu, zauważając przy tym, przyczepionego do niego, zmiażdżonego owada.
- Wy znowu o tym!
- No co?! To był beznadziejny... - Anotien zamilkła, gdyż jakiś pan na sąsiadującym siedzeniu obrzucił ich wielce zdysgustowanym spojrzeniem i ostentacyjnie odwrócił się do nich plecami.
Młodsza z sióstr zmarszczyła brwi, nie wiedząc przez chwilę, co o tym myśleć, a później kontynuowała cichszym głosem:
- To był beznadziejny pomysł. Skąd w ogóle go wytrzasnęli?
Mężczyźnie z sąsiedniego siedzenia, chyba wszystko już pasowało, bo zasiadł w fotelu w swojej dawnej pozycji.
- To taka tradycja - odezwał się, dotychczas milczący Fenan.
Jego brat spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami.
- Tradycja? Skąd to wiesz?
Fenan uśmiechnął się wyniośle.
- Się wie.
- Aha, czyli wymyśliłeś.
- Nie! - zaprotestował, ale czym prędzej się zreflektował i ściszył głos. - Tata coś takiego mówił.
- Nigdy o takiej nie słyszałam - przyznała się Mrosa.
- Ja też. I mało mnie ona obchodzi - stwierdził Nanef. - Tradycje są bezsensu. Po co w ogóle ludzie je podtrzymują?
- Jakbyś nie pamiętał, to świętowanie urodzin, to też tradycja - uzmysłowił mu bliźniak.
- Ale ona jest fajna, w przeciwieństwie do tej - odparował Nanef.
Po trzech godzinach lotu samolot wylądował, a sąsiedzi wyszli z niego, odebrali bagaże i ruszyli do najbliższej stacji metra. Jednak chociaż zamysł był prosty, jego zrealizowanie już niekoniecznie.
Lotnisko składało się z długiego pasa startowego, sal ściśle powiązanych z lotami oraz sklepów, sklepików i kawiarenek, które nie wiedzieć czemu stanowiły ogromną większość. Ich rozmieszczenie nie miało najmniejszego sensu i pogrążało całe lotnisko w wielkim haosie. Wszędzie jarzyły się kolorowe światła. Wszystko jakby wołało o to, by zwrócić na to uwagę. Jaskrawe napisy, przepięknie udekorowane desery, wyglądające zza szyb. Nie byłoby nic w tym złego, gdyby nie głośna muzyka, wydobywająca się z każdego kąta. Przeróżne melodie i rytmy zbijały się w jeden okropny jazgot, szarpiąc nerwy podróżnych. Jak na początek, Benedu nie zrobiło na nich dobrego wrażenia.
Danel szedł na przedzie pochodu, trzymając w rękach plan lotniska. Widać jednak było, że rola przewodnika była mu nie w smak. Ze zmarszczonymi brwiami, przyglądał się świstkowi papieru. Co chwilę zatrzymywał się i patrzył na otoczenie, porównując je do planu.
Nanef trącił Fenana łokciem.
- Tata Anti chyba się tutaj nie odnajduje. A jak z twoją znajomością Denewasu?
- Jest dobrze - odparł oględnie bliźniak.
- To znaczy? - Nanef uniósł brew.
- Nie sprawdzałem planu lotniska, jeśli o to ci chodzi.
- Widzisz! - zatriumfował brat Fenana. - Po nic ci te całe wkuwanie map, skoro nawet nie masz później jak tego wykorzystać.
Fenan westchnął i wywrócił oczami. Już nawet nie próbował się bronić, gdyż wiedział, że to nie ma najmniejszego sensu i postanowił to przemilczeć.
Danel po raz kolejny zatrzymał się i spojrzał wokoło. Zaczął zawzięcie o czymś rozprawiać ze swoją żoną. Łatwo było się domyślić, o czym rozmawiali, gdyż Danel co chwila wskazywał na plan, który trzymał w dłoni. W pewnym momencie do Inysy i jej męża podszedł Wotmon.
- Mogę zerknąć na plan? - spytał się.
Danel wręczył mu kartkę.
- Według mnie, chyba powinniśmy być tu. - Wskazał pewien punkt na planie.
Wotmon skinął głową i przyjrzał się uważnie otoczeniu. Nic się nie zgadzało. Spojrzał na plan. Nagle coś przykuło jego uwagę, a mianowicie nazwa lotniska.
- To inne lotnisko - powiedział cicho.
Rodzice Anotien i Mrosy wbili w niego nierozumiejące spojrzenia.
- To plan innego lotniska - powtórzył głośniej.
Danel otworzył szerzej oczy, a Inysa spojrzała na niego zdruzgotana.
- Jak to? Mówiłeś, że wiesz co robisz - zwróciła się do męża.
Danel zmieszał się.
- To pewnie przez to pakowanie... Wydrukowałem nie to, co trzeba. Byłem roztrzepany.
- Zawsze taki jesteś - poprawiła go i spytała się Wotmona: - Co teraz?
- Możemy spytać się o drogę do metra kogoś z obsługi sklepów, czy punktu informacji. - Nawet nie zauważyli, gdy podeszła do nich Tun - matka bliźniaków.
Zgodzili się z jej pomysłem i już po chwili ich ofiarą padł mężczyzna ubrany w strój z logo punktu informacji.
- Przepraszam, wie pan może, gdzie tu jest metro? - spytał po pateńsku, międzynarodowym języku, znanym w prawie każdym zakątku świata, Danel.
Zaczepiony wlepił zdziwione spojrzenie mężczyznę i podrapał się po swojej bujnej brodzie. Danel zrozumiał ten gest na swój sposób i już miał powtórzyć pytanie, gdy tamten odpowiedział:
- Metro jest gdzieś w tamtym kierunku. - Wskazał gdzieś za siebie. - Ale to przecież daleko. Kilkanaście alei dalej od wyjścia z lotniska. Nie lepiej byście się wybrali solbusem?
Solbusy, były to pojazdy elektryczne pobierające energię ze światła słonecznego, którego nad Benedu akurat nigdy nie brakowało.
Danel zamilkł. Brodacz pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Nie wiedzieliście - odpowiedział sam sobie.
- Mógłby nam pan powiedzieć więc, w którą stronę do przystanku solbusowego? - zapytała Tun.
- Ja mogę was tam nawet zaprowadzić! W końcu od tego jestem.
- To wprost idealnie! - ucieszyła się Inysa.
- Chodźcie za mną - powiedział i ruszył z miejsca.
Sąsiedzi poszli za przewodnikiem.
- Wiele podróżnych się tutaj gubi i wtedy tacy jak ja przychodzą z pomocą. Lubię tę pracę. Nie płacą jakiejś fortuny, aczkolwiek można pogadać z ludźmi. A ja już od dziecka byłem gadułą. Możecie sobie wyobrazić... - Przewodnik rozgadał się na dobre, jednak opowiadanie o swoich kolejach życia nie przeszkadzało mu w prowadzeniu grupy do celu.
Kluczyli pomiędzy sklepami, słuchając opowieści brodatego mężczyzny. Trzeba mu było przyznać, że mówił ciekawie. Gładko przechodził z jednego na drugi, wydający się kompletnie niezwiązanym z poprzednim, temat. W ciągu zaledwie kwadransa, bo tyle trwało dojście do przystanku, dowiedzieli się kilku anegdot i coś nie coś o historii stolicy. Usłyszeli, co koniecznie warto zwiedzić. Pośmieli się z paru dość niewybrednych żartów i dowiedzieli się o rutynie dnia codziennego swego przewodnika.
Gdy podróżni wydostali się z gąszczu sklepów, odetchnęli z ulgą. Do tej pory, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy, byli spięci z powodu ciągłego hałasu. Kiedy przewodnik odprowadził ich na miejsce, pożegnał się i odszedł, zostawiając ich na pastwę rozkładu jazdy równie szalonego, co lotnisko.
~~~~~
Hmm...
Jakoś dawno mnie nie było...
Bywa.
Polubiłam nawet tego przewodnika.
Chociaż przez to swoje ciągłe gadanie z pewnością jest męczący, ale kogo to obchodzi? XD
Co sądzicie o rozdziale i bohaterach?
Jakichś bardziej polubiliście (lub znielubiliście)?
Ja osobiście miałam sporo zabawy, pisząc ten rozdział. Głównie z tego przewodnika i narzekań Nanefa oraz Anotien XD
Dobra, to na tyle.
Bywajcie!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro