ROZDZIAŁ XVIII Deklaracja
Jesień i zima minęły zarówno Firnejczykom, jak i Sowilianom, pod znakiem wojennych przygotowań. Mimo że wojna nie została jeszcze otwarcie wypowiedziana, a na kwitku sarniej skóry, będącej oficjalną deklaracją walk, brakowało krwawych podpisów, wśród plemion trwał swoisty wyścig zbrojeń. Srogie mrozy i śnieg po kolana nie sprzyjały wprawdzie treningom, lecz rzemieślnicy mieli ręce pełne roboty. Chłodne, pełne marazmu dni spędzali wewnątrz domostw, obrabiając skóry, futra i wszelkie metalowe, a nawet kościane narzędzia.
Jednymi z takich rzemieślników byli Einri i Flynn. Heather często odwiedzała dawnych kompanów z drużyny, grzejąc uszy i tyłek w ich małym, przytulnym zakładzie. Lubiła obserwować, jak pracowali, wytężając mięśnie przy garbowaniu czy zszywaniu skór. Przy nich nie musiała udawać, że jest ciężarną żoną wodza, która za parę miesięcy wyda na świat upragnionego dziedzica.
Udawanie. Z każdym dniem stawało się coraz trudniejsze, mimo iż sądziła, że da radę oszukać wszystkich wokół – chyba włącznie z samą sobą. Chłody i mrozy sprzyjały nakładaniu na siebie grubych warstw odzienia, pod którymi ukrywała nieistniejący, ciążowy brzuszek, ale zastanawiała się, co będzie później, gdy nadejdą ciepłe dni.
Wraz z nimi nadejdzie wiosna – a wraz z nią rozpocznie się wojna. Wojna, która może zmienić całe oblicze ich dotychczasowego świata, pogrzebać żywcem wszystkie misterne plany, a także bliskich.
Bliskich, którą za wszelką cenę nie mogła stracić. A rezygnując z sojuszu z Różnookim, sama posłała ich przed oblicze śmierci.
Czasami nienawidziła siebie i swoich decyzji, które wraz z upływającym czasem zdawały się coraz głupsze i bardziej irracjonalne. A przecież miała jasne i klarowne powody, prawda...?
Różnooki chyba wziął sobie jej rady do serca, bo nie zamierzał umierać – a przynajmniej, dopóki nie dojdzie do wojny. Tak, interesowała się jego stanem, dlatego czasem wysłała jednego szpiega czy dwóch, by sprawdzili, jak radzi sobie w starciu z Dzikimi. Jednak nie robiła tego z dobrego serca. Każda potajemnie otrzymana wiadomość o jego zwycięstwie nad bandą nieokrzesanych dzikusów napawała jej ducha obawą. Obawą, że wojna jest jak najbardziej realna, a jej wiszące ponad lasem widmo zaczyna się powoli materializować.
Gdy było już niemal pewne, że Dzicy Różnookiego nie zabiją, Redmund postanowił się go pozbyć. Ale i na to Różnooki był przygotowany, więc nim dopadły go szpony egzekucji, zniknął jak cień wśród mroku, nie zostawiając po sobie śladów. Redmund nawet pisał listy do Robeirtacha Fanninga z prośbami o wydanie zbiega, jednak klan Fanningów uparcie twierdził, że Evan tam nie przebywał. I nawet, gdyby kłamali, Redmund nie mógłby z tym nic za bardzo zrobić. Jedynie przymusowo przeszukać im całą wioskę. Ale Cienie, jak to cienie, potrafiły się bardzo dobrze ukrywać.
Mimo wszystko Redmund twierdził, że Evan nie chował się wśród swoich. A Heather zastanawiała się, dokąd ten zapchlony kundel mógł się udać...
***
– Naprawdę cieszę się, że żyjesz, ale czy musisz się zakradać nocą do mojego domu? – spytała z wyrzutem Phoebe, patrząc na Różnookiego. – Znowu?!
Kąciki ust Evana drgnęły nieznacznie, a on sam wgramolił się wreszcie do izby przez uchylone okiennice.
– Tym razem zapukałem – powiedział na swoją obronę, wygładzając poły futrzanego płaszcza.
– Bo już mnie nauczyłeś, że okna trzyma się zamknięte!
Uniósł wzrok. Spojrzał na Valkyrian ze swoistym wyrazem politowania i rzucił:
– Powodzenia latem.
– Latem już nie będziemy się znali. I chwała niebiosom!
– Jesteś tego pewna? – spytał chytrze, unosząc brew.
Powieka delikatnie jej drgnęła. Wypuściła wściekle powietrze przez nos i wskazała dłonią na wciąż uchylone okiennice.
– A wyrzucić cię?
– A dasz radę?
Omiotła go uważnym spojrzeniem. Może do wysokich nie należał, ale samo futro, które nosił na plecach, znacząco zwiększało jego ciężar, nie mówiąc już o stosie żelastwa, które pewnie miał przy sobie, poukrywane w cholewach butów i za pasem spodni. Dodatkowo uświadomiła sobie, że – znowu – stała przed nim w samej koszuli nocnej, ledwo sięgającej kolan. Zaczerwieniła się lekko. Zdecydowanie wolała się nie kompromitować.
Wtem jej uwagę zwróciło coś jeszcze. Różnooki wprawdzie nie wyglądał inaczej niż ostatnio – a przynajmniej nie inaczej, niż tak, jak go zapamiętała parę miesięcy temu – jednak coś się różniło. W końcu wpadające przez uchylone okno światło księżyca rzuciło blask na jego twarz, a ona dojrzała pokaźne rozcięcie, zdobiące jego prawe ucho.
– Co ci się stało? – Pytanie opuściło jej usta jeszcze zanim pomyślała, że chce je zadać.
– Pamiątka po Dzikich – odparł zwyczajnie.
– Ach.
Nie do końca wiedziała, czym są owi tajemniczy Dzicy, ale przypomniała sobie, że faktycznie Evan miał zaprowadzać wśród nich porządek – i raczej nie należało to do najłatwiejszych zadań.
– ...ale miło, że się martwisz.
– Nie martwię – burknęła, krzyżując ramiona. – Po co żeś tu przylazł?
Podszedł do niej bliżej.
– Już czas, by sprawy wojenne nabrały tempa.
Wojna. Tyle na nią czekała, a nieudany Leiftustrid jedynie zwiększył dwukrotnie jej apetyt, zasiewając w sercu ponowną nadzieję na zasmakowanie zemsty za wszystkie krzywdy wyrządzone przez Sowilian.
Cała złość momentalnie ją opuściła, a duszę wypełniła znajoma determinacja, napędzająca umysł i ciało do działania.
– Musimy obmyślić plany – kontynuował Evan. – Opracować strategię. Napisać deklarację i wysunąć wobec Redmunda żądania, których nie będzie chciał...
Aż zamilkł na chwilę, zaskoczony równie stanowczym, co pięknym widokiem tlących się w kącikach jej oczu iskierek. Iskierek, które zauważył już parę miesięcy temu i które, podobnie jak i wtedy, wywołały w nim nietypowe odczucia, tak sprzeczne z jego naturą.
– ...nie będzie chciał spełnić – dokończył po chwili nieco cichszym tonem, wciąż nie odrywając wzroku.
Phoebe nie była mu dłużna. Wpatrywała się prosto w jego oczy, a on nigdy by nie przypuszczał, że faktycznie mógł kiedykolwiek za tym tęsknić. Za jej widokiem i za jej obecnością.
Valkyrian postawiła w końcu krok w przód i zbliżywszy się do niego, uniosła lekko podbródek, a następnie odparła:
– A więc bierzmy się do pracy. Mamy wiele do zrobienia.
***
Miesiąc Ogronn przyniósł światu porę roztopów, a Redmundowi zwitek sarniej skórny. Wódz Sowilo rozwinął go ostrożnie, siedząc przy sosnowym stole w głównej izbie, a jego oczom ukazały się starannie zapisane linijki tekstu, a pod nimi trzy rdzawo-bordowe podpisy.
Syriusz Valkyrian, Phoebe Valkyrian i Evan Fanning. Podpisani własną krwią. Oficjalnie wypowiedzieli mu wojnę, jeśli nie spełni ich żądań.
Żądania Różnookiego nie były czymś, czego by się od dawna nie spodziewał. Prawowity wódz Fanningów życzył sobie, by zlikwidować kontrakt zabójcy, a poza tym uwolnić jego klan od rozkazów i zwierzchnictwa Sowilo.
Na to oczywiście Redmund nie mógł się zgodzić. Nie żeby rozpaczliwie potrzebował prywatnego asasyna; mógł do tej roboty zaciągnąć absolutnie każdego i kto wie, pewnie znalazłby wielu na to miejsce, którzy okazaliby się od Różnookiego znacznie skuteczniejsi. Ale póki trzymał go na tym niepochlebnym stanowisku, miał nad nim władzę – a tym samym nad całym jego klanem. Nawet jeśli nie byli mu wybitnie potrzebni, czy to teraz, czy w przyszłości, mimo wszystko znacząco wzmacniali jego pozycję na arenie międzyplemiennej, jak i w samym Sowilo.
W Sowilo, w którym na każdym rogu czaili się zdrajcy, czekający na jego najmniejsze potknięcie.
Nie mógł sobie pozwolić na upadek. Dlatego nie mógł pozwolić Fanningom dobrowolnie odejść.
Żądania Firnejczyków były zgoła inne i właściwie to żądań wcale nie przypominały. Valkyrianowie wyrazili się jasno – Redmund i Sowilianie mieli zapłacić za wyrządzone podczas Fałszywego Samhain krzywdy.
A w świecie, który nie zna złota, płaci się krwią. Czy Redmund tego chciał, czy też nie, musiał razem ze swoimi podwładnymi stanąć do walki.
Następne linijki zdradzały dokładnie czas i miejsce pierwszego starcia wielkiej wojny, którą sojusz Fanningów i Firnejczyków określił mianem „sprawiedliwej". Choć pokusili się o wyjaśnienie terminu, Redmund jedynie prychnął pod nosem, rozbawiony tak irracjonalnym konceptem. Jeśli sądzili, że będzie się stosował do wyssanych z palca zasad, bojąc się rzekomego gniewu bogów, to byli jeszcze głupsi, niż pierwotnie zakładał.
A głupotą popisali się już wówczas, gdy do głowy przyszło im przeciwstawiać się wielkiemu władcy Sowilo.
Westchnął głęboko i zwinął skórę z powrotem w rulon. Księżyc. Według deklaracji miał niecały księżyc, żeby stawić się w wyznaczonym miejscu na polu bitwy.
Spojrzał na żonę, która stała przed nim z wyczekującym, a jednocześnie zaskoczonym wyrazem twarzy. Chyba nie wierzyła w to, że rzeczywiście potrafił czytać, choć był przecież wodzem, synem poprzedniego wodza, a o należytą edukację dzieci z linii władców dbano w każdym plemieniu. Nie był jakimś pierwszym lepszym wojem, który by nie potrafił skleić kilku run do kupy.
– Chcą sprawiedliwej wojny – odparł na niezadane przez nią pytanie.
Skrzyżowała ramiona i uniosła brew.
– Ale nie będziemy grali czysto. – Popatrzyła na niego uważnie. – Prawda?
Zaśmiał się nisko i cynicznie.
– A wierzysz w bogów i ich boską karę?
– Oczywiście, że nie.
– A więc masz odpowiedź.
Kąciki jej ust drgnęły, nieznacznie idąc w górę. Powoli odsunęła krzesło i zasiadła naprzeciw męża, opierając podbródek na dłoniach.
– Masz już jakiś plan?
– Nie nazwałbym tego planem. Raczej... pomysłem. Myślałem nad tym całą zimę.
– I co to za pomysł? – dopytywała.
Po krótkiej chwili milczenia, w trakcie której zbierał myśli, wreszcie odparł, z charakterystycznym dla siebie, chytrym uśmieszkiem:
– Nasz drogi Różnooki może i jest cwanym lisem, ale prawdopodobnie wyświadczył nam ogromną przysługę.
Znów uniosła brew i przekrzywiła głowę.
– Mój ojciec nauczył mnie jednej rzeczy – zaczął wyjaśniać. – Że nie zabija się tego, co w przyszłości może być przydatne. Dlatego trzy wiosny temu kazał zaprowadzić porządek wśród Dzikich, ale nie wymordować ich wszystkich. Zresztą, nawet nie było to wtedy osiągalne.
– Do czego zmierzasz? – Heather zmrużyła oczy, jakby zaniepokojona jego wizją.
– My nie zabiliśmy wszystkich Dzikich, i teraz Różnooki też pozbył się jedynie kilkunastu, może kilkudziesięciu osobników... Ale zaprowadził porządek na wschodnich terenach i sprawił, że dzikusy są posłuszne i będą siedzieć cicho. Bo się boją. A my możemy to wykorzystać.
Po dłuższej chwili ciszy dodał:
– Możemy wykorzystać Dzikich.
– Czy ty zwariowałeś? – Wstała wściekle z krzesła, a to aż upadło na klepisko.
Dopiero później zorientowała się, że zareagowała zbyt mocno, wychodząc z roli idealnej, bezproblemowej żony. Zakryła usta dłonią, ale jego to nie wzruszyło. Ogólnie całe zachowanie go nie wzruszyło, bo miała rację – poniekąd. Zwariował już dawno temu, wdając się w rozmowy z tajemniczym wewnętrznym głosem, który nie był ani jego rozsądkiem, ani sumieniem, a mimo to Redmund postanowił oddać mu swoją duszę w zamian za siłę.
Siłę, której tak desperacko potrzebował i bez której byłby nikim. A głos przynajmniej podpowiadał mu, co miał robić i czego się obawiać – i bez niego pewnie dawno skończyłby jako dużo większy szaleniec, kulący się ze strachu i mamroczący pod nosem imiona urojonych wrogów, pragnących jego śmierci.
– Dzicy mogą przechylić szale zwycięstwa na naszą korzyść – odparł spokojnie. – Są śmiercionośną bronią, zwłaszcza wobec tych, którzy nigdy nie mieli z nimi do czynienia. A po tamtej stronie styczność z nimi miał jedynie Różnooki. Sam niewiele zrobi. W końcu nie zna sposobu, jak ich kontrolować... – Popatrzył wymownie na Heather.
Ta przełknęła ślinę.
– Trochę mi się obiło o uszy. – Również wstał z krzesła. – A brat twojego drogiego przyjaciela jakimś sposobem został ich przywódcą.
– Albert był szaleńcem – odparła.
– Szalony czy nie, był też geniuszem. – Podszedł do niej bliżej. – A ja muszę wiedzieć, jak to zrobił, że Dzicy zaczęli słuchać jego rozkazów.
Patrzył na nią wyczekująco z góry i widział, jak motała się sama ze sobą, by powiedzieć mu prawdę, która nie mogła sprostać jego oczekiwaniom.
– To było dawno temu. – Przełknęła ślinę. – Wiem jedynie tyle, że posługiwał się jakimś... językiem gwizdów. Tym wydawał rozkazy i komendy. Ale nie znam znaczeń. Nie miałam czasu, żeby to rozszyfrować.
– No to teraz macie go aż nadto – mruknął – bo niemal cały księżyc.
Liczył, że jako dawna znajoma Alberta, samozwańczego przywódcy Dzikich, któremu sama wymierzyła karę, będzie wiedziała coś więcej. Srogo się zawiódł.
– Macie? – dopytała.
– Przyprowadź tu mojego ulubionego wojownika – nakazał, odzyskując nieco lepszy humor.
Nie musiał dwa razy powtarzać, żeby zrozumiała, o co mu chodzi. Nie musiał tez długo czekać, by ujrzeć w chacie Gilberta, któremu zamierzał przedstawić wymyślony przez siebie plan.
Czarnoleszy przywitał się z nim skinieniem głowy i stanął nieopodal drzwi. Redmund od dawna cenił sobie jego siłę – umiejętności walki przede wszystkim, ale również rozum. Kiedy objął w Sowilo władzę, zadbał o to, by Gilbert był nieopodal, gotowy mu służyć, niczym jeden z jego wiernych kundli. Dał mu chatę w wiosce w samym sercu sowiliańskiego lasu, wyrywając raz na zawsze z tych paskudnych, zajmowanych przez Czarnoleszych wschodnich terenów, ubogich w zwierzynę i narażonych na ataki Dzikich. Było to poniekąd strategiczne posunięcie – miał go zawsze pod ręką, a Heather stanowiła gwarant jego posłuszeństwa. Redmund wiedział, że dla swojej przyjaciółki Gilbert zrobi wszystko.
Więc będzie grzeczny, byleby nie spadł jej włos z głowy.
– Gilbercie – zwrócił się do niego, zakładając ręce za plecy – co wiesz o Dzikich?
Podobne pytanie zadał mu wówczas, gdy trzy wiosny temu zmierzali z całym oddziałem na bagna, by zaatakować to stadko durnych dzikusów.
Gilbert zamrugał dwa razy, nieco zbity z tropu. Nie tego się pewnie spodziewał.
– ...są porywczy i nieobliczalni – zaczął tłumaczyć. – Ich ataki są szybkie, a rany po ostrych pazurach...
Redmund uniósł dłoń, przerywając jego wywód.
– Nie tłumacz mi oczywistości. Potrzebuję wiedzieć, jak ich kontrolować. Twój brat potrafił, prawda?
Heather przełknęła nerwowo ślinę. Redmund zatoczył z wolna okręg po izbie i odwróciwszy się z powrotem w stronę Gilberta, rzekł:
– Więc ty również będziesz wiedział, jak to zrobić.
– To jakiś absurd – wtrąciła się Heather, kręcąc głową. – Albert był kompletnym szaleńcem, nikt o zdrowych zmysłach nie wpadłby na to, by kontrolować bandę jakichś nieokrzesanych...
Wykonała krok w stronę męża, próbując wdać się z nim w z góry skazaną na porażkę dyskusję, ale Gilbert wyciągnął rękę i zatrzymał ją w ostatniej chwili.
– Nawet nie próbuj powiedzieć, że jestem gorszy od swojego brata – powiedział chłodnym przeszywającym tonem. Heather spojrzała zaskoczona prosto w jego oczy, a te wyglądem przypominały bezkresne jezioro pełne lodu. – Jeśli on umiał to zrobić, to ja również dam radę.
Kąciki ust Redmunda uniosły się w złowieszczym, zwycięskim uśmieszku.
– Zbierz wojowników – nakazał. – Tylu, ile potrzebujesz i kogo tylko zechcesz. Pod tym względem daję ci wolną rękę. Tylko... bez przesady.
Gilbert skinął głową.
– Złapiecie kilku Dzikich i sprawicie, że będą wam posłuszni.
„Zupełnie tak, jak teraz wy jesteście posłuszni mnie" – pomyślał.
***
Witam Was cieplutko w drugiej części drugiego tomu!
Jeszcze jeden "nudnawy" rozdział i lecimy na serio z wojną ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro