ROZDZIAŁ XI Leifturstrid
– Udało jej się przekonać Radę.
Evan Fanning odsunął fajkę od ust i wypuścił spomiędzy warg bladoszary dym, który po chwili rozpłynął się w powietrzu. Uśmiechnął się pod nosem, a gdyby ktoś w tamtej chwili patrzył mu w oczy, z pewnością dostrzegłby tajemniczy błysk, odbijający się w różnokolorowych tęczówkach.
– Szczerze to nie sądziłem, że jej się uda – ciągnął Killian, siadając obok Różnookiego na pokrytym mchem pniu. – Myślałem, że trzeba ją będzie nieco... przycisnąć.
Evan od razu obrzucił go karcącym spojrzeniem.
– To znaczy, wspomóc. A członków Rady przycisnąć. To miałem na myśli.
Fanning raz jeszcze zaciągnął się fajką, po czym podał ją koledze. Wypuścił dym z ust i patrząc w chmurne niebo, rzekł:
– Nigdy w nią nie wątpiłem.
Killian obrzucił go badawczym spojrzeniem.
– Zakochałeś się, czy co? W sensie, ja rozumiem, że jest ładna, ciało też ma niczego sobie, ale...
Nie słuchał go dalej. Gdyby tylko Killian nie był bratem Redmunda, szefem siatki szpiegowskiej i jego najpotrzebniejszą wtyką zarówno w Sowilo, jak i w Firnei, to właśnie w tej chwili bez ani krzty zawahania rozcinałby mu gardło nożem. Ale z tym się, niestety, musiał wstrzymać.
„Do czasu" – powtarzał sobie w myślach. – „Do czasu..."
Podniósł się ze zwalonego pnia, które do tej pory służyło mu za siedzisko, i prychnął pod nosem. Brak szacunku do kobiet niemożebnie go irytował, ale chcąc utrzymać względną przychylność Killiana, nie mógł dać po sobie tego poznać.
– Valkyrian potrafi zaskoczyć – rzekł, przerywając docinki kolegi. – A jej determinacja jest całkiem... urzekająca.
– Mhm...
Leśny zaułek wypełnił się skrzeczeniem wron, które postanowiły zasiąść na gałęziach okolicznych sosen i swym krakaniem zmącić błogą ciszę.
– Odchodząc od tematu – zaczął Killian, po czym zaciągnął się fajką. – Jak już wygrasz wojnę, pozbędziesz się Redmunda i odzyskasz tę swoją wolność, to wtedy...
– Możesz być spokojny – przerwał mu Różnooki. – Będziesz miał swoje Sowilo. Albo bardziej to, co z niego zostanie.
Killian wyszczerzył się w chytrym, żądnym władzy uśmieszku.
– Lubię z tobą współpracować, Różnooki.
Jeszcze przez chwilę rozkoszował się gorzkim smakiem palonego ziela, obserwując uważnie, jak jego towarzysz w zbrodni odchodzi powolnym krokiem w stronę leśnej gęstwiny. Nagle podskoczył na pniu, zupełnie tak, jakby coś mu się przypomniało.
– Czekaj... – zaczął. – Mój szpieg przekazał mi, że na tym całym zebraniu Rady rozmawiali o jakimś... spotkaniu. W sensie, że chcieliby się z tobą widzieć. Valkyrian i jej braciszek. Ale... oni wiedzą w ogóle, jak się z tobą skontaktować?
Evan zatrzymał się w pół kroku, a kąciki jego ust lekko drgnęły. Spojrzał przez ramię na swojego wspólnika w intrydze i rzekł:
– Twój kolejny szpieg przekaże im wszystkie potrzebne informacje.
***
Kilka dni później już zbierali się do podróży – Phoebe, Syriusz i Niven. Valkyrianówna, siodłając swojego skarogniadego rumaka, wciąż nie mogła uwierzyć w to, w jaki sposób Różnooki postanowił im przekazać wiadomość o spotkaniu. Wprawdzie podczas obrad Rady obiecała bratu, że owszem, skontaktuje się z Fanningiem, ale było to wierutne kłamstwo, którego zresztą całkiem nieświadomie się dopuściła, zaskoczona nagłą zmianą poglądów Syriusza na temat wojny. Prawda była jednak taka, że nie miała bladego pojęcia, jak nawiązać łączność z Różnookim. Do tej pory to on inicjował wszelkie spotkania, a było ich aż dwa. I na żadnym nie powiedział nic więcej ponad to, co wydawało się konieczne.
Z jednej strony nie dziwiła mu się, że spiskując za plecami wodza Sowilo, nie zostawiał za sobą zbyt wielu śladów i ewentualnych informacji, które mogłyby przynieść mu większą szkodę, aniżeli korzyść. Kiedy on decydował o spotkaniach, brał całe ryzyko na siebie, wobec czego miał nad nim kontrolę – a przynajmniej odrobinę większą, niż gdyby pozwolił Phoebe na samowolkę. W końcu, oficjalnie rzecz biorąc, już od dawna była martwa. I nic nie mogło zmącić tego przekonania, które wykiełkowało w świadomości Sowilian.
Valkyrian nawet zastanawiała się, czy nie poświęcić jednej ofiarnej owieczki spośród stada i nie wysłać jej do Sowilo na przeszpiegi z misją odnalezienia Evana i przekazania mu informacji, a raczej, zapytania. Lecz, całe szczęście, Różnooki ją uprzedził. A ona nie wiedziała, czy powinna się z tego powodu cieszyć, czy raczej... obawiać.
W końcu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Evan Fanning doskonale wiedział, co zamierzała zrobić. Znał każdy jej plan, każde posunięcie, a nawet każdą niewypowiedzianą myśl. Zawsze był o krok do przodu. I tak jak powiedział Lionard na spotkaniu Rady, wydawało się to nieco podejrzane. A jeśli nie podejrzane, to przynajmniej... przerażające.
Zadrżała na samą myśl o tym, że każdy jej ruch mógł być dokładnie obserwowany, a słowa podsłuchiwane. Zupełnie jakby to ptaki, siedzące cichaczem na gałęziach i wgapiające w nią czasem swe błyszczące ślepia, zapamiętywały wszystkie szczegóły i przekazywały je dalej. Ale przecież to było niemożliwe. Jedyne, co realnie mogły przekazywać, to krótkie listy, przywiązane uprzednio do chropowatych nóżek.
Lecz tym razem list nie został przywiązany do kruczej łapki, a znajdował się za pazuchą płaszcza sowiliańskiego młodzieńca.
Wróciła pamięcią do poprzedniego dnia, gdy jeden ze strażników, zdyszany od biegu, nakazał jej natychmiast stawić się przy stróżówce. Zdumiona jego słowami, a jeszcze bardziej postawą, ruszyła czym prędzej na skraj firnejskiego lasu.
– Co się stało? – spytała na jednym tchu, łapczywie chwytając powietrze w płuca.
Gavin machnięciem ręki kazał jej ruszyć za sobą. Przeszli na tyły stróżówki, gdzie siedział przywiązany do pnia nieprzytomny Sowilianin. Krew wciąż sączyła się z jego rozciętej głowy i spływała leniwym strumieniem po ubrudzonym ziemią policzku. Phoebe nawet nie musiała pytać, dlaczego stracił przytomność. Zresztą, sam fakt schwytania kolejnego szpiega nawet jej nie wzruszył. Za to trzewia rozrywała ciekawość i pewna niepewność, bo nikt nigdy z takim ożywieniem nie zawezwał jej do świeżo złapanej ofiary. Wręcz starali się przed nią ukrywać kolejne sowiliańskie ścierwa, by nie wysłuchiwać potem jęków torturowanych i przesłuchiwanych.
– O co chodzi? – spytała, patrząc nagląco na Gavina. Skrzyżowała ramiona na piersi i uniosła brew. – Co, odmieniło ci się w kwestii przesłuchań i jednak mam to zrobić?
– Jeszcze nie teraz. Najpierw muszę ci coś pokazać – odparł, po czym rozchylił poły płaszcza i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął zwinięty w rulon kawałek sarniej skóry. – Gdy strażnicy go ogłuszyli, zabrali mu broń, a to znaleźli razem z nią.
Przekazał jej zwitek. Pomieszana z niepewnością ciekawość sprawiła, że czym prędzej rozwinęła list, i chociaż palce jej drżały, od razu zaczęła wodzić wzrokiem po krzywo nakreślonych runach.
„Jutro. W południe. Tam, gdzie ostatnio."
Wiadomość nie miała podpisu. Zresztą, nie potrzebowała jej mieć; i chociaż Phoebe najpierw zamrugała kilka razy, przepełniona konsternacją, szybko zorientowała się, kto był autorem owego liściku.
– Otworzyliśmy go wcześniej ze strażnikami – odezwał się Gavin. – Podejrzewamy, że to jakaś tajna korespondencja, którą wymieniają między sobą.
– To źle podejrzewacie... – mruknęła, analizując uważnie pismo Różnookiego. Dopiero po chwili zorientowała się, że palnęła to na głos. Zwinęła wiadomość w rulon i czym prędzej schowała ją do wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza. – Coś jeszcze? – spytała, przenosząc spojrzenie na Gavina.
Ten zlustrował ją od stóp do głów, jakby nieco zaskoczony. Valkyrian już uniosła brew, poirytowana jego zachowaniem.
– Nie przesłuchasz go? – zapytał.
Podparła się pod boki.
– A co, chciałeś mnie odwieść od tego pomysłu? Muszę cię rozczarować, dzisiaj akurat nie mam ochoty.
– Trzeba go wypytać o te wiadomości. Jeśli dobrze pójdzie, może nam zdradzić położenie innych szpie...
– Nie ma takiej potrzeby – przerwała mu. Odwróciła głowę w kierunku nieprzytomnego Sowilianina, po którego twarzy wciąż spływała świeża, jasnoczerwona krew.
Odetchnęła głęboko. Z pewnością powinna się go pozbyć, jak też pozbywała się wszystkich szpiegów. Sowilianin w końcu dalej był Sowilianinem, a ona nie zamierzała ułaskawiać żadnego. Jednak ten został tu przysłany w jednym i wiadomym celu – by dostarczyć wiadomość. Zapewne wiedział, że musi zostać złapany, a to skończy się jego śmiercią. Owieczka sama wpadła w paszczę wilka. Lecz Phoebe nie mogła zapomnieć o tym, kto tę owieczkę tu przygnał w pierwszej kolejności.
Westchnęła. Skoro szpieg okazał się w rzeczywistości nie być szpiegiem, a cichym posłańcem Różnookiego, postanowiła go oszczędzić. A raczej... względnie oszczędzić.
– Wsadź go do lochów – nakazała narzeczonemu, nawet na niego nie patrząc.
– Ale... – Usłyszała zawahanie w jego głosie. – Przecież my nie mamy lochów...
Przeniosła na niego chłodne spojrzenie i zmrużywszy oczy, rzekła:
– To je zrób.
Dopiero głośne ponaglenia ze strony brata i przyjaciela sprawiły, że powróciła do rzeczywistości. Pokręciła głową, niemalże jakby chciała wytrzepać z niej resztkę wspomnień i uporczywych myśli. Naprędce poprawiła siodło i wskoczyła na grzbiet konia, unosząc wzrok w kierunku żółtoszarej o tej porze roku, Wielkiej Równiny.
Jeszcze poprzedniego dnia ustalili, że są gotowi na spotkanie z Różnookim. A nawet, gdyby nie byli, Evan Fanning raczej nie akceptował odmowy ani zmiany warunków. Nie pozostało im nic innego, jak stawić się w wyznaczonym miejscu o wyznaczonej porze, jeśli chcieli, by negocjacje wojenne doszły do skutku. Dlatego też popędzili konie i ruszyli spokojnym galopem poprzez stepowe trawy, kierując się w stronę ruin ludzkiej wioski.
Niebo było wyjątkowo błękitne i przejrzyste, co rzadko zdarzało się pod koniec miesiąca Edrini, zupełnie jakby los postanowił obwieścić im swoją przychylność poprzez łaskawe warunki pogodowe. Złocista Lux świeciła wysoko nad ziemią, rzucając blask na kołyszące się leniwie źdźbła traw i zbóż. Nawet wiatr, szalejący przez ostatnie dni, postanowił nieco przycichnąć. Jedynie delikatnie rozwiewał ich włosy, zamiast smagać ostro po zaróżowionych od jesiennego zimna policzkach.
Z początku nie odzywali się do siebie, lecz w końcu Syriusz postanowił przerwać niezręczną ciszę.
– Dziękuję siostro, że wzięłaś na siebie to ryzyko – zaczął poważnym tonem, wyrywając ją z rozmyślań – ale od tej chwili sprawą sojuszu będę zajmował się ja.
– Ty? – wypsnęło jej się. – Żartujesz sobie? Różnooki przyszedł z tym do mnie, nie do ciebie – odparła z udawaną wyższością.
– Bo to za twój zakuty łeb Sowilianie wyznaczyli nagrodę.
– No i widzisz, było się wyróżniać w tłumie.
– Było nie gadać tak głośno o wojnie! – żachnął się, patrząc na nią chmurnymi oczami. – A poza tym, dalej jestem zły, że na poprzednie spotkanie polazłaś beze mnie. Nawet mi nie powiedziałaś! Ale Nivena to już zaprosiłaś. – Rzucił przyjacielowi zazdrosne spojrzenie.
– Sam się wprosił.
– Prawda! – odkrzyknął Niven.
Prawdę mówiąc, brakowało jej takich bratersko–siostrzanych przekomarzanek. Przez chwilę nawet miała wrażenie, że cofnęli się w czasie o jakieś trzy wiosny, gdy wciąż byli tymi beztroskimi, pogodnymi dzieciakami, a nie poważnymi dorosłymi, bawiącymi się w wojnę. Aż coś zakuło ją w środku na wspomnienie tych sielskich, minionych dni. Wtedy nie istniała odpowiedzialność, smutki ani troski.
I wtedy też mieli z Syriuszem lepsze relacje. Niestety, po śmierci rodziców i Zorana, a także po odejściu Faye, do którego Syriusz bezpośrednio się przyczynił, ich więź znacząco osłabła. Żal, którego żadne z nich nie mogło przetrawić; złość na samych siebie i okrutny los, który odebrał im najbliższych; a także wypalająca ducha bezsilność – to wszystko sprawiło, że zaczęli się oddalać, każde w swoją stronę, a przestrzeń między nimi wypełnił chłód. Marznący chłód, którego nieliczne chwile bliskości nie potrafiły rozgonić.
Westchnęła cicho. Nadchodząca wojna to nie najlepszy czas na naprawianie relacji, ale podobno lepiej później niż wcale. Bo potem może być już za późno.
Pokręciła głową, próbując wyzbyć się czarnych, niepokojących myśli.
Nim się obejrzała, dotarli na miejsce. Ruiny ludzkiej wioski przywitały ich aurą tajemnicy i zapachem zapomnianych, minionych dni. Wprawdzie na Phoebe i Nivenie nie zrobiło to już tak wielkiego wrażenia jak za pierwszym razem, za to Syriusz wychylał się z siodła na prawo i lewo, z ciekawością lustrując szczątki domostw. Siostra obserwowała go z kpiącym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy, czekając tylko na to, aż wreszcie wychyli się za mocno i straci równowagę.
„Skup się" – skarciła się w myślach.
W końcu przyjechali tu rozmawiać na poważne tematy wojenno–polityczne. A nie dla zabawy.
Mimo to jakoś nie czuła strachu. Poprzednim razem wręcz wypełniał wszystkie jej żyły, mięśnie i kości, wprawiając kończyny w drżenie, a umysł zalewając falą niepokoju i potokiem niekontrolowanych, czarnych myśli. Nawet po gęsiej skórce na głowie zostało jedynie wspomnienie – i to dość ulotne. Co się zmieniło? Czy była tak pewna? Czy tak bardzo wierzyła w powodzenie planu swojego i Różnookiego, czy może... w niego samego?
Wzdrygnęła się. Na szczęście winę za to mogła zrzucić na wiatr, który właśnie postanowił wybudzić się z letargu i przywitać ich solidnym, chłodnym powiewem.
Zajechali przed gruzy starego kościoła. Tak jak też się spodziewała, Evan Fanning już tam na nich czekał, razem z tym swoim jasnowłosym koleżką. Gdy tylko ich usłyszał, odwrócił wzrok od czegoś, co było niegdyś ołtarzem, a jego oblicze przybrało nieodgadniony wyraz. Phoebe próbowała go rozpracować. Wyglądał, jakby pod kamienną maską próbował skryć ekscytację i... ciekawość. Jednak chwilę później kąciki jego ust uniosły się w nieco chytrym, zadowolonym uśmieszku, burząc całą tą skrupulatnie budowaną fasadę obojętności.
– Syriusz Valkyrian – zaczął Różnooki, podchodząc bliżej. – Miło poznać osobiście.
– Czy miło, to się okaże – odparł Syriusz, zeskakując z konia.
Wkrótce wszyscy troje postawili stopy na ziemi, a Niven, jak ostatnio, poszedł zabezpieczyć wierzchowce. Phoebe zaś patrzyła z boku, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, jak między dwójką młodych mężczyzn zaczyna się tworzyć pełna napięcia atmosfera.
Stali naprzeciw siebie, piorunując się wzrokiem; to znaczy, Syriusz obrzucał Różnookiego spojrzeniem pełnym gniewu i nieufności, a Fanning nic sobie z tego nie robił. Phoebe już miała się wtrącić, by jakoś załagodzić sytuację, lecz w tej samej chwili postanowił zareagować jej brat. Doskoczył do Różnookiego, tak że dzieliła ich odległość może dwóch palców wskazujących, i patrząc na niego z góry, powiedział półszeptem:
– Jeśli zrobisz coś mojej siostrze, to osobiście, tą szablą – położył dłoń na rękojeści przytroczonej do pasa broni – pozbawię cię łba, Łowco Głów.
Evan tylko uśmiechnął się cynicznie.
– Nie mam interesu w krzywdzeniu swoich sojuszników.
To była bardzo pragmatyczna i wyrachowana odpowiedź. I zdecydowanie nie przypadła Syriuszowi do gustu.
– Czy możemy się już zająć tym, po co tu przyjechaliśmy? – wtrąciła Phoebe, rzucając bratu ukradkowe, karcące spojrzenie.
– Oczywiście – odparł Evan i obrócił się na pięcie, nieco zarzucając swoją ciemnozieloną peleryną. – Zapraszam.
Gdy przeszli za nim w głąb ruin świątyni, zorientowali się, że miejsce zostało uprzednio przygotowane do prowadzenia długich, wojennych obrad. Różnorakie szczątki i kamienie dobrano oraz ułożono w taki sposób, by stworzyć coś na kształt kamiennego stołu i dwóch ław, ustawionych naprzeciw siebie. Rodzeństwo spojrzało po sobie – zgodnie skinęli głowami i zajęli ławę po ich lewej stronie. Evan Fanning zasiadł naprzeciw.
Gdy Niven, przywiązawszy wierzchowce do rosnącego nieopodal drzewa, pojawił się we wnętrzu ruin, stanął za przyjaciółmi, niczym strażnik pełniący wartę. To samo uczynił i Seaghan, towarzysz Różnookiego.
Wszystkie piony zajęły miejsca na szachownicy i czekały na pierwszy ruch. Tymczasem Evan postanowił na sam początek zarzucić najoczywistszą oczywistością.
– Mamy jesień – rzekł, spoglądając w szarobłękitne niebo.
– No... tak – odparł Syriusz, nie do końca mając pojęcie, do czego Fanning zmierza.
– Jesień to nie jest dobry czas na wojnę. Nie jest też zły. Ale koniec tej pory potrafi być... zaskakujący. A my nie chcemy zostać zaskoczeni przez przedwczesne śniegi.
Syriusz już rozchylił wargi, by coś powiedzieć, ale siostra go uprzedziła.
– Co więc proponujesz? – spytała, unosząc brew.
Fanning uśmiechnął się chytrze. Po kilku chwilach ciszy rzekł w końcu:
– Leifturstrid.
Phoebe zamrugała dwa razy.
– Czy to jakieś kolejne ludzkie słowo?
– Nie. To słowo dawne i zapomniane, zupełnie jak to miejsce. Pewnie nawet źle je wymawiam, ale jest przyczyną, dlaczego wszystko wokół... legło w gruzach.
Wstał i wolnym krokiem podszedł do szczątków ołtarza. W ścianie za nim znajdował się otwór wielkości okna, które niegdyś zapewne zdobił wytworny witraż. Tym razem jednak promienie słońca nie przebijały się przez malowane szkiełka, a tęczowy blask nie padał na ofiarne dary i artefakty, mające wychwalać bogów. Została tylko dziura w murze i przemykający przez nią wiatr.
– Nasze siły, chociaż połączone, nie będą ogromne – zaczął w końcu Różnooki. – A my jesteśmy chciwi. Chcemy zdobyć wiele, a stracić jak najmniej. Tym samym kierowali się nasi przodkowie, pozbywając się z Równiny ludzkich osadników.
Odwrócił się do reszty, a liche promienie słońca, wpadające do środka przez otwór po dawnym oknie, nieco oświetliły jego sylwetkę.
– Szybkie uderzenie. Tak szybkie, jak błysk pioruna. Z wykorzystaniem pełnych możliwości naszych sił.
– Czy to aby nie za dużo? – zapytał Syriusz. – W końcu sam powiedziałeś, że nie możemy stracić wielu...
– Wykorzystamy element zaskoczenia. Redmundowi brakuje... aktualnych informacji – mówiąc to, przeniósł wzrok na Phoebe. – Nie spodziewa się wybuchu wojny. I do samego końca nie będzie wiedział, co go czeka.
– Jak Fałszywe Samhain... – powiedziała półszeptem, a jej ciało przeszył dreszcz.
– Leifturstrid brzmi lepiej. Ale plan jest taki, by rozpocząć i zakończyć to jednym, zmasowanym atakiem.
– Więc w rzeczywistości nie będzie to wojna – stwierdził z zaskoczeniem Syriusz.
Różnooki pokręcił głową, a kąciki jego ust uniosły się lekko.
– Ta wojna zaczęła się już dawno temu.
„W chwili, w której stwierdziłem, że twoja siostra przyda mi się bardziej żywa niż martwa" – pomyślał, ale nie powiedział tego na głos.
***
Funfact: Leiftustrid po islandzku znaczy Blitzkrieg xd
Zostawiam Was z tą informacją, cudownego tygodnia!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro