Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ XVI Głupcy

– Wiedziałam, że on coś kombinuje – mruknęła wściekle Heather, krzyżując ramiona. Zamaszystym krokiem zatoczyła kolejny okrąg po izbie i przystanęła pośrodku, z wzrokiem utkwionym w kierunku okna. – Ale nie sądziłam, że taki z niego zapchlony kundel!

– Dawaj dalej – rzekł Gilbert, dorzucając drewien do kominka – podoba mi się, jak go obrażasz.

Podniósł się z kucek i otrzepał brudne od kory dłonie o materiał spodni. Gdy tylko uniósł głowę, pierwszym, co ujrzał, było oceniające spojrzenie przyjaciółki. Nie wzruszyło go jednak, a wręcz przeciwnie; uśmiechnął się szeroko i podszedł bliżej.

– Chcę usłyszeć całą wiązankę – dodał.

Heather zmrużyła oczy i odparła:

– Niedoczekanie twoje.

Wprawdzie dalej była wściekła na Różnookiego, a jeszcze bardziej na samą siebie. Nie potrafiła wyzbyć się krępujących wspomnień ich przepełnionych bliskością nocy; jego dłonie wciąż sunęły po jej skórze jak zimny, obślizgły wąż, który tak naprawdę tylko czekał, by wysunąć nasączone jadem kły.

Jednak pamiętała, że to ona wykorzystała go pierwsza – jako obiekt średnio przemyślanych badań nad płodnością. W najgorszym przypadku miał zostać ojcem jej dziecka, a skończył jako kochanek, który – prócz zaspokajania zwykłych, fizycznych potrzeb – wyciągał z niej potrzebne informacje i torował sobie drogę do realizacji osobistych planów.

Byli siebie warci, zdecydowanie. I byli również podobni. Równie mocno odczuli brak ojcowskiej miłości czy choćby szacunku. Wiecznie niewystarczający, rozczarowujący na każdym kroku. Może przez to nie bali się podejmować wątpliwych moralnie decyzji, a jedyne, co ich ratowało od szaleństwa, to własny upór. W innej rzeczywistości może faktycznie by coś między nimi zaiskrzyło.

Lecz w innej rzeczywistości mogliby się też okazać zupełnie do siebie niepodobni.

Potrząsnęła głową z irytacją. Powinna się uspokoić i przestać o nim myśleć, ale pewna rzecz wciąż nie dawała jej spokoju. Coś jej tu nie pasowało, w całej tej sytuacji z buntem Fanningów. Dlaczego Różnooki zaatakował z ledwie garstką swoich podwładnych, skoro wiedział, że sami przeciwko Sowilianom nie mają żadnych szans? Musiał o tym wiedzieć, w końcu proponował jej wcześniej sojusz, a do tego nie uchodził za głupca. Więc dlaczego zaatakował? Czy ten bunt był przejawem zwyczajnej desperacji, czy jednak...?

Nie, Różnooki może i był szalony, ale nie zdesperowany. Chłodno analizował każdą sytuację i nie pozwalał, by emocje brały nad nim górę. Zawsze miał pod ręką dokładnie uknuty plan, jeśli nie jeden, to kilka.

„Tę bitwę przegrałem. Wojny nie zamierzam" – przypomniały jej się jego słowa.

Powiedział, że przegrał, czyli coś nie poszło zgodnie z planem. Tylko co? Brakowało jej w tym wszystkim jakiegoś ogniwa, elementu łączącego rozsypankę w całość. Czegoś, a może... kogoś? Wychodziło na to, że miał sojusznika. Jednak Heather odrzuciła jego propozycję i na Czarnoleszych nie mógł liczyć. Ktoś inny musiał się zgodzić. Pozostawało pytanie: kto?

Gdy dotarła do prawdy, rozchyliła wargi ze zdziwienia, a zaraz później wybuchła histerycznym śmiechem. Gilbert i Faye popatrzyli na nią w osłupieniu.

– Ona żyje – powiedziała z niedowierzaniem.

– Kto? – spytał Gilbert.

– Phoebe Valkyrian.

Faye z wrażenia prawie upuściła gliniany kubek.

– Czemu miałaby nie żyć? – zapytała z przestrachem, podchodząc bliżej siostry.

– A, bo ty nie wiesz – zreflektowała się Heather. – Redmund chciał się jej pozbyć, bo doszły go słuchy, że planuje wypowiedzieć mu wojnę. Różnooki miał wykonać wyrok. Ale najwyraźniej tego nie zrobił... – Zamyśliła się na chwilę, po czym dodała: – Nic mi o tym nie powiedział, cwany lis.

– Wolałem zapchlonego kundla – mruknął Gilbert.

Faye, mimo że naturalnie blada, momentalnie zbledła jeszcze bardziej, a jej twarz przybrała odcień płatków śniegu.

– Matko jedyna... – wymamrotała, zanim opadła ciężko na krzesło.

Heather spojrzała na nią, a wariacki uśmiech nie schodził jej z twarzy.

– Firnejska panienka najwyraźniej go oszukała... – mruknęła z zadowoleniem. – Oj, Phoebe, Phoebe... coraz bardziej zaczynasz mi się podobać.

Gilbert uniósł brew.

– To zabrzmiało jak coś, co powiedziałby Redmund.

– Niestety, jak to mówią: z kim przestajesz, takim się stajesz.

Uśmiech jednak prędko zszedł jej z twarzy, gdy uświadomiła sobie powagę sytuacji. To, że Valkyrianówna wystawiła Różnookiego, nie oznaczało końca ich problemów. Różnooki miał swoje metody, a Phoebe – powody. Heather nie wiedziała, czemu Firnejczycy nie dołączyli do walki, ale była pewna, że wciąż pragną wojny – a przynajmniej córka Nathaniela. Skoro już sprzymierzyła się z Fanningami, pewnie zrobi to raz jeszcze, jeśli będą mieć zbieżne cele.

A Evanowi również zależało na wojnie. Bardziej niż na czymkolwiek innym. To była kwestia czasu, aż ta dwójka dogada się ponownie. Tak podpowiadały jej wnętrzności.

„To jednak mi się nie podobasz" – wróciła myślami do Phoebe Valkyrian.

– Nad czym tak myślisz cały czas? – spytał zatroskanym tonem Gilbert. – Mam tylko nadzieję, że nie o tym kundlu.

– No właśnie poniekąd o nim, i też mi się to nie podoba... – mruknęła. Westchnęła i popatrzyła z troską najpierw na siostrę, a potem na przyjaciela. – Obawiam się, że czeka nas wojna. Z Fanningami i Firnejczykami.

Powietrze w izbie zgęstniało, a w kątach zalęgła się ciężka, pachnąca mrokiem atmosfera.

– Skąd taki wniosek? – dopytał Gilbert.

– Różnooki sam mi to powiedział. Bunt był jedynie pierwszą bitwą w wielkiej wojnie, która dopiero ma nadejść.

Westchnęła i odwróciła się od mężczyzny tylko po to, by podejść do okna.

– Jakiś czas temu proponował mi sojusz. Ale... nie zgodziłam się. – Zaśmiała się gorzko. – Może byłam głupia. Może trzeba było do niego dołączyć. Może teraz Redmund leżałby w kałuży własnej krwi, a Czarnolas byłby wolny i niepodległy... Ale nie mogłam. Nie po tym wszystkim, co zrobiłam.

„Nie po tym, jak poświęciłam ciało, duszę i jakiekolwiek szczęście, by ratować pozycję Czarnolasu" – pomyślała.

Poczuła silną, męską dłoń na swoim ramieniu. Jej serce zadrżało.

– Dobrze zrobiłaś – powiedział ciepłym, spokojnym tonem Gilbert. – Różnooki nie jest kimś, komu można ufać. W żadnej kwestii. Poza tym... mamy już swój plan.

Skrzywiła się nieco na myśl o kradzieży dziecka.

– Bardzo okrutny plan – odparła.

Ale czy ten pierwotny nie był okrutny? Jej rola ograniczała się jedynie do urodzenia syna o odpowiednich korzeniach, którego później Donovan, samozwańczy przywódca Czarnoleszych, wyniósłby na piedestał, ogłaszając władcą obu plemion.

Może i nie potrafiła „tylko" urodzić dziecka. Ale umiała znacznie więcej. I choć częściowo związała sobie ręce politycznym małżeństwem, Flynn miał rację, mówiąc przed laty, że za każdym wodzem stoi jego żona.

I ona zamierzała tę pozycję wykorzystać.


***


Jillian postawiła na stole jeszcze parującą i ociekającą tłuszczem pieczeń z dzika. Po całej izbie poniósł się soczysty aromat dziczyzny i przypraw, aż zebranym gościom niemalże pociekła po brodzie ślinka.

– Śmiało, jedzcie – rzekła z uśmiechem kobieta i zajęła miejsce obok swojego męża.

Phoebe spojrzała błyszczącym wzrokiem na idealnie przypieczone mięso. Gdy tylko jej wuj i brat się poczęstowali, również oderwała pokaźny kawałek i zaczęła go czym prędzej przeżuwać.

Rzadko kiedy miała okazję jeść coś, czego sama nie upolowała i nie przyrządziła. Czasem w tym pierwszym wyręczał ją Syriusz, jednak ciężar gotowania zawsze spadał na jej barki. Rodzinne obiady u wujostwa, mimo najszczerszych chęci Jillian, należały do rzadkości – jadali je tylko podczas ważnych świąt i innych uroczystości. Akurat teraz nadarzyła się okazja, bo Ailis wróciła z zapoznawczej wyprawy do Sagittów. Lionard i Jillian postanowili celebrować zaręczyny jedynej córki i wyprawić z tej okazji małą ucztę, przy okazji zapraszając na nią najbliższą rodzinę – czyli Phoebe i Syriusza.

– Kochanie, opowiadaj, jak było – zaczęła Jillian.

– No to tak – Ailis odłożyła na bok parujący kawałek mięsa – wszyscy Sagittowie byli dla mnie bardzo mili. Starali się mnie jak najlepiej ugościć, zwłaszcza przyszli teściowe. Myślę, że się z nimi dogadam. – Uśmiechnęła się lekko, ale zaraz potem zmarkotniała. – Ale... tęskniłam za domem. Niby byłam tam tylko chwilę, ale... jakoś tak...

– To naturalne. – Jillian dotknęła jej dłoni. – Pierwszy raz byłaś tak daleko od domu, w dodatku całkiem sama...

– Może nie tak sama, w końcu był jeszcze Elroy – odparła nieco bardziej entuzjastycznie Ailis. – Chociaż cały wyjazd zdawał się jakiś taki... markotny i... nieobecny...

„Ciekawe, dlaczego" – cisnęło się na usta Phoebe. Mimo wszystko postanowiła trzymać język za zębami, a kąśliwe komentarze zagryźć mięsem.

– A jak tam twój narzeczony? – zapytał Syriusz, bawiąc się kubkiem z herbatą.

– Och, Lorcuś jest wspaniały!

– Lorcuś? – Phoebe z rozbawienia prawie zakrztusiła się chrząstką. Odchrząknęła, po czym widząc gromiące twarze wujostwa, dodała: – Przepraszam. Mów dalej, Ailis.

– Jest taki uprzejmy i czarujący, do tego zabawny!

– A przystojny chociaż? – dopytywał chytrze Syriusz.

Ailis spłonęła lekkim rumieńcem.

– Urody nie można mu odmówić...

Phoebe wywróciła oczami. „Żenada" – pomyślała i upiła łyk herbaty, żeby ukryć przed resztą rodziny swoje niezadowolenie.

– Czyli spodobało ci się u Sagittów – skwitował z uśmiechem Lionard.

– Chyba tak – odparła córka. – Naprawdę było miło. Chociaż Sagiitowie są trochę... dziwni.

– Dziwni? – spytała Phoebe.

„W końcu jakiś interesujący temat" – pomyślała.

– Myślałam, że to my mamy bzika na punkcie wiary, ale oni biją nas na głowę – ciągnęła Ailis. – I... trochę inaczej to u nich wygląda. Niby tak samo modlą się do bogów i przodków, ale mają też kult jakiejś kobiety, jakiejś, jakiejś... nie pamiętam, jak się nazywała.

– To będziesz wymodlona za wszystkie czasy! – zaśmiał się Syriusz. – Wiesz, jeszcze możesz się wycofać. – Puścił jej oczko.

– Nie podpuszczaj kuzynki – upomniał go wuj.

– Ale ja się z nią tylko droczę. – Syriusz uniósł ręce w obronnym geście.

„To ty pierwszy ją wmanewrowałeś w to małżeństwo" – pomyślała Phoebe.

Tak, nie podobało jej się to, co Ailis zamierzała zrobić ze swoim życiem – i to, co już robiła. Ale kuzynka nie chciała jej słuchać, nie mówiąc już o reszcie rodziny. Wszyscy uważali zamążpójście za genialny ruch zarówno polityczny, jak i społeczny.

Ale Phoebe dalej uznawała mariaż z nieznaną osobą za kompletną głupotę. Bo nawet jeśli z pozoru przystojny i czarujący, w głębi duszy ten Lorcan mógł się okazać zepsutą, przebrzydłą gnidą.

Tak jak Killian.

Reszta dalej rozprawiała o czarującym Lorcanie i Sagittach, ale ona miała tego po dziurki w nosie. Zamilkła na dłuższą chwilę, co oczywiście nie umknęło uwadze jej wuja.

– A ty czemu nic nie mówisz? – zapytał w końcu Lionard. – Nie cieszysz się szczęściem Ailis?

– Nie cieszę, bo przez tchórzostwo twoje i Syriusza nie doszło do Leifturstidu. – Skrzyżowała ramiona na piersi.

– A ty znowu o tym... – westchnął Syriusz.

– Tak, znowu o tym, bo wystawiliście Fanningów w ostatniej chwili! A tak się nie robi.

– I ty się jeszcze nimi przejmujesz?

– Nie przejmuję, mówię, że po prostu tak się nie robi.

– Trzy wiosny temu sami mordowali naszych, Phoebe. Oni nie są niczego warci. Ani współpracy, ani twojego szacunku.

– Pozwolisz, że sama ocenię, kto jest ile warty. – Zgromiła go wzrokiem.

– Tak? – Uniósł się Syriusz. – Więc myślisz, że ten cały Różnooki zasługuje na twoje zaufanie?

Zamilkła. Wbiła wzrok w widniejące na blacie stołu słoje.

– Mieliśmy plan – odparła wymijająco. – I wygralibyśmy tę bitwę.

– Tego nie wiesz – wtrącił się Lionard.

– Choć raz nie mówmy o polityce! – oburzyła się Jillian. – To miał być spokojny, rodzinny obiad.

– Ale zaprzepaściliśmy tak wyraźną szansę na zwycięstwo! – ciągnęła Phoebe. – I nikt nie poniósł za to konsekwencji. A przynajmniej żaden z was. – Spojrzała gniewnie najpierw na brata, a potem na wuja. – Za to cierpieli ci, których wystawiliście.

– No i dobrze, dostało im się za to, co robili trzy wiosny temu – odparł Syriusz. – Nosił wilk razy kilka...

– Żeby ciebie zaraz ktoś nie poniósł – warknęła Phoebe, kładąc uszy po sobie.

– Spokój! – krzyknęła Jillian. – Koniec o polityce. Koniec!

Valkyrianówna prychnęła pod nosem i odwróciła wzrok. Ciotka westchnęła.

– Pomówmy o czymś innym. Niedługo zaczną się przygotowania do Samhain...

„Toś zmieniła temat" – pomyślała Phoebe i westchnęła z irytacją.

Nie chciała o tym słuchać. Najchętniej wymazałaby istnienie Samhain zarówno z pamięci, jak i z kanonu firnejskich obrzędów. Tak ważne i podniosłe święto; największy hołd składany zarówno bogom, jak i przodkom, a trzy jesienie temu przyniósł im tylko ból i cierpienie. Na samą myśl o tym robiło jej się niedobrze, a ciałem wstrząsały niekontrolowane dreszcze. W takich dniach żałowała, że należała do rodu władców, przez co nie mogła uciec przed spoczywającą na niej odpowiedzialnością.

...a może mogła? Już i tak zniszczyła sobie reputację. Czy jeśli nie pojawi się na obrzędach, kogoś to zdenerwuje? Pewnie tak, ale miała to gdzieś. Postanowiła. Ucieknie i razem z Nivenem zaszyją się gdzieś przed wzrokiem postronnych – tak, jak robili to w dzieciństwie.

– Czemu nic nie jesz? – zapytała z troską ciotka, patrząc na rozgrzebane na jej talerzu mięso. – Prawie nic nie tknęłaś. Pewnie już wystygło...

– Straciłam apetyt – odparła, po czym wstała od stołu. – Przepraszam. Muszę się przewietrzyć.

Narzuciła gruby płaszcz i wyszła na zewnątrz, nie chcąc słuchać więcej o narzeczonym Ailis i nadchodzącym Samhain.


***


Pierwszy dzień miesiąca Samonios przywitał ich ponurą pogodą i zimnym wiatrem, przypominającym o zbliżającej się zimie. Wszyscy nałożyli grube płaszcze, a kobiece głowy ozdobiły haftowane chusty, by choć trochę ochronić uszy przed świszczącymi podmuchami, wydzierającymi z ciała resztki ciepła.

Wszechobecne zimno przejmowało aż do szpiku – tak samo jak podniosła, acz nieco melancholijna aura święta zmarłych. Chropowate słowa Starej Druidki ledwo przebijały się przez kakofonię wichru i dudniących bębnów, lecz każdy, kto znał nauki firnejskiej wiary, dobrze wiedział, co mówiły jej usta. Wiedziała to także stojąca u boku staruszki Anamika. Z każdą minioną wiosną pogłębiała się nie tylko jej znajomość języka wilczoludzi, ale i duchowa świadomość.

Patrząc na wszystkich zebranych Anamika rozumiała, że już żadne Samhain nie będzie takie samo. Święto zmarłych, dawniej traktowane jako chwila zadumy, stało się synonimem żalu i nieugaszonej rozpaczy. Najwyraźniej trzy wiosny to za mało, by przeboleć tak wielką dla Firnei stratę, jaką był atak Sowilian. Wielu Firnejczyków zginęło niepotrzebnie, a niektóre rodziny wciąż nie pozbierały się po stracie bliskich. Na niektórych żal ten odcisnął niezdejmowalne piętno, zmieniając raz na zawsze oblicze danej osoby.

Spojrzała na obecnego przy Jillian i Lionardzie Syriusza. Młody, niedoszły przywódca stał sztywno wyprostowany, przybrawszy na twarz wyraz surowego zamyślenia. Jego dostojna i niezachwiana postawa nie wskazywała na to, jak bardzo cierpiał. Zdradzały go jedynie pobielałe knykcie zaciśniętych w pięści dłoni. Dłoni, które w akcie zemsty rozszarpałyby wroga, gdyby ten raczył się przed nim pojawić.

Phoebe nie towarzyszyła bratu i Anamika wcale jej się nie dziwiła. Całe święto i wspomnienie ataku Sowilian było dla niej niczym rozgrzebywanie niezabliźnionej rany, z której wciąż od czasu do czasu sączyła się ropa. Te podniosłe i chwalebne modlitwy, które parę jesieni temu miały zapewnić ochronę, przyniosły jej tylko zgubę i pasmo bólu.

Bólu, którego nikt nie potrafił uleczyć.

Patrząc w wielki, buchający ogień, podsycany ruchem wiatru, Anamika rozmyślała, czy byłby w stanie spopielić ich wszystkich – łącznie z dumnym, prastarym lasem.

Dorzuciła garść suszonych ziół do ogniska, kierując do przodków swe zapytania. Susz zasyczał, objęty żarem, a płomienie wzniosły się w górę, niby próbując dosięgnąć Zaświatów.

Ile czasu musi minąć, nim rozpacz zamieni się w zadumę?

Aromat palonych ziół dotarł do nozdrzy Anamiki, przyjemnie otumaniając jej głowę i zmysły. Szum wiatru i dudnienie bębnów zlały się w jedną, kuszącą pieśń, wyciągającą ręce w jej stronę – ręce, które zdawały się być tak daleko, jakby poza światem i wszelkim istnieniem.

Półprzezroczyste dłonie dotknęły jej policzków, zostawiając po sobie zarazem palące, jak i piekące lodem plamy. Zewsząd otoczyły ją fale jasnych jak śnieg włosów, a chłodne czoło materializującej się przed nią postaci zetknęło się z jej własnym.

– Obudź się. – Usłyszała aksamitny, delikatnie wibrujący głos.

Przymknęła powieki. Wszystko ucichło.

Kiedy je uchyliła, wokół nie było nic prócz rażącej, acz spokojnej bieli. Anamika rozejrzała się na boki – jednak bezkresna przestrzeń nie miała końca.

Zrozumiała, że znalazła się Pomiędzy. Pomiędzy jawą a snem, pomiędzy iluzją a rzeczywistością, pomiędzy światem żywych a krainą umarłych...

– Głupcy! – wykrzyknęła Ailbe, unosząc się w przestrzeni. Choć nie było widać jej stóp, zdawało się, że wściekle chodziła to w jedną, to w drugą stronę, a jasny płaszcz, utkany z połyskujących drobinek, powiewał w rytm jej kroków. – Czyż nie słyszeliście, co nakazali wam bogowie?!

Anamika zamrugała kilka razy, zdezorientowana. Nie do końca rozumiała, co duch miał na myśli i dlaczego użył liczby mnogiej, skoro oprócz nich nikogo w Pomiędzy nie było.

– Mieliście jedną szansę. Szansę, by przywrócić harmonię we wszechświecie. Przez wasze niezdecydowanie wciąż panuje chaos, a wy nie jesteście ani krok bliżej, by...

– Przepraszam, czy chodzi ci o... Leifturstrid? – nieśmiało zapytała Anamika, nie będąc pewna, czy w ogóle dobrze wypowiedziała ostatnie słowo.

Ailbe przestała wściekle krążyć wokół i przystanęła.

– Tak – odparła chłodno. – Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie. Z rozkazu Zaświatów mieliście wypowiedzieć Sowilianom wojnę. I nie zrobiliście tego.

Anamika przełknęła ślinę. Przecież w tej sprawie nie miała nic do gadania! Była jedynie pośrednikiem między światem dusz a krainą śmiertelników. Przekazała wiadomość, lecz to do rządzących Firneą należała ostateczna decyzja.

– Naraziliście się na boski gniew. Zaang jest wściekły! – Ailbe pokręciła głową z dezaprobatą. – Ale jest również łaskawy. Jeśli posłuchacie go tym razem, nie dosięgnie was kara. Ale... musicie wypełnić wszystko, jak należy. A każde nieposłuszeństwo... będzie miało swoją cenę.

– Co takiego mamy zrobić? – spytała Anamika, czując przebiegające po plecach dreszcze.

Ailbe milczała przez chwilę, aż w końcu jej złote ślepia zabłysły.

– Pan sprawiedliwości wyraził się jasno – zaczęła. – Czeka was święta wojna.


***

Powoli zbliżamy się do końca pierwszej części drugiego tomu! Jeszcze jeden "nudny" rozdział wyciszający akcję i wyjaśniający pewne sprawy, a potem... a potem lecimy z faktyczną wojną!

Cieszycie się? Bo ja nie mogę się doczekać xd Chociaż bardzo możliwe, że po następnym rozdziale będę musiała sobie zrobić dłuższą przerwę. Natłok różnych spraw i obowiązków, a także zdrowie psychicznie nie pozwalają mi pisać. W sumie to nie napisałam nic konkretnego od jakichś 2-3 tygodni. Być może po obronie licencjatu będę mieć trochę więcej czasu, ale też nie mogę tego obiecać - zobaczymy, co przyniesie los.

Jeśli jednak dłuższa przerwa nastąpi, to obiecuję wam, że postaram się, aby druga, ta wojenna część drugiego tomu, była możliwie jak najlepiej dopieszczona <3 

Do zoba w następnym rozdziale, w którym dowiecie się, co to święta wojna i jakie ma zasady - i czy bohaterowie w ogóle zamierzają się ich trzymać xd 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro