~ 1 ~
Inherit the Death
Jody Mills z pozoru jest zwykłą szeryf miasta, która wykonuje swój wymarzony zawód chcąc nieść pomoc ludziom poprzez łapanie rabusiów, gwałcicieli, porywaczy i okazyjnie morderców. Każdy mieszkaniec Sioux Falls, którego by się zapytało o to jaka jest ich pani szeryf, odpowiedzieliby to samo. Miła, uprzejma, pomocna i dobrze wykonująca swoją pracę, aczkolwiek jeśli się ją porządnie wkurzy to lepiej uciekać. Wszyscy ją znają jako silną kobietę, która przetrwała śmierć męża i zajmuje się porzuconymi nastolatkami. Niewiele się mylili, ale przecież nie mieli prawa wiedzieć, że ich ukochana pani szeryf po godzinach zajmuje się łapaniem potworów, które przecież istnieją tylko w bajkach, mitach i legendach. Tak jak nie mieli prawa wiedzieć co tak naprawdę atakuje ludzi nocą. Jody to wiedziała, sama doszła do tego, że sprawką wszystkich morderstw jest stado wilkołaków z czystym rodowodem oraz mroczną przeszłością, która nawet i ją przeraziła. Dlatego też pierwszy telefon jaki wykonała był ten do braci Winchester. Jak to bywało ostatnio, nie tylko to było powodem zwołania Winchesterów do Sioux Falls. Jeśli ludzie umierają to oznaka pobytu Śmierci w pobliżu i dokładnie to było głównym motywatorem Sama i Deana, aby ruszyć tyłki z bunkra i wyjść do świata. Nawet jeśli miało być to kolejne polowanie na stado wilkołaków z być może okazyjnym szczęściem złapania zaginionej przyjaciółki.
— Myślisz, że się uda? — spytał Sam spoglądając na zamyślonego brata.
— Musi — odparł Dean. — Nie widzę innej opcji.
Resztę drogi przebyli we względnej ciszy, która ciążyła im obu tak samo jak pistolety za paskiem. Nie potrzebowali ani jednego słowa, by drugi zrozumiał, że ma wielką nadzieję na powodzenie się akcji. Byli już zmęczeni ciągłymi poszukiwaniami i tym, że nic one nie dawały.
— Jeśli Natalie nie chce być złapana to nie będzie. Coś jak my — powiedział któregoś razu Dean. To właśnie wtedy Castiel pierwszy raz bez najmniejszego powodu zmasakrował deanową twarz. Jednak Dean nie miał mu tego za złe, bo sam doskonale znał to uczucie kiedy najbliższa mu osoba zniknęła bez żadnego wyjaśnienia lub poświęciła się dla niego; w jego wypadku niezliczoną ilość razy.
Telefon Jody był jak zbawienie, które nagle spadło na nich dwóch jako, że Castiel postanowił również zniknąć i przez dwa miesiące się nie pojawił. Sam i Dean wiedzieli, że to zniknięcie miało na celu poszukanie innych rozwiązań u źródeł, do których oni nawet jako Ludzie Pisma nie mieli dostępu. Jednak mimo niechęci przeszkadzania przyjacielowi, przed wyjazdem pomodlili się do niego, żeby nie było, że nic nie mówili i pojechali sami. Jednak Castiel się nie pojawił i tak o to ich dwójka skończyła w garniturach na komisariacie w Sioux Falls sama w oczekiwaniu na panią szeryf.
O ile Sam zajął się wypytywaniem miastowych policjantów o ataki, tak Dean zajął się flirtowaniem z młodą, widocznie nową, policjantką o włosach w kolorze karmelu. Sam tylko pokręcił bezradnie głową i wrócił do rozmowy z zastępcą Jody, która właśnie weszła na komisariat cała czerwona od pośpiechu. Widząc jak Dean flirtuje z jej koleżanką po fachu, podeszła do niego i grzecznie zdzieliła w tył głowy. Zaskoczony nagłym uderzeniem Winchester od razu obrócił się twarzą do napastnika.
— Szeryf Mills! Dobrze panią widzieć! Nie mogłem się doczekać aż pani w końcu się pojawi! — krzyknął sarkastycznie Dean próbując ukryć tym oburzenie.
— Jasne, bo ci uwierzę. Do gabinetu agencie — chwyciła Deana za marynarkę i pociągnęła Deana w stronę śmiejącego się Sama.
— A ty z czego się śmiejesz? — warknął Dean kiedy Sam zdecydował się iść tyłem.
Sam nie zdążył otworzyć ust, a Jody już zdążyła za niego odpowiedzieć.
— Z tego, że jesteś największą latawicą jaką znam.
Minęli jeden zakręt i drugi aż w końcu cała trójka mogła wygodnie rozsiąść się na metalowych krzesłach w biurze pani szeryf.
— Za co to było? — jęknął Dean masując tył głowy.
— To tak z miłości — odparła Jody próbując nie dopuścić do nadciągającego napięcia.
— Jasne...
Jody tak jak Sam i Dean pragnęła, aby Natalie wróciła do nich. Niekoniecznie taka sama, bo kto normalny wraca do życia taki sam po tym jak był dosłownie Śmiercią przez wielkie Ś? Nikt. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić, ona na pewno by taka nie była. Dlatego chciała tylko jej powrotu nie chcąc niczego innego. To by wszystkich uspokoiło, a najbardziej Castiela, który podobno ucieka się do podejrzanych rzeczy i nie jest sobą, co Jody delikatnie wydedukowała przez rozmowę z Deanem przez telefon po pierwszym miesiącu od zniknięcia Natalie. Musiała przyznać, że nawet lubiła tę dziewczynę kiedy jeszcze mieszkała w Sioux Falls nawet jeśli wydawała się typową dziewczyną co to nie ona. To był kolejny powód dla którego zaangażowała się w poszukiwania obiecując Winchesterom i Castielowi, że da znać jak tylko coś znajdzie lub coś dziwnego się zadzieje.
— Więc chłopcy — zaczęła opierając się o tył krzesła. — W skrócie: wataha wilkołaków, która morduje jest czystej krwi. Co jest najlepsze? Są również królewskiej krwi.
— Królewskiej? — Dean się skrzywił jakby to co powiedziała Jody było czymś obrzydliwym na miarę wymiocin w podrzędnym barze.
— Co to znaczy? — spytał Sam marszcząc brwi.
— Sami zobaczcie — sięgnęła pod biurko, wyciągnęła plik kartek i podała je chłopakom.
Sam i Dean uważnie lustrowali każdą kartkę od czasu do czasu rzucając tekstami typu to jest chore, Boże, Sammy zaraz się porzygam i co za pojeby. Na sam koniec stwierdzili, że zostawią alfę watahy Romero i pobawią się nim tak jak on swoimi ofiarami, a kiedy się znudzą to po prostu go zabiją. Nie wiedzieli tylko, że ich plany na teraz zmienią się przez jeden telefon.
— A co z... No wiesz, Jody... Z nią? — zapytał Sam nieco się jąkając, bo bolała go sama myśl, że ich przyjaciółka stała się potworem i nie był w stanie normalnie wymówić imienia Natalie.
— Zobaczymy — odezwała się szybko Jody widząc oburzoną minę gotowego do awantury Deana.
— Ona ma na imię Natalie i nie ważne, że stała się jak ty lata temu — odezwał się Dean odrywając na chwilę wzrok od zadrukowanych kartek. — O ciebie walczyłem, o nią też będę. Uratujemy ją.
Jody obserwując chłopców poczuła matczyną dumę za to jacy byli. Była ich przyjaciółką jednak wiele razy musiała im matkować przez co poczuła się trochę jak ich mama. Dbała o nich, ratowała kiedy trzeba i wspierała. Sam i Dean doceniali to widząc starania jakie poczynała Jody. Przy niej czuli się jakby mieli matkę i tak też ją traktowali. A Jody cieszyła się z wdzięczności jaką okazywali, bo to oznaczało, że robi dobrą robotę.
— Agenci, ruszcie swoje przystojne tyłki, bo musimy iść na miejsce zbrodni — skinęła głową na swojego zastępcę stojącego w drzwiach.
— Się robi pani szeryf — odezwał się Dean dumnie wypinając pierś do przodu.
Dean wstał, a zaraz za nim Sam, który zdążył dwa razy przewrócić oczami. Posłali Jody swoje firmowe uśmiechy dając jej tym samym znak, że zaczekają na nią na zewnątrz.
Nie minęła minuta, a szeryf Mills wsiadła do auta bez słowa ruszając. Gdy policyjny radiowóz minął Impalę, Dean przekręcił kluczyk i ruszył. Był pewny, że kolejna ofiara Romero będzie gdzieś na uboczu jak poprzednie, ale zdziwił się kiedy podjechali pod elegancką restaurację w środku miasta.
— Szeryf Mills, agenci Michael i Willis — odezwała się Jody kiedy w trójkę przekroczyli próg restauracji.
Dean i Sam pokazali fałszywe odznaki właścicielowi Golden's Rose Restaurant. Mężczyzna zmarszczył brwi.
— A co FBI ma do tego?
— Zawsze to samo — mruknął Dean pod nosem. — Kiedyś im przywalę.
— Słucham?! — powtórzył się mężczyzna.
— Mój partner miał na myśli, że te morderstwa powtarzają się w tym samym cyklu. Zawsze zimą. Sioux Falls wbrew pozorom nie jest pierwsze — uprzedził Deana Sam.
— Nie słyszałem o innych.
— Nie działo się to na taką skalę. Może zaprowadzić pan nas w miejsce, gdzie leży ciało, panie Rogers? — wturowała Jody.
Rogers przytaknął i obrócił się od razu kierując się w stronę zaplecza. Żadne z nich nie spodziewało się tego co zobaczyli, a przecież widzieli wiele obrzydliwych, strasznych i naprawdę odrażających rzeczy.
Na samym środku dosyć dużego zaplecza leżały dwa rozszarpane ciała - jedno kobiety, drugie mężczyzny. Gdzieś za nimi leżało mniejsze ciałko, najprawdopodobniej należące do dziecka. Nie byłoby to straszne, gdyby nie fakt, że wnętrzności ofiar były dosłownie wszędzie. Szafka na talerze ubryzgana była resztkami mózgu, co wywnioskować można było po galaretowatej konsystencji i rozgniecionych czaszkach. Jelita ozdabiały uchwyty okienne, żyrandol i nieco pułek otwartych szafek. Wątroby i cała reszta były po prostu papką, którą gdyby nie to, że były to organy ludzkie, można by było karmić małe dzieci i starców.
— Tak jak przy poprzednich morderstwach, wszystko na wierzchu, serca brak — powiadomiła pani koroner skrupulatnie notując coś w swoim notesie. — Jest jeden wyjątek. Dziecko. Prawie nietknięte oprócz oczywistego braku serca, ślady po prawdopodobnym gwałcie, gdy mała jeszcze żyła. Obstawiam, że ten szaleniec zrobił jej to na oczach rodziców. Jakim to trzeba być człowiekiem, żeby coś takiego zrobić dziecku? — kobieta o wyraźnie egzotycznej karnacji finalnie oderwała wzrok od notesa i przeniosła go na Jody, Deana i Sama.
— To nie jest już człowiek — Dean zabrał głos. Zrobił krok bliżej kobiety i spojrzał prosto w jej oczy z obietnicą w swoich. — Kiedy go znajdziemy, będzie cierpiał niewysłowione katusze. Mogę to obiecać. Myślę, że agent Willis i szeryf Mills się z tym zgodzą?
Dean odsunął się od pani koroner i stanął z nią ramię w ramię oczekując na reakcję pozostałej dwójki.
— Sama zrobię mu kastrację — zapewniła Jody.
— Razem z agentem Michaelem wymyślimy dla niego coś bardziej romantycznego — dodał od siebie Sam z jednym uniesionym kącikiem.
Koroner pokiwała tylko głową i odeszła w tylko sobie znaną stronę. Sam miał zabrać głos, ale zrezygnował kiedy Dean maszynowym ruchem podszedł do ciała dziewczynki. Morderstwa i różne akty zła na dzieciach bardziej go obchodziły, bo sam nie będąc dzieckiem, chciał dla każdego dziecka jak najlepiej. Może tego nie pokazywał, ale tak było. Każde napotkane dziecko na swojej drodze od najmłodszych lat traktował jak obowiązek chronienia i zapewnienia mu szczęśliwego dzieciństwa, którego on sam nie miał. Musiał szybko dorosnąć i to było głównym napędem dla niego, by dbać o każde dziecko. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to jaki jest działało też na dzieciaki. Lgnęły do niego jak guma do podeszwy buta.
— Dajmy mu chwilę — odezwał się Sam widząc jak Jody chce podejść do Deana.
— Jasne — zgodziła się.
Dean zacisnął obie pięści na tyle mocno aż zbielały mu knykcie. Jego twarz stężała w kamiennym wyrazie złości i chęci natychmiastowego wyrżnięcia watahy Romero, najlepiej ze skutkiem natychmiastowym. Nie mógł sobie wyobrazić choćby zwykłego morderstwa na niewinnym dziecku, a co dopiero gwałtu, gdy jeszcze żyło. Potwory potworami, ale był pewien, że o swoich dbają. O swoje plugawe potomstwo. Kiedyś i może miał resztki nadzieji dla wszelkiego rodzaju dziwastw dzięki Samowi, ale po tym co zobaczył w Sioux Falls... Postanowił, że nie będzie już zniżał gardy dla kilku nic nie znaczących dla świata potworów. Nie w skali w jakiej Sam go prosił za każdym razem kiedy chciał jakiegoś zabić. Teraz miał nowy cel. Trzymanie ich przy życiu dopóki będą mogli pomóc, a kiedy przestaną być przydatni... Zabić.
— Dean? — usłyszał zniżony głos Sama.
Nim jednak obrócił się w stronę brata przetarł twarz dłonią. Dean nawet nie próbował ukryć swojej frustracji, która buchała mu parami z uszu wnioskując po minie Sama.
— Nie będę go torturował. Zrobiłbym to z którymś z jego szczeniąt, ale nie jestem taki. Nie jestem zwyrodnialcem, ale ten sukinsyn dostanie za swoje.
Sam pokiwał głową.
— Jody mówi, że musi zajechać do domu i się przebrać. Wtedy możemy ruszać na polowanie.
— To tak zróbcie. Ja zacznę pierwszy — rzucił Dean bez krzty emocji.
— Dean to niebezpieczne. Nie zbawi cię dwadzieścia minut.
— Ale wtedy może zginąć więcej dzieci! Nie pozwolę na to! — wrzasnął tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Dean wyłączył się na same słowa Dean to... i więcej nie słuchał tego co do niego mówiono. Nie ważne czy to był Sam próbujący odwieźć go od samobójczej decyzji, czy zdezorientowana Jody pytająca się co się stało.
Mills spojrzała na młodszego Winchestera, ale ten machnął tylko ręką. Nie było warto kłócić się z Deanem w takim stanie, a co dopiero go zatrzymywać. Jody to zrozumiała i nie zadawała już więcej pytań. Skończyła wypytywać pracowników restauracji i dopiero wtedy zgarnęła Sama, aby pojechać do domu, przebrać się i zabrać kilka potrzebnych rzeczy w sam raz na polowanie na wilkołaki.
Podczas, gdy Sam i Jody przygotowywali się do polowania, Dean zaparkował Impalą przed willą należącą do rodu Romero. Prychnął pod nosem widząc jak bardzo przepych wychodził drzwiami i oknami. Od niechcenia wyciągnął telefon i napisał Samowi sms - a pod jaki adres mają przyjechać. Nie musiał czekać długo na pukanie w okno Dziecinki oznajmujące, że pora ruszyć tyłek z ciepłego wnętrza Impali.
Dean wychodząc z Dziecinki wyjął zza paska ulubiony pistolet, z zaciętą miną przeładował go i nie oglądając się za siebie ruszył prosto na frontowe drzwi, krzycząc na odchodne coś o specjalnych kulach na wilkołaki.
— Czy on właśnie znalazł sposób na szybsze zabicie wilkołaków? — spytała zdziwiona Jody patrząc to na plecy starszego z braci, to na skupioną twarz młodszego.
— Wynalazł to wcześniej, ale pewnie go ulepszył w ciągu tych dwudziestu minut — odparł spokojnie Sam jakby mówił o ulepszeniach w świecie elektroniki, a nie o śmiercionośnych kulach na potwory. — Lepiej się pospieszmy zanim ten idiota da się zabić.
Jak jeden mąż Jody i Sam pobiegli za Deanem. Zdążyli dobiec do niego nim z kopniaka wywarzył drzwi niosąc tym samym niesamowity huk na całą posesję.
— Chodźcie włochate sukinsyny! — wrzasnął wpadając do środka jak rakieta. — Chodźcie i zabawcie się z Deanem Pieprzonym Winchesterem! — dodał odbezpieczając broń i strzelając w pierwszego członka Romero. — Nic was nie uratuje przede mną...
Ostatnie zdanie powiedział bardziej do siebie niż do atakujących ich kolejnych członków watahy. Deanowi włączył się tryb typowego zabójcy, którego nic ani nikt nie powstrzyma. A co najgorsze było w tym wszystkim? Że Dean był znany z tego, że się mści na każdym kto zrani jego bliskich, a z tym był nie tyle zabijaką, a istną maszyną do zabijania.
Dean Mściciel Winchester - te słowa obecnie huczały w głowie zielonookiego łowcy.
Walka trójki łowców przeciw legendarnej rodzinie wilkołaków mogła wydawać się z góry przesądzona, ale czym by była bez Winchesterów? Zwykłą krwawą walką, w której zginęliby ludzie. Zamiast kolejnych niepotrzebnych śmierci to własnie oni, łowcy, z Deanem na czele stali ponad trupami członków Romero. Jody ledwo żywa trzymała nóż w gotowości, Sam kompletnie wykończony zrobił to samo, a Dean stał na przedzie jakby właśnie miał bronić kolegów z grupy przed nauczycielem dlaczego nie odrobili pracy domowej. Cały we krwi, z szerokim uśmiechem i płonącymi iskrami w oczach wpatrywał się we wkurzonego alfę.
— Zamorduję cię jak całą resztę! — wrzasnął wilkołak.
Dean zaśmiał się jakby mężczyzna opowiedział mu właśnie dobry żart.
— Na pewno — zaczął, podchodząc bliżej coraz to bardziej rozjuszonego Romero. — Ty i twoja chora rodzina uchodziliście za tych najbardziej niebezpiecznych i niezniszczalnych. Ups! Gdzie oni teraz są? — udał zaskoczonego, aby zaraz na powrót przyjąć rozbawioną minę. — Są martwi, bo Winchesterowie potrafią zabić każde cholerstwo pałętające się po Ziemi! — śmiejąc się, popchnął alfę uderzając go pięścią w sam środek piersi.
W chwili, w której Dean wdał się w bójkę z Romero i katował go tak, że mimo ogromnej siły, wilkołak był dołem bardziej niż nieco poszkodowany, zadzwonił telefon Jody. Sam w pełni gotowy, aby w razie czego pomóc bratu, spojrzał się na Jody z pytaniem wymalowanym na twarzy. Ta tylko wzruszyła ramionami sama nie wiedząc kto to może być. Patrząc jednak na wyświetlacz telefonu zdziwiła się jeszcze bardziej. Bez namysłu odebrała po drugim sygnale.
— Lauren? Co się stało? Powinnaś odpoczywać...
— Wiem — Jody usłyszała przerażony głos swojej sąsiadki z domu z naprzeciwka. — Ale mogłabyś tu przyjść? Ona tu jest. Nie wiem ile czasu mi zostało. Chcę się pożegnać. Proszę...
Jody z początku nie rozumiała o czym mówi Lauren, ale słysząc ona tu jest i nie wiem ile czasu mi zostało, szybko pojęła co biedna dziewczyna miała na myśli.
Lauren była jej dobrą sąsiadką mimo dwudziestu trzech lat na karku i bardzo ją lubiła. W życiu by nie widziała korzyści w czyjejś śmierci, a dopiero kogoś kogo naprawdę lubiła, ale Lauren była jedyną ofiarą, która zdołała uciec Romero i przeżyła. Jody nienawidziła się za to, że wieść o bliskiej śmierci Lauren przyniosła jej ledwo widoczny uśmiech, ale dalej uśmiech. Zobaczyła w tym szansę na złapanie Natalie, a tym samym upragniony spokój dla Castiela, Deana i Sama.
— Sam zabieraj Deana i lecimy. Nienawidzę się za to, ale mamy szansę złapać Natalie. Pospieszcie się! Ja idę odpalić wóz.
Sam przytaknął biegnąc niemalże od razu w stronę brata aktualnie wymierzającego broń w serce Romero.
— Gdziekolwiek będziesz, pamiętaj moją twarz, bo jeśli kiedykolwiek wrócisz albo zobaczę nie daj Boże jakąś małą część twojej rodziny, zamorduję ich i zrobię to co ty z tymi biednymi ludźmi. To samo zrobię z tobą. Patrz na mnie i zapamiętaj te śliczną buźkę! DEAN WINCHESTER. Właśnie tak... A teraz żegnaj zwyrodnialcu! — Dean nacisnął spust i ciało wilkołaka poleciało do tyłu.
— Wow — Sam był pod wrażeniem tego jak starszy brat rozprawił się z wilkołakiem, chociaż widział nie raz Deana w furii i w killer mood.
Dean bez większych emocji spojrzał na brata.
— No co? — spytał wzruszając ramionami.
— Nic. Jak już jest po wszystkim to rusz tyłek. Do Jody zadzwoniła jej sąsiadka, jedyna ocalała z ataku Romero, jest bliska śmierci i...
— To na co czekasz? Wąt do Impali!
Dean nie czekał ani chwili dłużej, wręcz biegł do Impali, a kiedy się w niej znalazł, Sam zajął swoje miejsce na ostatnią chwilę nim Dean z piskiem opon ruszył. Nigdy też nie był tak szczęśliwy z użycia fałszywej odznaki jak w chwili, w której na ostatnią chwilę wparowali całą trójką do sali, gdzie leżała Lauren.
— Nie! Proszę nie zabieraj mnie! — krzyczała przerażona.
Lauren wierzgała się na wszystkie strony próbując wyrwać się ze szponów Natalie, która zupełnie nie wzruszona błaganiami kobiety, wzięła jej duszę w swoje władanie. Z początku nie zwróciła uwagi na przybyłych Deana, Sama i Jody. Za długo czekała, by teraz wypuścić cenną duszę z rąk. Jednak usłyszawszy odbezpieczający się pistolet, spojrzała na źródło dźwięku.
Uśmiechnęła się pozwalając, aby czarne fale przysłoniły lewą część twarzy. Czerwone usta, wykrzywione zwycięsko w podkowę, wydęły się w smutnym wyrazie będącym tak naprawdę odwzorowaniem kpiny.
Natalie wykorzystała szok całej trójki i ulotniła się nim Dean zdążył pociągnąć za spust.
— Widzieliście ją? — spytała Jody nie odwracając wzroku od miejsca, w którym sekundę temu stała Natalie.
— Yhy — burknął Dean.
— Te włosy, te oczy... — kontynuowała Jody.
— Jak nie ona — dodał od siebie Sam.
Podczas, gdy Jody zdążyła otrząsnąć się z szoku i pójść po lekarza odpowiadającego za Lauren, Winchesterowie nadal stali jak wryci. Dean z pistoletem przyklejonym do dłoni mrugał co chwilę w niedowierzaniu, a Sam wydawał się zapomnieć o oddychaniu. Nie ruszyli się z miejsca o milimetr. Nawet wtedy kiedy lekarz poprosił ich o opuszczenie sali w celu zabezpieczenia zwłok. Dopiero Jody chwyciła ich za ramiona i wyprowadziła.
Spojrzała na nich współczującym wzrokiem.
— Chłopaki... — zaczęła z myślą o pogadance o odpoczynku jednak nie było dane jej skończyć.
Dean od razu wturował Jody. Nie miał najmniejszej ochoty słuchać monologu przyjaciółki, a tak na pewno by było. Nie miał nic do powiedzenia oprócz tego jak bardzo spieprzył sprawę nie próbując zatrzymać Natalie. Jak oni wszyscy to spieprzyli. Tak jak nie chciał słuchać gadania Jody, tak bardzo nie chciał wdawać się w jakąkolwiek dyskusję. To groziło niekontrolowanym wybuchem z jego strony i nawet Sam by go nie powstrzymał przed rozwaleniem co najmniej większości szpitala.
— Nie zamierzam tego słuchać — ostrzegł.
Dean machnął ręką. Obrócił się i bez słowa wyszedł z myślą pójścia do Impali. Nienawidził siebie za to, że to on będzie musiał powiadomić Castiela o tym co się właśnie wydarzyło, bo Sam nie raczy tego zrobić.
— Jak zwykle to ja oberwę — burknął pod nosem niezadowolony z wizji bycia spacyfikowanym przez rozjuszonego anioła.
Od kiedy pamiętał zawsze wszystko brał na siebie. Nie ważne co to było czy kto. Jednak wizja bycia kolejny raz zlanym bez powodu wkurzała go tak bardzo, że niekontrolował tego co robi. Walił pięśćmi o kierownicę Dziecinki. Deana nie wkurzała sama wizja bycia bitym, ale sam fakt, że atakującym miał być Castiel. Zakochany i wściekły anioł, z którym miał te cholerną specjalną więź.
— Co ona ci zrobiła? — spytał Sam dosiadając się do brata.
— Jak tym razem zginę to chcę, żeby wszyscy uchlali się w trupa na moim pogrzebie i śmiali się. Jak będzie inaczej to zrobię wam Paranormal Activity.
Z tymi słowami odpalił Dziecinkę, przy okazji przeprosił ją za to jak ją potraktował. Sam zaśmiał się pod nosem próbując zatuszować zdenerwowanie, bo też nie podobała się mu wizja informowania Castiela o bliskim spotkaniu z Natalie jak i zerowym wyniku przez wielkie zero.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro