Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~ 4 ~

Oh Come, Y'All Faithful

Minęło okrągłe dziesięć godzin od upodlenia się Sama i Deana w barze, a później w monopolu do którego przeniósł ich Castiel. Wyjątkowo jako pierwszy obudził się Dean z charakterystycznym dla porannego kaca mlaskaniem. Niemiłosiernie go suszyło, więc nie zauważył w pierwszej chwili, gdzie leży. Dopiero próbując się podnieść do siadu ogarnął, że całą noc spał powyginany z twarzą przyciśniętą do stołu będącego jednocześnie mapą świata Ludzi Pisma, która ma za zadanie pomagać w polowaniach. Oczywiście, kiedy zostanie wybudzona z uśpienia jak wszystko inne w bunkrze oprócz podstawowych zaklęć i symboli oraz tych nałożonych przez Sama i Deana we własnej osobie. Warknął czując ból w karku i wszędzie gdzie się dało, gdy nagle zerwał się do wcześniej zamierzanego siadu. Nie dość, że miał kaca stulecia, wszystko go bolało to nie pamiętał nic z tego co robił minionej nocy. Mrugnął więc kilka razy, aby przyzwyczaić oczy do światła bunkrowych żarówek. Trochę pomogło kiedy zeskoczył ze stołu i nie miał mroczków przed oczami. Jednak coś było nie tak, bo już po pierwszym kroku potknął się o coś dużego leżącego na podłodze.

— Cholera — mruknął pod nosem widząc, że tym czymś o co się przewrócił był Sam chrapiący jak niedźwiedź.

Obserwował śpiącego w najlepsze brata po czym zdecydował się kopnąć go delikatnie w bok, aby wielkolud się obudził. Zadziałało z tym, że Sam nie dość, że był na totalnym kacu i czuł jeszcze w sobie alkohol, to wybudzony nagle z głębokiego snu z miejsca wycelował do Deana z broni, którą zawsze trzymał schowaną za paskiem.

— Ej, spokojnie chłopie! — krzyknął Dean unosząc ręce do góry. — To tylko ja.

— Dean? — Sam zmarszczył brwi, rozejrzał się do okoła i dopiero wtedy wrócił spojrzeniem do brata. — Pamiętasz coś?

— Nic, a nic — Dean pokręcił głową.

— Ja też — Sam odłożył broń na podłogę obok siebie, by po sekundzie legnąć obok niej. — Pięć minut.

— Nie ma opcji. Jestem alkoholikiem?

— Tak — odparł Sam przewracając się na plecy, aby móc spojrzeć na Deana z pod przymrużonych oczu.

— Aaa! Zła odpowiedź! Jestem jak anioł stróż, stary. Pilnuję, aby ludzie się nie otruli, więc rusz swój wielki tyłek i nie ważne, gdzie wywiało Casa, bierzemy się do roboty. Zrozumiano?!

Sam mruknął jedynie poddając się swojemu zmęczeniu. Dean pokręcił kpiąco głową, ale nie odezwał się, bo też nie miał po co. Chciał jak najszybciej mieć za sobą proces ściągnięcia Natalie do bunkra i uratowanie resztek jej człowieczeństwa. Był zmęczony tym wszystkim. Jak nigdy chciał wrócić do normalnych, standardowych polowań. Patrząc nadal na wpół śpiącego brata wstał z myślą pójścia do kuchni po zimne piwo z lodówki. Jaki miał zawód, gdy w lodówce zamiast zimnego piwa, znalazł koktajl Sama. Na samą myśl o zdrowym jedzeniu i piciu podchodziło Deanowi do gardła, a kiedy je widział, przy każdej lepszej okazji, gdyby mógł, zwymiotowałby. I tak właśnie było. Sam jak palec w kuchni rzucił się biegiem do zlewu. Miał głęboko w poważaniu czy Sam czasem nie zdecydował się wstać i przyjść do kuchni jak on po coś do picia. Wymiotował dalej niż widział nadal nie mogąc uwierzyć, że to wszystko przez królicze żarcie młodszego braciszka.

Zamorduję go kiedyś, pomyślał płócząc usta i twarz pod bieżącą wodą. Sięgnął po pierwszą lepszą ścierkę, aby wytrzeć twarz jednak i tu miał pecha, bo tylko rozsmarował sobie po całej buzi resztki jedzenia z umytych już dawno naczyń. Czując zapach stęchlizny i starego jedzenia wrócił się szybko do zlewu. Minęło dobre paręnaście jak nie kilkadziesiąt minut zanim Dean wrócił do siebie. A gdy w końcu wyprostował się przy okazji strzelając karkiem i kręgosłupem, opierając się plecami o zlew ze zdziwieniem odkrył, że co najmniej od kilku dobrych minut Crowley go obserwował. Nie pytając co Król Piekła robi w bunkrze, a tym bardziej dlaczego go obserwował, wyciągnął zza paska broń i wycelował prosto w głowę demona.

— Spokojnie wiewiórko — odezwał się Crowley unosząc ręce w poddańczym geście. — Jestem w dobrej wierze. Nie chcę cię zabić — dodał dokańczając whisky w szklance, którą ze sobą zabrał.

— Dlaczego powinienem ci uwierzyć, a nie odstrzelić łeb na miejscu? — Dean podszedł do Crowley'a na odległość wyciągnięcia ręki. — Co?!

— Bo przychodzę z rozwiązaniem jak złapać naszą ukochaną Natalie. Nie tylko wam przeszkadza jej obecne położenie. Suka zabija mi demony! — wrzasnął z taką siłą, że żarówka nad ich głowami pękła w pół.

— Świetnie — burknął Dean przewracając oczami, a Crowley nawet w ciemności widział zaciętą minę Winchestera. — Co cię tak śmieszy? — spytał stykając koniec pistoletu z czołem Crowley'a.

— Nic. Widzę, że nic tu po mnie, ale jak to mówią — demon wzruszył ramionami. — Jeszcze do mnie przyjdziecie. Obaj — dodał spoglądając na większy od nich obu cień majaczący u wejścia kuchni. — Bo zabija nie tylko moich sługusów, ale też rodzinę waszego pierzastego pieska. Może być następny. Do zobaczenia chłopcy — z tymi słowami zniknął pozostawiając Deana i Sama mocno skonfundowanych.

Gdy Crowley opuścił bunkier żarówka, która chwilę temu pękła w drobny mak magicznie scaliła się i zaświeciła na nowo. Dean i Sam spojrzeli po sobie, ale żaden się nie odezwał. Znali się aż za dobrze, aby wiedzieć, że najpierw obaj muszą napić się kawy, aby nie pozabijać się przypadkowo w zwykłej wymianie zdań. Szczególnie Dean, który na codzień bez kawy jest jak wielka tykająca bomba, a co dopiero na kacu. Tak więc Sam zajął się przygotowaniem kawy, a Dean zajął miejsce przy stole.

Głowa Deana automatycznie wylądowała na twardym blacie, a myśli pobiegły w swoim kierunku próbując pozbyć się natarczywych skutków picia za dużej ilości alkoholu. W tamtej chwili dla Deana wszystko było lepsze niż przypływający falami ból głowy. Nawet krótka myśl o tym co mówił Crowley, bo jeśli prawdą jest to, że Natalie pozbywa się raz po raz demonów i aniołów to wkrótce przyjdzie po Castiela, a na to Dean nie mógł sobie pozwolić. Nie mógł pozwolić sobie na kolejną śmierć przyjaciela. To by była wielka przegrana i zaniedbanie z jego strony, a przecież to on sam propagował hasło Rodzina ponad wszystko. Nie zostawiamy jej w tyle. Walczymy za siebie. A Castiel był częścią tej wielkiej dysfunkcyjnej rodziny.

Dean tego nie wyczuł, Sam też nie, ale Natalie przez krótką chwilę była z wizytą w bunkrze. Śledziła Crowley'a, by dowiedzieć się jakie ma plany wobec niej za zabijanie jego przydupasów, ale ze złością odkryła, że Król Piekła nic nie powiedział. Nie zająkał się ani słowem co było niezwykle frustrujące, gdyż Natalie nienawidziła nic nie wiedzieć. W szczególności jeśli chodziło o próby złapania jej - wtedy mogła reagować, bawić się jak z Castielem kilka godzin wcześniej. Niestety, ale musiała zadowolić się niewiedzą Winchesterów i kompleksem bohatera Deana, który był całkiem zabawny z tym jak się martwił o wszystkich, a w szczególności o Castiela - Sama nie liczyła, bo on zawsze był na pierwszym miejscu. Kiedy była jeszcze człowiekiem była wdzięczna Deanowi za to, że jest uparty jak osioł, bo dzięki temu mogła być z Castielem nie musząc się bać, że ma rywala. Obecnie nie rozumiała łowcy w ogóle. Nie było jej - miał szansę, wcześniej tak samo, przed pojawieniem się w życiu łowcy i Castiela. Tego najbardziej nie rozumiała dosyć często debatując nad tym jaki Dean jest głupi jeśli chodzi o uczucia. Może i kiedyś by go zrozumiała, ale teraz, całkowicie wybrakowana z emocji oraz wszelkich bodźców, po prostu miała to gdzieś. Zainteresowanie Natalie sferą uczuciową starszego Winchestera było czystą ciekawością jak to, co jeden z demonów Crowley'a robił sam na środku ulicy gdzieś w Indianie wiedząc, że zabija demony i anioły.

Natalie podeszła niezauważona do rozmawiającego przez telefon demona. Wykorzystując to, że jej nie widział, zabrała mu telefon.

— Cześć przydupasie Crowley'a. Powiedz mu, że nie ma żadnych szans na złapanie mnie. Pa! — rozłączyła się w chwili, w której demon po drugiej stronie słuchawki chciał coś powiedzieć. — A ty — zwróciła się do stojącego przed nią demona, spojrzała na niego oceniającym wzrokiem. — Myślę, że zaraz po Castielu będziesz ulubioną zabawką Pustki. Chociaż nie. Pewnie czeka na Winchesterów, ale na to sobie jeszcze długo, bardzo długo poczeka — dodała przeciągając ostatnie głoski dla zwiększenia powagi ostatnich słów.

Przerażony demon patrzył się na Natalie rozbieganym wzrokiem. Chciał uciec, ale przecież nie mógł. Crowley by go zabił sam, gdyby uciekł i nie próbował zatrzymać nowej Śmierci. Nie mając wyjścia zaatakował Natalie pięściami, ale szybki unik z jej strony i kopnięcie w zgięcie nóg powaliło go na ziemię.

— Możesz pozdrowić Pustkę. A nie czekaj, nie będziesz mógł. Czeka cię gorszy los niż Piekło. Wieczna ciemność — znowu przeciągnęła głoski jednak tym razem dla większej dramaturgii i zastraszenia.

Demon zaczął wierzgać pod naciskiem ciężaru Natalie. Widząc, że to nic nie daje chciał uciec z naczynia, ale na marne. Natalie zablokowała demonowi możliwość opuszczenia ciała, aby po chwili jednym dotknięciem dłoni odebrać mu życie. Zadowolona z siebie wstała z zimnego ciała, którego właściciel zdążył dawno wyzionąć ducha. Otrzepała się z niewidzialnych drobinek kurzu po czym przeniosła się prosto do Nowego Jorku, aby dla odmiany zabrać trochę nędznych aniołów, których z biegiem czasu znienawidziła bardziej niż demony. A to wszystko przez całą ich wyniosłość, której demony w ogóle nie posiadają, bo są bandą przygłupów snujących się z kąta w kąt. Rzecz jasna, oprócz Crowley'a i Natalie musiała to przyznać. Król rozdroży był wyjątkiem jeśli chodziło o bycie w stadzie głupkowatych demonów. Jak na demona jest przebiegły i mądry podczas, gdy reszta jego rodzaju jest po prostu bandą kretynów i największą zakałą Piekła. Wszyscy, których by nie spytała powiedzieliby to samo. Jeśli doszłoby do ostatecznego wyboru, wybraliby demony. Anioły choć najpotężniejsze istoty zaraz po samym Bogu, swą wyniosłością i pewnością siebie raziły wszystkich. Co zaplanowali, legło w gruzach, bo nie potrafili kombinować. A przynajmniej nie tak umiejętnie jak inne gatunki Stworzenia. Z resztą, koniec końców, czyż anioły nie powinny być strażnikami i obrońcami, a nie bandą zakompleksionych kutasów?

Castiel taki był,  pojawiła się niechciana myśl. Zmienił się.

Castiel nie żyje i tak zostanie, odparła samej sobie Natalie krzywiąc się przy tym w grymasie niezadowolenia. Nie chciała myśleć o Castielu. On nie żył. Był w nicości i nie żył, a nawet po śmierci dręczył ją. Przymknęła powieki, aby na nowo opanować się i wdrążyć w tryb obojętności. Gdyby ktoś ją o to zapytał, wyparłaby się od razu, ale przeraziła się nie na żarty chwilą słabości, która dopadła ją chwilę temu. Przez okrągły rok żadnej takiej nie miała. Nawet kilka godzin temu kiedy torturowała i zabiła Castiela własnoręcznie. Nic ją nie ruszyło. Owszem, wcześniej myślała o Castielu, ale bardziej w kontekście tego jak się go pozbyć, a nie bardziej przyjacielsko - miłosnym. Dlatego też postanowiła udawać, że taka sytuacja w ogóle nie miała miejsca. Jakby to co było przed chwilą nigdy się nie wydarzyło.

Podczas, gdy Natalie przemierzała ulice Brooklynu i Mannhattanu oraz opuszczone fabryki i kościoły, Sam i Dean w całości doszli do siebie. Wykąpani, najedzeni, a przede wszystkim wypoczęci zabrali się za robotę. W pierwszym odruchu jak tylko ruszyli rzeczy z archiwum Sam sięgnął po klucz do biblioteki Śmierci. Wydawało mu się to najlepszym wyjściem, bo prawowity Jeździec musi gdzieś przebywać. Jednak szybko porzucił ten pomysł, gdy Dean uświadomił mu jakie jest to ryzyko kiedy znajdą tam Natalie zamiast starej Śmierci. Jak to zawsze bywa, wymieniali między sobą wszystkie za i przeciw ostatecznie dochodząc do wniosku, że nie ma sensu ryzykować własnym życiem. Martwi przecież na nic się zdadzą. Sam pomiędzy wierszami wymienił imię Króla Piekła, ale Dean szybko go uciszył mówiąc, że nie ma zamiaru współpracować z taką gnidą jak Crowley. Argumentował to tym, że Crowley jest demonem i na pewno z czystych pobudek nie chce im pomóc. Nawet jeśli sam jest zagrożony.

— Bingo! — krzyknął Dean machając kartką przed nosem Sama. — Mamy to! Możemy go wezwać!

Sam spojrzał na brata jak na wariata. Zmarszczył brwi, ale wziął pożółkłą kartkę od brata i uważnie zaczął śledzić tekst wzrokiem z niesamowitą powagą, aby po sekundzie roześmiać się nerwowo.

— I ty uważasz to za dobry pomysł? Mam dać ci się zabić? I nie mów mi, że o tym nie myślałeś. Jesteś moim bratem i znam cię jak własną kieszeń — dodał Sam widząc jak Dean otwiera usta, aby zaprzeczyć oskarżeniom młodszego brata.

— Daj spokój. To jedyne co mamy. Na teraz. Można spróbować.

— Po moim trupie — odparł Sam odkładając kartkę na stół. — Nie ma takiej opcji. Nie zgadzam się. Nie Dean!

— No wtedy to już na pewno — zażartował Dean dla rozluźnienia atmosfery jednak widząc minę brata szybko spoważniał.

Sam zrezygnowany pokręcił głową. Za dobrze znał Deana, aby uwierzyć mu, że tego nie zrobi, gdy go o to poprosi. Dean i tak by zrobił swoje nie patrząc na to jakie jest jego zdanie, więc jedyne co Samowi pozostało to mu pomóc i przypilnować, by nie zrobił sobie większej krzywdy niż wymaga zaklęcie. Nie miał zamiaru w najbliższym czasie urządzać pogrzebu, bo jego starszy brat idiota postanowił wychylić się bardziej niż musiał. Spojrzał więc na Deana proszącym wzrokiem, ale Dean już wiedział swoje i tylko poklepał Sama po ramieniu.

— Wiedziałem, że zmądrzejesz. Spakuj to co jest potrzebne, a ja idę po broń.

Gdy Dean wyszedł, Sam zabrał się za zbieranie składników potrzebnych do przywołania aniołów Śmierci, których w brew pozorom było mało i wszystko mieli w bunkrze. W taki o to sposób w przeciągu pół godziny był gotowy.

— Wiesz, że broni nie przeniesiesz ze sobą? — zapytał Sam siadając na miejscu pasażera.

— Nie zaszkodzi spróbować — odparł Dean odpalając Dziecinkę.

Cel Deana i Sama był prosty. Dostać się do gabinetu lekarskiego działającego pod przykrywką taniego baru dla lokalnych ludzi. Mieli to szczęście, że daleko nie musieli szukać, bo jedynie gdzie musieli się udać to do rodzinnego Lawrence. Obaj robili to niechętnie, ale w Lawrence był jedyny zaufany im lekarz, którego poznali kiedy byli dziećmi, a ich ojciec potrzebował małej przysługi od mężczyzny w tanim kitlu udającego wyśmienitego kucharza.

Przez kolejne trzy godziny jazdy nie odzywali się do siebie prawie w ogóle. Wyjątkiem były momenty, w których Sam postanowił spróbować namówić brata na zmianę zdania uznając, że nie ma nic do stracenia. Jednak Dean go zbywał przez podgłośnianie muzyki coraz głośnie za każdym razem kiedy się odezwał. Nawet, gdy przekroczyli granicę Lawrence i Dean zobaczył znajome ulice z dzieciństwa, a tym bardziej ich odnowiony rodzinny dom, w którym mieli okazję być raz parę lat temu kiedy dom był nawiedzony przez poltergeista, nie odezwał się. Zrobił to dopiero po podjechaniu pod mały, samotnie stojący budynek z różowym szyldem głoszącym Freddy's Meals and Shakes.

To tutaj.

Dean wysiadł jako pierwszy chcąc rozejrzeć się po okolicy pod przykrywką zobaczenia, czy czasem nie kręci się obok ktoś podejrzany. Ale Sam za dobrze znał swojego brata, aby wiedzieć, że całe to rozglądanie się ma na celu przywołać miłe wspomnienie kiedy jego starszy brat był dzieckiem, mama i tata żyli, a jego jeszcze prawdopodobnie nie było. On nie miał tego problemu. Nie pamiętał Lawrence w ogóle, bo miał jedyne sześć miesięcy, gdy machina zła ruszyła i Azazel przyszedł po swoje. Rozumiał Deana, bo on by tak samo zrobił z Lawrence, gdyby znał to miasto jak starszy brat, i Stanford. Przede wszystkim Stanford, ponieważ tam poznał Jess i kojarzył to miasto z najlepszym okresem w jego życiu. Stanford dla Sama było tym czym dawne Lawrence dla Deana. Bez dyskusji.

Gdy Sam w końcu wysiadł, Dean zamknął Dziecinkę po czym bez słowa ruszył w stronę niezbyt zachęcającej knajpy. Od razu po wejściu, w Deana i Sama uderzył zapach starego tłuszczu i cukrowych wyrobów przeplatany z odmiennym, nieco milszym zapachem dla nozdrzy - świeżo przygotowanym shakiem dla dziewczyny w krótkiej, jeansowej spódniczce i crop topie ledwo zasłaniającym biust. Dean z wrażenia zagwizdał, a gdy dziewczyna się obróciła poczuł jak robi mu się ciasno w spodniach. Sam w tym samym momencie pożałował, że nie jest niewidomym.

— Poważnie Dean? — jęknął. — Daj mi nóż albo łyżkę.

— Co? Co ty pieprzysz? Po co ci nóż albo łyżka? — spojrzał na brata nie rozumiejąc o co mu chodzi.

— Żebym mógł wydłubać sobie oczy — odparł Sam wskazując na krocze brata.

Dean spojrzał się na swoje spodnie. Prychnął po czym z szerokim uśmiechem wrócił spojrzeniem na młodszego brata.

— Zachowujesz się jak dziecko. Dorośnij! Nie dziwię się już, że rzadko zaliczasz.

Sam otwierał usta, aby odpyskować, ale w tej samej chwili rozległ się rozweselony głos gościa ubranego w tani kitel.

— Sam i Dean Winchester! Ale wyrośliście! I jakie przystojniaki z was — mężczyzna poklepał ich po ramieniu.

Jedynie Dean odpowiedział na ten gest i przywitał się z nim jak ze starym kumplem.

— Freddy! Kumplu! Dobrze cię widzieć!

Dean wymienił z Freddy'm braterski uścisk.

— Co tym razem chce wasz staruszek? — zapytał Freddy, nadal uśmiechnięty od ucha do ucha. Mina Sama i Deana zrzedła i Freddy zrozumiał. John Winchester nie żył. — Jak to się stało?

Dean się nie odezwał, wyminął Freddy'ego i poszedł na zaplacze, które prowadziło do tajemniczego gabinetu. Sam spojrzał za bratem. Pokręcił głową.

— Musisz mu wybaczyć. Dla Deana to wrażliwy temat. Tata zmarł ratując mu życia i mimo upływu czasu nadal się o to obwinia.

— Jak John obwiniał się o śmierć Mary. No cóż, było minęło. Lepiej chodźmy nim ten idiota zrobi coś głupiego — powiedział Freddy nagle smutniejąc.

— Uwierz mi, że i tak zrobi, a ty mu w tym pomożesz — odparł Sam idąc w ślad Deana i omijając mężczyznę, aby dostać się na zaplecze.

Freddy przewrócił oczami czego Sam nie mógł zobaczyć. Czego mógł się spodziewać po synach Johna? Na pewno nie tego, że rozwiązują sprawy za pomocą normalnych rozwiązań. Zawsze było coś co wykraczało poza wszystkie normy i granice dla ludzkości. Kiedy Freddy doczłapał się do gabinetu, Dean bez ogródek zaczął tłumaczyć mu co się stało i co chce zrobić. Freddy patrzał na niego jak na psychopatę.

— To samobójstwo. Rozumiem dlaczego chcesz to zrobić, ale to nadal samobójstwo!

— To samo mu mówiłem — poparł Sam opierając się o parapet.

— Wiedziałem, że tak powiesz i że prawdopodobnie nie będziesz chciał się w to bawić, więc wykorzystałem trochę czasu zanim ty i Sam tu przyszliście. Poszperałem trochę i znalazłem to — Dean wyciągnął zza pleców małą strzykawkę. — Chciałbym powiedzieć, że nie masz wyboru, bo mam na ciebie haki, a uwierz mi, że mam ich trochę, ale nie, pieprzyć to. Nie masz żadnego wyboru — mówiąc to wbił sobie strzykawkę w pierś.

Freddy obserwował poczynania Deana z szokiem jakby przed nim stał prawdziwy z krwi i kości psychopata, a nie człowiek, który chce uratować przyjaciółkę. Sam w tym samym czasie podbiegł do brata zwijającego się w bólu, by po chwili trzymać w rękach bezwładne ciało. Spojrzał się na przyjaciela ojca z miną zbitego psiaka.

— Twój brat to istny kretyn. Takiego jeszcze nie widziałem — wydukał Freddy.

— Potrzebne mu trzy minuty. Dasz radę to ogarnąć? — spytał Sam z nadzieją w głosie. Nie wyobrażał sobie stracić Deana. Nie w taki sposób.

— Nie obrażaj, dobra? — odpowiedział Freddy pytaniem na pytanie od razu zabierając się do pracy.

Dean zaraz po tym jak odleciał przeniósł się do miejsca, które jest swego rodzaju poczekalnią. Magiczną kurtyną, która odziela duszę od świata żywych i umarłych tylko wtedy, gdy los takiego człowieka nie jest pewny. Dean z ulgą stwierdził, że miejsce, w którym się znajdywał wyglądało identycznie jak te, w którym chwilę temu się zabił. Nawet widział Freddy'ego i Sama trzymającego jego bezwładne ciało w ramionach tak jakby miał w ogóle nie wrócić. A przecież wróci i to szybko niż jego młodszy braciszek przypuszczał, bo nie zamierzał marnować czasu. Przeszedł od razu do działania. Przyszykował wszystko co mógł zza kurtyny, aby po chwili recytować łacińskie słowa składające się na bardziej niż nieco, skomplikowane zaklęcie. W pewnym momencie zaciął się jakby coś odebrało mu mowę. Rozejrzał się w koło, ale wszystko pozostało w nienaruszonym stanie. Nawet przyjaciel ojca i Sam byli w tych samych pozycjach.

— Nawet nie wiesz jakie masz szczęście, Dean, że pojawiłem się zanim dokończyłeś zaklęcie — usłyszał chłodny, pozbawiony jakiejkolwiek empatii, głos za sobą.

Obrócił się i wzdrygnął od razu. Całe ciało Deana przeszył porządny dreszcz. Wcześniej się śmiał, że Śmierć może mu naskoczyć, bo i tak wróci, ale stojąc teraz przed Śmiercią we własnej osobie... Szybko zmienił zdanie, a kiepskie żarty i dogryzki nagle wyparowały mu z głowy. Nie spodziewał się, że Śmierć może jednocześnie wyglądać normalnie i przerażająco.

— Gdybyś dokończył zaklęcie to sprowadziłbyś te dziewczynę — kontynuowała Śmierć. — Na twoje szczęście wyczułem co chcesz zrobić.

— Jak? — wybełkotał Dean pomiędzy walką z odzyskaniem władzy nad językiem, a pozostaniem w bezpiecznej pozycji nie odzywania się. — Nie jesteś już Śmiercią. Obserwowałeś nas?!

— Jestem Jeźdźcem, jedyną i prawowitą Śmiercią. Póki żyję, reszta jest wysłannikami. Nawet wasza przyjaciółka. Sygnet jest tylko dodatkiem części mojej mocy. Śmiem powiedzieć, że to tylko iluzja.

Dean może i na głupiego wyglądał, a na pewno za takiego uchodził po masie bardzo głupich decyzji, ale w gruncie rzeczy taki nie był. Zawsze wszystko sprawnie i szybko analizował. Czasami dochodził do wniosku, że ma wszystko gdzieś i dlatego robił to co robił i pewnie nie raz zrobi, ale zawsze miał jeden trafny wniosek. Wszystkie za i przeciw były dobre, plany, zaprzeczenia i kłótnie. Dean czasami obracał to wszystko w niekorzyść na swoją stronę chcąc jedynie dopiąć swego. A co było najważniejsze w deanowej analizie? Że prawie zawsze od razu rozpoznawał czyjeś zamiary oraz plany. I tak było też tym razem.

— Może i ciebie nie da się oszukać — wskazał na Śmierć palcem. Wzruszył od niechcenia ramionami. — Chociaż sądząc po mnie i moim bracie nie jestem tego taki pewien. Ale co chcę powiedzieć... Mnie też nie da się oszukać. Ty chcesz, żeby ona zabijała. Bawiła się w ciebie i myślała, że może być kimś więcej, bo chcesz jej tak samo jak twoje przydupasy! Aby bieg wydarzeń wrócił na swój tor! Chcesz naprawić to co Cas zepsuł!

— Zamknij się Dean — odparł znużony Anioł Śmierci. — Masz rację. Chcę śmierci tej dziewczyny, ale pomyślałeś chociaż przez chwilę dlaczego pozwalam jej na to wszystko? Nie dlatego, że chcę naprawić bieg zdarzeń i niech moje przydupasy, jak to powiedziałeś chwilę temu, zabiorą ją do Nieba czy Piekła. Ja chcę jej w Piekle. Powinieneś wiedzieć już coś o duszach, a już na pewno o tych, które należą do obu światów. Podziemia i góry.

Śmierć podszedł do Deana, który w tej samej chwili zamachnął się, aby spacyfikować Śmierć. Oczywiście, że pomyślał o tym, ale nie musiał wcale tego usłyszeć słowo w słowo. Nie chciał w to wierzyć, że tak może być. Był tam na dole, w Piekle. Sam też był i nikomu tego nie życzył. W chwili, w której pięść Deana miała spotkać się z twarzą Śmierci rozbłysło białe światło, a on sam obudził się na operacyjnym stole z pochylonymi nad nim Samem i Freddy'm.

— Jesteś szalony chłopie. Prawie cię straciliśmy — odezwał się Freddy z nutką ulgi w głosie.

— Dean, jesteś cały? Co tam się zdarzyło? Dean? — Sam pytał raz po raz podczas, gdy Dean umierał od bólu głowy.

Dean zamrugał kilka razy, by przyzwyczaić się do światła po czym z jękiem wyrażającym niewysłowiony ból podniósł się do siadu. Nie patrząc na to, że Freddy jest obok, spojrzał na Sama jednym z tych spojrzeń, które wyrażały wszystko.

Trzeba zrobić coś czego się nie chce.

— Musimy przywołać Crowley'a.

Sam pokiwał głową. Freddy natomiast pobladł. Przełknął ślinę.

— Kto to jest do cholery? — spytał przerażony wizją tego, że chłopcy nawiążą beznadziejny układ z demonem.

Sam spojrzał na Freddy'ego. Czuł się nieco niezręcznie, ale jak to każdy mówi; nie byliby sobą, gdyby nie zrobili czegoś głupiego. A nawiązanie współpracy z Królem Piekła było jedną z najgłupszych rzeczy jakie zrobili.

— Król Piekła — odparł Sam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro