ROZDZIAŁ XIII Bunt
Heather siedziała w ciepłej, przytulnej chatce razem z blisko tuzinem innych kobiet, które – podobnie jak i ona – dziergały na zimę zapasy grubych swetrów oraz szali. Przy okazji wymieniały się najświeższymi plotkami z ostatnich kilku dni, a także i dobrymi nowinami. Jeśli chodzi o to drugie, Heather postanowiła oficjalnie wcielić swój plan w życie i wyjawić, że spodziewa się dziecka. Oczywiście nie obyło się bez gorących gratulacji oraz rad nieco starszych i bardziej doświadczonych pań domu.
– I najważniejsze, niech cię Matka Ziemia ma w opiece! – odzywały się co chwilę. – Tym razem na pewno pobłogosławi ciebie i Redmunda ślicznym, zdrowym chłopcem!
– Właśnie, mówiłaś już mężowi? – spytała jedna, siedząca na uboczu.
Heather pokręciła głową.
– Jeszcze nie. Nie chcę zapeszać. Poza tym, ostatnio ma trochę na głowie. Ale wkrótce mu powiem.
Tak naprawdę jedynym powodem, przez który jeszcze nie wyjawiła mu swojej udawanej ciąży, była niezręczność całej sytuacji. Na wieść o błogosławionym stanie swej małżonki pewnie jedynie kiwnąłby głową, absolutnie niewzruszony tym faktem. Przynajmniej tak było do tej pory, gdy wciskała mu kolejne kity o ciążach i nieszczęśliwych poronieniach. I tak jak przy pierwszym nie okazywał zbytniej radości, tak przy drugim nie wysilał się za bardzo na jakieś słowa pocieszenia. Lecz z drugiej strony, ona nie siliła się na zbędne udawanie smutku, którego wcale w sercu nie nosiła.
– Faye, pilnuj jej tam dobrze – powiedziała jedna ze starszych kobiet. – Ma się nie przemęczać. A, i niech pije dużo rumianku i mięty. Dobre na wzdęcia i nudności.
– A na odporność czystek, obowiązkowo! – powiedziała kolejna, przerywając swoją ręczną robótkę. – Jesień mamy, zima nadchodzi, łatwo teraz o przeziębienie.
– Ale żeby się szalikiem za mocno nie opatulała! Bo, nie daj Matko, jeszcze się dziecko pępowiną owinie.
– Spokojnie, już ja jej przypilnuję – odparła Faye i spojrzała porozumiewawczo na siostrę.
Kobiety pokiwały z uznaniem głową; jedna zaczęła coś nucić pod nosem, a Maurie, siedząca obok Heather (i szargająca tym faktem jej biedne nerwy), złapała ją pod ramię i wypowiedziała piskliwym głosikiem:
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę! To taka cudowna nowina! – Maurie przeniosła wzrok w kierunku swojej starszej siostry, siedzącej przy sąsiedniej ścianie. – Wasze dzieci będą mogły się razem bawić! Czy to nie wspaniałe?
– Tak. Cóż za wspaniały zbieg okoliczności... – odparła Heather i wyswobodziła ramię z uścisku nachalnej koleżanki.
Spojrzała w kierunku jej siostry, a swojej przyszłej ofiary. Mająca na oko ponad dwadzieścia wiosen kobieta siedziała w wiklinowym fotelu i skrupulatnie dziergała na drutach coś, co z daleka przypominało ciepłe ubranko dla małego dziecka. Heather przełknęła ślinę. Przez następne miesiące przyjdzie jej kłamać w żywe oczy tej nieszczęsnej kobiecinie tylko po to, by koniec końców zostawić ją z nożem wbitym prosto w serce.
I nikt nie będzie znał prawdy. Nikt oprócz Gilberta i Faye.
Czuła się podle, ale musiała przybrać na twarz maskę szczęścia i niewinności, by nie pozostawiać żadnych złudzeń. Jej ironiczny komentarz był pierwszym i ostatnim, na jaki mogła sobie pozwolić.
Siedziały jeszcze i gawędziły o rzeczach mniej lub bardziej ważnych, gdy w pewnym momencie do ich uszu dotarły dźwięki jakiejś wrzawy, jakiegoś zamieszania. Kobiety spojrzały po sobie zaskoczone. Odgłosy jednak się nasiliły, a z zewnątrz dało się słyszeć męskie okrzyki i uderzenia stali o stal.
Zdezorientowanie i panika wypełniły całą izbę. Tylko Heather i Faye zachowały zimną krew oraz trzeźwość umysłu. Jako jedyne w całym zgromadzeniu nie biegały od okna do okna, wymawiając imiona bogów i przodków, zmieszane z przepełnionymi obawą okrzykami „co będzie, co będzie?".
Heather przymknęła oczy i wypuściła powietrze z ust, wzdychając ciężko. Po chwili odezwała się donośnym głosem:
– Uspokójcie się. Zamknijcie okna i usiądźcie. I niech żadna nie wychodzi na zewnątrz.
– Ale...
– Powiedziałam coś. Panika nam teraz nie pomoże.
Kobiety niechętnie skinęły głowami i przełknęły ślinę, a wraz z nią całe swoje obiekcje. Gdy zajęły z powrotem miejsca na krzesłach, wiklinowych fotelach i pniaczkach, Heather ostrożnie podeszła do ostatniego okna, którego w całym zamieszaniu zapomniały przymknąć. Stanęła z boku i wyglądając przez uchylone okiennice, zaczęła obserwować sytuację na zewnątrz. Niewiele widziała; jedynie fragment pustej polany i nieco dalej grube pnie sosen. W jej uszach wciąż szumiały stłumione dźwięki wrzawy, która zdecydowanie nie wróżyła niczego dobrego. I jak na złość nawet nie mogła się dowiedzieć, kto z kim walczył, o co poszło i czy groziło im jakieś realne niebezpieczeństwo. Gdyby nie ta krępująca ruchy spódnica, a także reputacja żony wodza – w dodatku w stanie błogosławionym – z pewnością wypełzłaby z chaty, zabierając ze sobą cokolwiek, co mogłoby posłużyć za broń. Ale musiała tu siedzieć, jak za karę, i pilnować, by jakaś spanikowana trusia nie wybiegła z izby i nie wpadła komuś tuż pod szablę.
Spojrzała w stronę sowiliańskich kobiet. Na ich twarzach malował się blady strach, pomieszany z niepewnością i zdenerwowaniem. Poniekąd je rozumiała. Co najmniej kilka z nich zostawiło w domach gromadki dzieci, którym mogła teraz dziać się krzywda. Nie dziwiła się więc, że ich nogi same rwały się do biegu, nie zważając na okoliczności i zagrożenie. Naturalny instynkt nakazywał im zostawić wszystko i ratować najmłodsze pociechy, nawet kosztem własnego życia.
Ale Heather brakowało tego matczynego instynktu. Kierowała się tylko czystym rozumem, który mówił jej, że pod żadnym pozorem nie może puścić tych kobiet samopas. Nie na jej warcie.
Wyjrzała znów przez okno. Tym razem los okazał się łaskawszy, pozwalając jej poznać zagadkę niecodziennej afery. Na polanę za chatą wtargnęło dwóch walczących mężczyzn. Sowilianin odpierał ataki szybkiego i zwinnego młodziana, którego wyróżniały, niespotykane w tej okolicy, jasne włosy.
Heather zacisnęła dłonie w pięści i zaklęła pod nosem. „Przeklęte Cienie" – pomyślała. – „I przeklęty Evan Fanning".
Nie sądziła, że faktycznie postanowi zrealizować swoje wojenne wizje, zwłaszcza po tym, gdy nie przystała na proponowany przez niego sojusz. A przecież oboje dobrze wiedzieli, że w pojedynkę, jedynie z garstką swoich Cieni, nie ma praktycznie żadnych szans. Dlaczego więc wszczynał bunt? Dlaczego dopuszczał się bezsensownej rzezi, która z góry była skazana na porażkę?
Przygryzła wargę, czując, jak zdenerwowanie zaczyna przejmować nad nią kontrolę. A nie mogła sobie na to pozwolić.
Przymknęła okiennice, zanim ktoś niepowołany zdążył ją zauważyć. Chwilę później niemalże wywróciła całą izbę do góry nogami, szukając czegoś, co mogłoby jej posłużyć za tymczasową broń.
Nie, nie miała zamiaru ruszać do ataku. Jeszcze nie oszalała. Ale nie ufała Różnookiemu, zwłaszcza po tym, czego się dopuścił, a już z pewnością nie jego podwładnym. A swoje na wojnie, podczas Fałszywego Samhain, widziała. Mordy, grabieże, gwałty... A Fanningowie byli wtedy z nimi i, tak samo jak Sowilianie, pozwalali sobie na różne występki.
Wyciągnęła w końcu mały nóż do mięsa i starą kijankę, służącą do prania odzienia. Przyglądała się chwilę drewnianemu narzędziu, przypominającemu małą łopatkę. Podczas prania często wyobrażała sobie, jak używa go do czegoś zgoła innego, niż wyciskania wody z lnianych koszul męża. Kąciki jej ust uniosły się w brutalnym uśmieszku. Miała właśnie niepowtarzalną okazję, by przekuć swoje fantazje w rzeczywistość. Chociaż nie do końca, bo ofiarą nie padnie ani Redmund, ani paplająca Maurie, tylko jakiś podrzędny Fanning, próbujący położyć swoje łapska tam, gdzie nie powinien.
Gdyby drzwi drewnianej chatki otwierały się do wewnątrz, a nie na zewnątrz, mogłaby je zabarykadować skrzynią czy stołem, chroniąc Sowilianki i siostrę przed wtargnięciem nieproszonego gościa, łasego na wojenne łupy i kobiece ciała. Jednak istniała szansa, że nawet dobrze zbudowana barykada nie wytrzymałaby naporu kilku silnych mężczyzn, próbujących wedrzeć się do środka. Czy tak, czy siak, zmuszona była uciec się do innego sposobu. Przylgnęła więc do ściany tuż obok drzwi, a palce zacisnęła mocno na rączce kijanki.
Jej przewidywania okazały się słuszne (czemu zresztą wcale się nie dziwiła). Wkrótce napatoczył się jakiś zwyrodniały Fanning, który zamiast walczyć, wolał wykorzystać sytuację dla własnych korzyści. Trzymając narzędzie w gotowości, a uszy na straży, odpowiednio wcześnie wyczuła moment, w którym wtargnął do chaty. Krew zawrzała w jej żyłach, a ona, nie zastanawiając się wiele, uderzyła go z całej siły w tył głowy. Jasnowłosy Cień padł ogłuszony na klepisko, w akompaniamencie zduszonego krzyku przerażonych kobiet.
Heather omiotła krytycznym wzorkiem swoje „dzieło". Zdecydowanie go nie zabiła, ale chociaż sprawiła, że nie wyrządzi im krzywdy. Przynajmniej dopóki się nie obudzi.
– Weźcie sznur i go zwiążcie – rzuciła w stronę kobiet, a te aż się wzdrygnęły.
Zamknęła drzwi, ale żadna z zebranych Sowilianek się nie ruszyła. Ostatecznie musiała Fanninga związać sama, z niewielką pomocą siostry, bo reszta nie była zbyt skora do współpracy.
Odciągnęła bezwładnego mężczyznę na bok i odetchnęła głęboko, ocierając dłonią mokre od potu czoło. Nagle podbiegła do niej Maurie i uścisnęła ją mocno, niemalże miażdżąc jej żebra.
– Byłaś taka dzielna! – wykrzyknęła.
– Maurie, ciszej – upomniała ją Heather.
Zerknęła z obawą na zamknięte drzwi. To, że na zewnątrz wciąż się bili, nie znaczyło, że nikt ich nie usłyszy.
Wtem wrota otwarły się, a Heather miała wrażenie, że serce podeszło jej do gardła. W progu jednak, zamiast kolejnego zdegenerowanego Fanninga, stanął Gilbert. Dobrze, że Maurie wciąż trzymała ją w pasie, bo od ulgi, która ją wypełniła, ugięły jej się kolana.
Wypuściła głośno powietrze z ust i rzuciwszy Gilbertowi jednocześnie wdzięczne, jak i nieco zagniewane spojrzenie, rzuciła półszeptem:
– Nie strasz więcej.
On tylko skinął głową i rozejrzał się po izbie, analizując, czy żadnej z zebranych kobiet nie stała się krzywda. Jego uwadze nie umknął leżący przy ścianie, skrępowany Sowilianin. Zerknął na Heather, jakby upewniając się, że to faktycznie była jej robota – chociaż w głębi duszy nie miał co do tego żadnych złudzeń.
– Co tam się dzieje? – spytała Heather, oswabadzając się z objęć Maurie. Poniekąd była wdzięczna, że upierdliwa koleżanka wolała z jakiegoś powodu uczepić się jej, a nie szyi Gilberta.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Fanningowie postanowili wszcząć bunt. Ale zaraz rozejdzie się po kościach.
– Czyli przegrywają? – dopytała z nadzieją.
– Obezwładniliśmy połowę. A reszta już chyba wie, że ponieśli klęskę, więc sami próbują to wyciszyć, żeby Redmunda bardziej nie zdenerwować.
– Już i tak go wkurzyli.
– Owszem, ale im bardziej zły, tym gorsza kara ich czeka.
Heather skrzyżowała ramiona na piersi i uśmiechnęła się złośliwie.
„Już ja się postaram, żeby kara była odpowiednia" – pomyślała.
***
Słońce niemalże skryło się za horyzontem, a jego ostatnie, jasnopomarańczowe promienie przezierały przez rzędy sosen, jakby próbując je uchronić przed zatonięciem w mroku.
Do jednej takiej sosny był przywiązany Evan Fanning, a konkretniej do wysokiego pnia, rosnącego na skraju niewielkiej polany. Grube sznury pętały jego ręce i boleśnie wbijały się w skórę, a w ustach panowała jak nieugaszony pożar suchość, której w żaden sposób nie mógł ugasić. Stał tak już co najmniej pół dnia, aż zdążyły mu zesztywnieć wszystkie mięśnie i stawy.
Jednak nie to było najgorsze. Nawet szyderczy wzrok przechodzących od czasu do czasu Sowilian, którzy z kpiącym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy postanowili podziwiać upadek Różnookiego. Nawet gorzki smak porażki i kotłująca się we wnętrzu złość na tych, którzy go wystawili.
Najgorszy był gniew Redmunda, wymierzony nie w tego, który powinien odpowiedzieć za swoje czyny.
Evan dobrze pamiętał moment, gdy Sowilianom udało się całkowicie stłumić ich zryw. Obezwładnili i pojmali większość Fanningów, bez pozbawiania ich życia. Zapewne był to rozkaz samego wodza, który zdecydowanie nie lubił pozbywać się tego, co uznawał za przynoszące korzyści w przyszłości. Nawet jeśli sprawiało trochę... problemów.
Zachowując kamienną twarz, Evan padł na kolana razem z resztą swoich towarzyszy, przytrzymywany przez wyższego i bardziej rosłego od siebie Sowilianina. A wkrótce na polanie, gdzie zebrano buntowników, pojawił się Redmund. Ciężka, futrzana peleryna trzepotała za nim w rytm gniewnie stawianych, szerokich kroków. W końcu zatrzymał się przed Różnookim. Stał nad nim i czekał, ale Evan ani myślał na niego spojrzeć – oczywiście, dopóki wódz nie chwycił go mocno za podbródek i nie zmusił do patrzenia mu prosto w oczy.
Evan znów zobaczył te ciemne, niemalże czarne ślepia, pełne bezkresnej – zdawałoby się – otchłani. Otchłani zupełnie nienależącej do tego świata i ziemi, po której stąpali.
– Co to miało być? – wycharczał Redmund.
Evan nie odpowiedział – bo i cóż miał rzec? To, co się stało, widział każdy. A on nie potrzebował się zbędnie tłumaczyć, że wszystkie jego plany spaliły na panewce. Wolał, by Sowilianie uznali ten wybryk za zwykły bunt, a nie próbę wypowiedzenia wojny...
– W takim razie zapytam inaczej – kontynuował Redmund, puszczając wreszcie podbródek Różnookiego. – Kto był prowodyrem tego... zrywu?
Co on, jaja sobie robił? Trzymał przywódcę rebelii jak wróbla w garści i jeszcze się głupio pytał, wodząc wzrokiem po wszystkich schwytanych i pokonanych?
Evan już rozchylił wargi, by odpowiedzieć za swe grzechy, gdy usłyszał znajomy głos.
– To byłem ja – powiedział Seaghan.
Evan wstrzymał oddech. Obrócił głowę w kierunku kuzyna, który klęczał w odległości kilkunastu stóp od niego. Z uniesioną głową i pełnym dumy wzrokiem wpatrywał się w Redmunda, zupełnie tak, jakby nie bał się śmierci.
Evan chciał zaprotestować, ale z szoku aż odjęło mu mowę.
Wódz Sowilo podszedł wolnym krokiem do Seaghana.
– Powstań, buntowniku – nakazał.
Sowilianin, przytrzymujący młodego Fanninga, pozwolił mu wstać. Seaghan wyprostował się i dumnie wypiął pierś, jakby całym swoim jestestwem chciał pokazać, że nie żałował swojego występku i nigdy go żałować nie będzie. Sercem i duchem wszedł w rolę wielkiego przywódcy, a Evan nie rozumiał, dlaczego to robił.
Chciał go powstrzymać, ale nie potrafił. Sparaliżował go strach? Czy może to chłodny, bezwględny rozum nakazywał mu siedzieć cicho i korzystać z jedynej szansy na uniknięcie odpowiedzialności?
Nie powinien od niej uciekać. Nie tym razem.
Poruszył się niespokojnie, kiedy Redmund chwycił prawą rękę Seaghana i wyciągnął ją wprzód.
– Ręka, która podniosła broń na swego pana... – zaczął Redmund, dobywając szabli – z ręki pana winna ponieść karę.
Powietrze przeszył zgrzyt przecinanych mięśni i kości, a zaraz później wrzask. Seaghan zgiął się w pół i upadł na kolana, lewą ręką trzymając się za krwawiące ramię – a raczej to, co z niego zostało.
Evan wyrwał się swojemu osobistemu strażnikowi i dopadł do kuzyna. Czym prędzej zrzucił z siebie płaszcz i koszulę, którą zaraz podarł na strzępy. Płachtami tkaniny próbował zatamować krew, wręcz tryskającą z uciętego ramienia Seaghana. Posoka brudziła jego drżące dłonie, skapywała na nagi tors, wciąż płynąc i płynąc, jakby jej źródło nie miało końca.
Redmund jedynie obrzucił ich chłodnym, protekcjonalnym spojrzeniem i szybkim cięciem w powietrzu strząsnął resztki krwi ze swojej broni.
Małą polanę wypełniła przerażająca cisza, zbudowana ze wstrzymywanych okrzyków, zaciskających gardło i płuca. Nawet Różnooki miał wrażenie, że ścisnęły mu się wszystkie wnętrzności, włącznie z sercem. Sercem, które nie rozumiało, dlaczego jego drogi kuzyn, zaufany pośrednik i pomocnik, postanowił się poświęcić.
Za niego. I... dla niego.
Nie potrafił mu spojrzeć w oczy; oczy o barwie ciemnego miodu, które teraz przepełniało niewyobrażalne cierpienie.
Wkrótce sam poczuł ból – tym razem fizyczny, w okolicach brzucha i żeber. To Redmund solidnym kopniakiem postanowił odsunąć go od Seaghana, kończąc ten niemy teatrzyk niewypowiedzianych przeprosin. Z jednej strony, może to i dobrze – jeszcze chwila, a całe poświęcenie poszłoby na marne, gdyby Evan palnął kilka słów za dużo. A te już cisnęły mu się na usta.
„Dlaczego mnie ochroniłeś?" – brzmiało w jego głowie. – „To mnie powinien ukarać!"
Nim jeszcze podniósł się z ziemi, przykrył go jego własny płaszcz, który Redmund rzucił mu w wielkim wyrazie łaski i miłosierdzia. Różnooki nałożył go niedbale na plecy, jakby nie przejmując się wszechobecnym, jesiennym chłodem, którego praktycznie nie odczuwał – w przeciwieństwie do gorzkiego posmaku porażki.
– Ty też odpowiesz za grzechy swojego klanu – mruknął wódz Sowilo, patrząc na niego z góry. – By nauczyli się, kogo powinni szanować.
Sowilianie znów go schwytali, ale nawet nie próbował stawiać oporu.
– Przywiążcie go do drzewa – zawyrokował Redmund.
On, Różnooki, Łowca Głów i postrach całego Sowilo. Umazany krwią drogiego członka klanu zamiast własną, prowadzony jak pies z podkulonym ogonem na miejsce kary. Wyglądał żałośnie i tak też się zresztą czuł. Może los oszczędził mu rękę, ale postanowił nie odejmować mu upokorzenia.
I tak pokutował już dobre pół dnia, przywiązany do gołego pnia sosny jak do słupa. Zimny wiatr smagał go po odsłoniętej skórze, której nie zakrywał rozpięty płaszcz, ale miał to gdzieś. Uśmiechnął się gorzko sam do siebie.
Już wiedział, jak czuje się ten, który wpadł do lodowatej wody.
Żałował tylko jednego. Że wtedy, na polanie, nie potrafił wycisnąć z siebie ani słowa. Jednak wiedział, że pewnie każde zostałoby obrócone przeciwko niemu. Rozum twierdził, że postąpił słusznie. Ale w głębi duszy był na siebie wściekły. I nie tylko na siebie.
Bo gdyby ktoś dotrzymał danego przyrzeczenia, teraz być może spijaliby miód z rogów, świętując zwycięstwo jak dobrzy przyjaciele. Lecz jedyne, co im zostało – a właściwie jemu i Fanningom – to zlizywanie cierpkiej krwi z ran.
Phoebe Valkyrian. Ocalił ją od śmierci, a ona wbiła mu nóż w plecy – albo raczej szablę w ramię Seaghana.
Już dawno w jego żyłach nie płynęła nienawiść, tak inna od zimnego gniewu, który zazwyczaj żywił do Redmunda. Nawet teraz czuł wobec Sowilianina głównie odrazę, za to do Valkyrian...
Jego rozmyślania na temat Firnejki przerwały dźwięki kroków, stawianych cicho na miękkim mchu. Zapadł już zmrok, lecz nawet w ciemności niemalże idealnie dojrzał sylwetkę Heather. Ta bez słowa stanęła naprzeciw niego, krzyżując ramiona na piersi. Chociaż jej usta układały się w wąską linię, a twarz przybrała kamienny wyraz, doskonale odczytał gniew, czający się za błękitnymi tęczówkami dobrze mu znanych oczu. Oczu, które potrafił wypełnić błogą rozkoszą; oczu, w których często widział ciekawość i pożądanie.
Teraz miał wrażenie, że patrzą na niego raczej z żądzą mordu, a nie bliskości.
– Nie przyszłaś mnie uwolnić? – spytał, drwiąc z samego siebie. Znał odpowiedź na to pytanie i nie wiedział, po co właściwie je zadał. By upokorzyć się jeszcze bardziej?
– Coś ty najlepszego zrobił... – odparła, kręcąc głową z dezaprobatą. – Czy ty naprawdę myślałeś, że macie jakąś szansę? Wy sami, przeciwko Redmundowi, Sowilianom i...
Nie dokończyła. Ale nie musiała. Rozumiał, o co jej chodziło. W końcu Czarnoleszy, jakby nie patrzeć, również musieli być swojemu władcy posłuszni. Nawet jeśli w głębi duszy wcale nie uznawali go za przywódcę.
– Siejesz zamęt, zabijasz niewinnych, narażasz na śmierć kobiety i dzieci... – Popatrzyła na niego z wściekłością i żalem. – Dlaczego? W imię czego?
– Nikogo nie zabiłem – odparł wymijająco, a jednocześnie po to, by choć po części oczyścić swoje imię.
Heather prychnęła pod nosem.
– Powiedział zabójca.
– Dzisiaj. Dzisiaj nikogo nie zabiłem.
– Może ty nie. Ale twoje Cienie już owszem – wysyczała mu prosto w twarz. – I zapewne zrobili wiele innych, podłych rzeczy.
– Nie jestem w stanie odpowiedzieć za wszystkich.
– Ależ właśnie teraz odpowiadasz. Tu, przywiązany do tej głupiej sosny. Baw się dobrze, bo prędko z niej nie zejdziesz.
Odwróciła się na pięcie, ale nie odeszła. Zamiast tego westchnęła ciężko.
– Chroniłam cię – rzekła w końcu. – Chroniłam cię, choć wiedziałam, że marzysz o wojnie, a jeszcze mocniej o pozbyciu się Redmunda. A mimo to... nie wydałam cię. Każdego dnia kłamałam Redmundowi w żywe oczy, kryjąc tę prawdę przed światem. Każdego dnia deptałam lojalność żony...
– Jaką lojalność? – przerwał jej.
Zauważył, że całe jej plecy się napięły. Zacisnęła dłonie w pięści.
– Jaką lojalność? – powtórzył. – Czy kiedykolwiek byłaś mu wierna? Nie zapominaj, na czym zbudowałaś to małżeństwo. Nie udawaj cierpiętnicy, bo okłamywałaś go w wielu sprawach. Nie tylko mojej.
Nie oceniał jej. Po prostu stwierdzał fakty. A to bolało.
– Wiem – warknęła, obrzucając go chłodnym spojrzeniem. – Ale nie miałam wyboru.
– Dałem ci wybór, ale go odrzuciłaś.
Ściągnęła brwi nisko nad oczy, próbując pohamować kotłującą się w niej wściekłość.
– Mogłaś do mnie dołączyć. Ty i Czarnoleszy. Mogliście raz na zawsze pozbyć się Redmunda i Sowilian, którzy dalej mają was za nic. Myślisz, że jak doczekacie się wspólnego dziedzica, to się coś zmieni?
– Mówiłam ci już, że mam plan i będę się go trzymać – warknęła.
– Ja też mam swój plan – odparł.
Zapanowała między nimi głucha cisza, pośród której jedynie wymieniali się wściekłymi spojrzeniami.
– Evan, przegrałeś – rzekła twardo.
– Tę bitwę tak. Następnej nie zamierzam.
Uniosła brwi, zdziwiona jego śmiałością i zawziętością.
– Następnej? Czy ty... – zawahała się. – Czy ty wypowiadasz nam wojnę?
– Mówię tylko, że mój klan będzie wolny, a Redmund martwy. Czy tego chcesz, czy nie.
Zmrużyła oczy.
– A jeśli nie chcę?
– Możesz być albo ze mną, albo przeciwko mnie. Wybieraj.
Popatrzyła na niego, zdziwiona. W końcu westchnęła z irytacją i przybliżyła się nieco, tak że był w stanie dostrzec wszystkie szczegóły jej bladej twarzy.
– A więc proszę bardzo – wycedziła przez zęby. – Chcesz wojny, to będziesz ją miał. Od dziś jesteśmy wrogami, Evanie Fanning.
Uśmiechnął się cynicznie, po czym dodał z ironią:
– Będzie mi brakowało wspólnych nocy.
Jej lica przybrały odcień purpury. Podarowała mu ostre, nienawistne spojrzenie i niewiele myśląc, uderzyła go z całej siły prosto w policzek.
– A ja ich będę żałować do końca życia – mruknęła i odeszła w głąb lasu, nie patrząc na niego więcej.
Wciąż czuł siarczyste mrowienie na skórze, gdzie chwilę wcześniej spoczęła jej chłodna, lecz silna dłoń. A mając związane ręce nawet nie mógł się podrapać.
I po co to powiedział? Ten komentarz był zbędny i absolutnie nie na miejscu. Ale jakoś nie potrafił się powstrzymać.
Sam dokładał sobie cierpienia. Ale chyba chciał, żeby bolało. Chciał raz a dobrze poczuć ten cierpki smak porażki, ze wszystkimi jego aromatami i niuansami.
By już nigdy nie zakosztować go ponownie.
***
To tak, Różnookiemu trochę siadła psycha XD Śmiesznie się to pisało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro