ROZDZIAŁ XVI Głupcy
– Wiedziałam, że on coś kombinuje – mruknęła wściekle Heather, krzyżując ramiona. Zamaszystym krokiem zatoczyła kolejny okrąg po izbie i przystanęła pośrodku, z wzrokiem utkwionym w kierunku okna. – Ale nie sądziłam, że taki z niego zapchlony kundel!
– Dawaj dalej – rzekł Gilbert, dorzucając drewien do kominka – podoba mi się, jak go obrażasz.
Podniósł się z kucek i otrzepał brudne od kory dłonie o materiał spodni. Gdy tylko uniósł głowę, pierwszym, co ujrzał, było oceniające spojrzenie przyjaciółki. Nie wzruszyło go jednak, a wręcz przeciwnie; uśmiechnął się szeroko i podszedł bliżej.
– Chcę usłyszeć całą wiązankę – dodał.
Heather zmrużyła oczy i odparła:
– Niedoczekanie twoje.
Wprawdzie dalej była wściekła na Różnookiego, a jeszcze bardziej na samą siebie. Nie potrafiła wyzbyć się krępujących wspomnień ich przepełnionych bliskością nocy; jego dłonie wciąż sunęły po jej skórze jak zimny, obślizgły wąż, który tak naprawdę tylko czekał, by wysunąć nasączone jadem kły.
Jednak pamiętała, że to ona wykorzystała go pierwsza – jako obiekt średnio przemyślanych badań nad płodnością. W najgorszym przypadku miał zostać ojcem jej dziecka, a skończył jako kochanek, który – prócz zaspokajania zwykłych, fizycznych potrzeb – wyciągał z niej potrzebne informacje i torował sobie drogę do realizacji osobistych planów.
Byli siebie warci, zdecydowanie. I byli również podobni. Równie mocno odczuli brak ojcowskiej miłości czy choćby szacunku. Wiecznie niewystarczający, rozczarowujący na każdym kroku. Może przez to nie bali się podejmować wątpliwych moralnie decyzji, a jedyne, co ich ratowało od szaleństwa, to własny upór. W innej rzeczywistości może faktycznie by coś między nimi zaiskrzyło.
Lecz w innej rzeczywistości mogliby się też okazać zupełnie do siebie niepodobni.
Potrząsnęła głową z irytacją. Powinna się uspokoić i przestać o nim myśleć, ale pewna rzecz wciąż nie dawała jej spokoju. Coś jej tu nie pasowało, w całej tej sytuacji z buntem Fanningów. Dlaczego Różnooki zaatakował z ledwie garstką swoich podwładnych, skoro wiedział, że sami przeciwko Sowilianom nie mają żadnych szans? Musiał o tym wiedzieć, w końcu proponował jej wcześniej sojusz, a do tego nie uchodził za głupca. Więc dlaczego zaatakował? Czy ten bunt był przejawem zwyczajnej desperacji, czy jednak...?
Nie, Różnooki może i był szalony, ale nie zdesperowany. Chłodno analizował każdą sytuację i nie pozwalał, by emocje brały nad nim górę. Zawsze miał pod ręką dokładnie uknuty plan, jeśli nie jeden, to kilka.
„Tę bitwę przegrałem. Wojny nie zamierzam" – przypomniały jej się jego słowa.
Powiedział, że przegrał, czyli coś nie poszło zgodnie z planem. Tylko co? Brakowało jej w tym wszystkim jakiegoś ogniwa, elementu łączącego rozsypankę w całość. Czegoś, a może... kogoś? Wychodziło na to, że miał sojusznika. Jednak Heather odrzuciła jego propozycję i na Czarnoleszych nie mógł liczyć. Ktoś inny musiał się zgodzić. Pozostawało pytanie: kto?
Gdy dotarła do prawdy, rozchyliła wargi ze zdziwienia, a zaraz później wybuchła histerycznym śmiechem. Gilbert i Faye popatrzyli na nią w osłupieniu.
– Ona żyje – powiedziała z niedowierzaniem.
– Kto? – spytał Gilbert.
– Phoebe Valkyrian.
Faye z wrażenia prawie upuściła gliniany kubek.
– Czemu miałaby nie żyć? – zapytała z przestrachem, podchodząc bliżej siostry.
– A, bo ty nie wiesz – zreflektowała się Heather. – Redmund chciał się jej pozbyć, bo doszły go słuchy, że planuje wypowiedzieć mu wojnę. Różnooki miał wykonać wyrok. Ale najwyraźniej tego nie zrobił... – Zamyśliła się na chwilę, po czym dodała: – Nic mi o tym nie powiedział, cwany lis.
– Wolałem zapchlonego kundla – mruknął Gilbert.
Faye, mimo że naturalnie blada, momentalnie zbledła jeszcze bardziej, a jej twarz przybrała odcień płatków śniegu.
– Matko jedyna... – wymamrotała, zanim opadła ciężko na krzesło.
Heather spojrzała na nią, a wariacki uśmiech nie schodził jej z twarzy.
– Firnejska panienka najwyraźniej go oszukała... – mruknęła z zadowoleniem. – Oj, Phoebe, Phoebe... coraz bardziej zaczynasz mi się podobać.
Gilbert uniósł brew.
– To zabrzmiało jak coś, co powiedziałby Redmund.
– Niestety, jak to mówią: z kim przestajesz, takim się stajesz.
Uśmiech jednak prędko zszedł jej z twarzy, gdy uświadomiła sobie powagę sytuacji. To, że Valkyrianówna wystawiła Różnookiego, nie oznaczało końca ich problemów. Różnooki miał swoje metody, a Phoebe – powody. Heather nie wiedziała, czemu Firnejczycy nie dołączyli do walki, ale była pewna, że wciąż pragną wojny – a przynajmniej córka Nathaniela. Skoro już sprzymierzyła się z Fanningami, pewnie zrobi to raz jeszcze, jeśli będą mieć zbieżne cele.
A Evanowi również zależało na wojnie. Bardziej niż na czymkolwiek innym. To była kwestia czasu, aż ta dwójka dogada się ponownie. Tak podpowiadały jej wnętrzności.
„To jednak mi się nie podobasz" – wróciła myślami do Phoebe Valkyrian.
– Nad czym tak myślisz cały czas? – spytał zatroskanym tonem Gilbert. – Mam tylko nadzieję, że nie o tym kundlu.
– No właśnie poniekąd o nim, i też mi się to nie podoba... – mruknęła. Westchnęła i popatrzyła z troską najpierw na siostrę, a potem na przyjaciela. – Obawiam się, że czeka nas wojna. Z Fanningami i Firnejczykami.
Powietrze w izbie zgęstniało, a w kątach zalęgła się ciężka, pachnąca mrokiem atmosfera.
– Skąd taki wniosek? – dopytał Gilbert.
– Różnooki sam mi to powiedział. Bunt był jedynie pierwszą bitwą w wielkiej wojnie, która dopiero ma nadejść.
Westchnęła i odwróciła się od mężczyzny tylko po to, by podejść do okna.
– Jakiś czas temu proponował mi sojusz. Ale... nie zgodziłam się. – Zaśmiała się gorzko. – Może byłam głupia. Może trzeba było do niego dołączyć. Może teraz Redmund leżałby w kałuży własnej krwi, a Czarnolas byłby wolny i niepodległy... Ale nie mogłam. Nie po tym wszystkim, co zrobiłam.
„Nie po tym, jak poświęciłam ciało, duszę i jakiekolwiek szczęście, by ratować pozycję Czarnolasu" – pomyślała.
Poczuła silną, męską dłoń na swoim ramieniu. Jej serce zadrżało.
– Dobrze zrobiłaś – powiedział ciepłym, spokojnym tonem Gilbert. – Różnooki nie jest kimś, komu można ufać. W żadnej kwestii. Poza tym... mamy już swój plan.
Skrzywiła się nieco na myśl o kradzieży dziecka.
– Bardzo okrutny plan – odparła.
Ale czy ten pierwotny nie był okrutny? Jej rola ograniczała się jedynie do urodzenia syna o odpowiednich korzeniach, którego później Donovan, samozwańczy przywódca Czarnoleszych, wyniósłby na piedestał, ogłaszając władcą obu plemion.
Może i nie potrafiła „tylko" urodzić dziecka. Ale umiała znacznie więcej. I choć częściowo związała sobie ręce politycznym małżeństwem, Flynn miał rację, mówiąc przed laty, że za każdym wodzem stoi jego żona.
I ona zamierzała tę pozycję wykorzystać.
***
Jillian postawiła na stole jeszcze parującą i ociekającą tłuszczem pieczeń z dzika. Po całej izbie poniósł się soczysty aromat dziczyzny i przypraw, aż zebranym gościom niemalże pociekła po brodzie ślinka.
– Śmiało, jedzcie – rzekła z uśmiechem kobieta i zajęła miejsce obok swojego męża.
Phoebe spojrzała błyszczącym wzrokiem na idealnie przypieczone mięso. Gdy tylko jej wuj i brat się poczęstowali, również oderwała pokaźny kawałek i zaczęła go czym prędzej przeżuwać.
Rzadko kiedy miała okazję jeść coś, czego sama nie upolowała i nie przyrządziła. Czasem w tym pierwszym wyręczał ją Syriusz, jednak ciężar gotowania zawsze spadał na jej barki. Rodzinne obiady u wujostwa, mimo najszczerszych chęci Jillian, należały do rzadkości – jadali je tylko podczas ważnych świąt i innych uroczystości. Akurat teraz nadarzyła się okazja, bo Ailis wróciła z zapoznawczej wyprawy do Sagittów. Lionard i Jillian postanowili celebrować zaręczyny jedynej córki i wyprawić z tej okazji małą ucztę, przy okazji zapraszając na nią najbliższą rodzinę – czyli Phoebe i Syriusza.
– Kochanie, opowiadaj, jak było – zaczęła Jillian.
– No to tak – Ailis odłożyła na bok parujący kawałek mięsa – wszyscy Sagittowie byli dla mnie bardzo mili. Starali się mnie jak najlepiej ugościć, zwłaszcza przyszli teściowe. Myślę, że się z nimi dogadam. – Uśmiechnęła się lekko, ale zaraz potem zmarkotniała. – Ale... tęskniłam za domem. Niby byłam tam tylko chwilę, ale... jakoś tak...
– To naturalne. – Jillian dotknęła jej dłoni. – Pierwszy raz byłaś tak daleko od domu, w dodatku całkiem sama...
– Może nie tak sama, w końcu był jeszcze Elroy – odparła nieco bardziej entuzjastycznie Ailis. – Chociaż cały wyjazd zdawał się jakiś taki... markotny i... nieobecny...
„Ciekawe, dlaczego" – cisnęło się na usta Phoebe. Mimo wszystko postanowiła trzymać język za zębami, a kąśliwe komentarze zagryźć mięsem.
– A jak tam twój narzeczony? – zapytał Syriusz, bawiąc się kubkiem z herbatą.
– Och, Lorcuś jest wspaniały!
– Lorcuś? – Phoebe z rozbawienia prawie zakrztusiła się chrząstką. Odchrząknęła, po czym widząc gromiące twarze wujostwa, dodała: – Przepraszam. Mów dalej, Ailis.
– Jest taki uprzejmy i czarujący, do tego zabawny!
– A przystojny chociaż? – dopytywał chytrze Syriusz.
Ailis spłonęła lekkim rumieńcem.
– Urody nie można mu odmówić...
Phoebe wywróciła oczami. „Żenada" – pomyślała i upiła łyk herbaty, żeby ukryć przed resztą rodziny swoje niezadowolenie.
– Czyli spodobało ci się u Sagittów – skwitował z uśmiechem Lionard.
– Chyba tak – odparła córka. – Naprawdę było miło. Chociaż Sagiitowie są trochę... dziwni.
– Dziwni? – spytała Phoebe.
„W końcu jakiś interesujący temat" – pomyślała.
– Myślałam, że to my mamy bzika na punkcie wiary, ale oni biją nas na głowę – ciągnęła Ailis. – I... trochę inaczej to u nich wygląda. Niby tak samo modlą się do bogów i przodków, ale mają też kult jakiejś kobiety, jakiejś, jakiejś... nie pamiętam, jak się nazywała.
– To będziesz wymodlona za wszystkie czasy! – zaśmiał się Syriusz. – Wiesz, jeszcze możesz się wycofać. – Puścił jej oczko.
– Nie podpuszczaj kuzynki – upomniał go wuj.
– Ale ja się z nią tylko droczę. – Syriusz uniósł ręce w obronnym geście.
„To ty pierwszy ją wmanewrowałeś w to małżeństwo" – pomyślała Phoebe.
Tak, nie podobało jej się to, co Ailis zamierzała zrobić ze swoim życiem – i to, co już robiła. Ale kuzynka nie chciała jej słuchać, nie mówiąc już o reszcie rodziny. Wszyscy uważali zamążpójście za genialny ruch zarówno polityczny, jak i społeczny.
Ale Phoebe dalej uznawała mariaż z nieznaną osobą za kompletną głupotę. Bo nawet jeśli z pozoru przystojny i czarujący, w głębi duszy ten Lorcan mógł się okazać zepsutą, przebrzydłą gnidą.
Tak jak Killian.
Reszta dalej rozprawiała o czarującym Lorcanie i Sagittach, ale ona miała tego po dziurki w nosie. Zamilkła na dłuższą chwilę, co oczywiście nie umknęło uwadze jej wuja.
– A ty czemu nic nie mówisz? – zapytał w końcu Lionard. – Nie cieszysz się szczęściem Ailis?
– Nie cieszę, bo przez tchórzostwo twoje i Syriusza nie doszło do Leifturstidu. – Skrzyżowała ramiona na piersi.
– A ty znowu o tym... – westchnął Syriusz.
– Tak, znowu o tym, bo wystawiliście Fanningów w ostatniej chwili! A tak się nie robi.
– I ty się jeszcze nimi przejmujesz?
– Nie przejmuję, mówię, że po prostu tak się nie robi.
– Trzy wiosny temu sami mordowali naszych, Phoebe. Oni nie są niczego warci. Ani współpracy, ani twojego szacunku.
– Pozwolisz, że sama ocenię, kto jest ile warty. – Zgromiła go wzrokiem.
– Tak? – Uniósł się Syriusz. – Więc myślisz, że ten cały Różnooki zasługuje na twoje zaufanie?
Zamilkła. Wbiła wzrok w widniejące na blacie stołu słoje.
– Mieliśmy plan – odparła wymijająco. – I wygralibyśmy tę bitwę.
– Tego nie wiesz – wtrącił się Lionard.
– Choć raz nie mówmy o polityce! – oburzyła się Jillian. – To miał być spokojny, rodzinny obiad.
– Ale zaprzepaściliśmy tak wyraźną szansę na zwycięstwo! – ciągnęła Phoebe. – I nikt nie poniósł za to konsekwencji. A przynajmniej żaden z was. – Spojrzała gniewnie najpierw na brata, a potem na wuja. – Za to cierpieli ci, których wystawiliście.
– No i dobrze, dostało im się za to, co robili trzy wiosny temu – odparł Syriusz. – Nosił wilk razy kilka...
– Żeby ciebie zaraz ktoś nie poniósł – warknęła Phoebe, kładąc uszy po sobie.
– Spokój! – krzyknęła Jillian. – Koniec o polityce. Koniec!
Valkyrianówna prychnęła pod nosem i odwróciła wzrok. Ciotka westchnęła.
– Pomówmy o czymś innym. Niedługo zaczną się przygotowania do Samhain...
„Toś zmieniła temat" – pomyślała Phoebe i westchnęła z irytacją.
Nie chciała o tym słuchać. Najchętniej wymazałaby istnienie Samhain zarówno z pamięci, jak i z kanonu firnejskich obrzędów. Tak ważne i podniosłe święto; największy hołd składany zarówno bogom, jak i przodkom, a trzy jesienie temu przyniósł im tylko ból i cierpienie. Na samą myśl o tym robiło jej się niedobrze, a ciałem wstrząsały niekontrolowane dreszcze. W takich dniach żałowała, że należała do rodu władców, przez co nie mogła uciec przed spoczywającą na niej odpowiedzialnością.
...a może mogła? Już i tak zniszczyła sobie reputację. Czy jeśli nie pojawi się na obrzędach, kogoś to zdenerwuje? Pewnie tak, ale miała to gdzieś. Postanowiła. Ucieknie i razem z Nivenem zaszyją się gdzieś przed wzrokiem postronnych – tak, jak robili to w dzieciństwie.
– Czemu nic nie jesz? – zapytała z troską ciotka, patrząc na rozgrzebane na jej talerzu mięso. – Prawie nic nie tknęłaś. Pewnie już wystygło...
– Straciłam apetyt – odparła, po czym wstała od stołu. – Przepraszam. Muszę się przewietrzyć.
Narzuciła gruby płaszcz i wyszła na zewnątrz, nie chcąc słuchać więcej o narzeczonym Ailis i nadchodzącym Samhain.
***
Pierwszy dzień miesiąca Samonios przywitał ich ponurą pogodą i zimnym wiatrem, przypominającym o zbliżającej się zimie. Wszyscy nałożyli grube płaszcze, a kobiece głowy ozdobiły haftowane chusty, by choć trochę ochronić uszy przed świszczącymi podmuchami, wydzierającymi z ciała resztki ciepła.
Wszechobecne zimno przejmowało aż do szpiku – tak samo jak podniosła, acz nieco melancholijna aura święta zmarłych. Chropowate słowa Starej Druidki ledwo przebijały się przez kakofonię wichru i dudniących bębnów, lecz każdy, kto znał nauki firnejskiej wiary, dobrze wiedział, co mówiły jej usta. Wiedziała to także stojąca u boku staruszki Anamika. Z każdą minioną wiosną pogłębiała się nie tylko jej znajomość języka wilczoludzi, ale i duchowa świadomość.
Patrząc na wszystkich zebranych Anamika rozumiała, że już żadne Samhain nie będzie takie samo. Święto zmarłych, dawniej traktowane jako chwila zadumy, stało się synonimem żalu i nieugaszonej rozpaczy. Najwyraźniej trzy wiosny to za mało, by przeboleć tak wielką dla Firnei stratę, jaką był atak Sowilian. Wielu Firnejczyków zginęło niepotrzebnie, a niektóre rodziny wciąż nie pozbierały się po stracie bliskich. Na niektórych żal ten odcisnął niezdejmowalne piętno, zmieniając raz na zawsze oblicze danej osoby.
Spojrzała na obecnego przy Jillian i Lionardzie Syriusza. Młody, niedoszły przywódca stał sztywno wyprostowany, przybrawszy na twarz wyraz surowego zamyślenia. Jego dostojna i niezachwiana postawa nie wskazywała na to, jak bardzo cierpiał. Zdradzały go jedynie pobielałe knykcie zaciśniętych w pięści dłoni. Dłoni, które w akcie zemsty rozszarpałyby wroga, gdyby ten raczył się przed nim pojawić.
Phoebe nie towarzyszyła bratu i Anamika wcale jej się nie dziwiła. Całe święto i wspomnienie ataku Sowilian było dla niej niczym rozgrzebywanie niezabliźnionej rany, z której wciąż od czasu do czasu sączyła się ropa. Te podniosłe i chwalebne modlitwy, które parę jesieni temu miały zapewnić ochronę, przyniosły jej tylko zgubę i pasmo bólu.
Bólu, którego nikt nie potrafił uleczyć.
Patrząc w wielki, buchający ogień, podsycany ruchem wiatru, Anamika rozmyślała, czy byłby w stanie spopielić ich wszystkich – łącznie z dumnym, prastarym lasem.
Dorzuciła garść suszonych ziół do ogniska, kierując do przodków swe zapytania. Susz zasyczał, objęty żarem, a płomienie wzniosły się w górę, niby próbując dosięgnąć Zaświatów.
Ile czasu musi minąć, nim rozpacz zamieni się w zadumę?
Aromat palonych ziół dotarł do nozdrzy Anamiki, przyjemnie otumaniając jej głowę i zmysły. Szum wiatru i dudnienie bębnów zlały się w jedną, kuszącą pieśń, wyciągającą ręce w jej stronę – ręce, które zdawały się być tak daleko, jakby poza światem i wszelkim istnieniem.
Półprzezroczyste dłonie dotknęły jej policzków, zostawiając po sobie zarazem palące, jak i piekące lodem plamy. Zewsząd otoczyły ją fale jasnych jak śnieg włosów, a chłodne czoło materializującej się przed nią postaci zetknęło się z jej własnym.
– Obudź się. – Usłyszała aksamitny, delikatnie wibrujący głos.
Przymknęła powieki. Wszystko ucichło.
Kiedy je uchyliła, wokół nie było nic prócz rażącej, acz spokojnej bieli. Anamika rozejrzała się na boki – jednak bezkresna przestrzeń nie miała końca.
Zrozumiała, że znalazła się Pomiędzy. Pomiędzy jawą a snem, pomiędzy iluzją a rzeczywistością, pomiędzy światem żywych a krainą umarłych...
– Głupcy! – wykrzyknęła Ailbe, unosząc się w przestrzeni. Choć nie było widać jej stóp, zdawało się, że wściekle chodziła to w jedną, to w drugą stronę, a jasny płaszcz, utkany z połyskujących drobinek, powiewał w rytm jej kroków. – Czyż nie słyszeliście, co nakazali wam bogowie?!
Anamika zamrugała kilka razy, zdezorientowana. Nie do końca rozumiała, co duch miał na myśli i dlaczego użył liczby mnogiej, skoro oprócz nich nikogo w Pomiędzy nie było.
– Mieliście jedną szansę. Szansę, by przywrócić harmonię we wszechświecie. Przez wasze niezdecydowanie wciąż panuje chaos, a wy nie jesteście ani krok bliżej, by...
– Przepraszam, czy chodzi ci o... Leifturstrid? – nieśmiało zapytała Anamika, nie będąc pewna, czy w ogóle dobrze wypowiedziała ostatnie słowo.
Ailbe przestała wściekle krążyć wokół i przystanęła.
– Tak – odparła chłodno. – Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie. Z rozkazu Zaświatów mieliście wypowiedzieć Sowilianom wojnę. I nie zrobiliście tego.
Anamika przełknęła ślinę. Przecież w tej sprawie nie miała nic do gadania! Była jedynie pośrednikiem między światem dusz a krainą śmiertelników. Przekazała wiadomość, lecz to do rządzących Firneą należała ostateczna decyzja.
– Naraziliście się na boski gniew. Zaang jest wściekły! – Ailbe pokręciła głową z dezaprobatą. – Ale jest również łaskawy. Jeśli posłuchacie go tym razem, nie dosięgnie was kara. Ale... musicie wypełnić wszystko, jak należy. A każde nieposłuszeństwo... będzie miało swoją cenę.
– Co takiego mamy zrobić? – spytała Anamika, czując przebiegające po plecach dreszcze.
Ailbe milczała przez chwilę, aż w końcu jej złote ślepia zabłysły.
– Pan sprawiedliwości wyraził się jasno – zaczęła. – Czeka was święta wojna.
***
Powoli zbliżamy się do końca pierwszej części drugiego tomu! Jeszcze jeden "nudny" rozdział wyciszający akcję i wyjaśniający pewne sprawy, a potem... a potem lecimy z faktyczną wojną!
Cieszycie się? Bo ja nie mogę się doczekać xd Chociaż bardzo możliwe, że po następnym rozdziale będę musiała sobie zrobić dłuższą przerwę. Natłok różnych spraw i obowiązków, a także zdrowie psychicznie nie pozwalają mi pisać. W sumie to nie napisałam nic konkretnego od jakichś 2-3 tygodni. Być może po obronie licencjatu będę mieć trochę więcej czasu, ale też nie mogę tego obiecać - zobaczymy, co przyniesie los.
Jeśli jednak dłuższa przerwa nastąpi, to obiecuję wam, że postaram się, aby druga, ta wojenna część drugiego tomu, była możliwie jak najlepiej dopieszczona <3
Do zoba w następnym rozdziale, w którym dowiecie się, co to święta wojna i jakie ma zasady - i czy bohaterowie w ogóle zamierzają się ich trzymać xd
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro