ROZDZIAŁ V Plany
Evan zanurzył ostrze w chłodnej wodzie strumyka, obmywając je z lepkiej krwi wypatroszonego uprzednio zająca. Czerwona ciecz rozpłynęła się w mętnej toni, barwiąc ją na wyblakłe odcienie szkarłatu, które po kilku chwilach całkowicie zniknęły pośród rwących prądów.
Wyciągnął względnie oczyszczony nóż, a jego wilcze uszy natychmiast zwróciły się w tył, wyłapując jakieś dźwięki. Rozpoznał dobrze znajome, lekko leniwe kroki, sunące wolno pośród gęstej trawy i mchu. Odetchnął z ulgą i wyciągnął zza płaszcza szmatkę, w którą zaczął wycierać mokre ostrze sztyletu.
– Nie zabiłeś jej? – Usłyszał nad sobą głos Killiana, a jego pytanie brzmiało bardziej jak stwierdzenie.
– Nie – odparł, wstając znad strumienia. – Zgodnie z planem.
Killian kiwnął głową.
– Co przekazałeś swoim szpiegom? – zapytał Różnooki, chowając nóż za pas.
– Cóż. Oficjalna wersja zdarzeń jest taka, że rano znaleziono ją martwą w łóżku, bez żadnych śladów ran czy uduszenia. Teraz Firnejczycy próbują ustalić, czy się przypadkiem czymś nie zatruła.
– Czy Redmund nie będzie czegoś podejrzewał?
Killian machnął ręką.
– Spokojna głowa, rozmawiasz z mistrzem kłamstw. A moje mróweczki cię nie zawiodą. Wyśpiewają wszystko jak należy.
– Mam nadzieję – mruknął Evan. – Zastanawiam się tylko, czym im zagroziłeś.
– Jak to już kiedyś mówiłeś, nie potrzebujesz znać całego życiorysu.
Evan skinął głową, niechętnie przyznając mu rację. Chociaż stosowane przez Killiana metody wywierania nacisku nie za bardzo go obchodziły, tak teraz jednak wolał wiedzieć, czy nie zawiodą.
I czy on sam nie stąpa przypadkiem po bardzo, ale to bardzo cienkim lodzie.
Wyminął Killiana i podszedł do swojej niewielkiej chatki, tymczasowego lokum, które to dostał od Redmunda na czas obowiązującego go, trzyletniego kontraktu zabójcy. Ukucnął koło ustawionej nieopodal drzwi drewnianej misy. Wypełniona była po brzegi kwaśnym mlekiem miejscowego, leśnego była. Sięgnął po leżącą obok zajęczą tuszkę, oskórowaną i wypatroszoną, po czym zanurzył ją ostrożnie w jasnym płynie.
– Ja nie rozumiem, po co tak się trudzisz – zaczął Killian, podchodząc nieco bliżej. – Na twoim miejscu korzystałbym z łaski kochanki. W końcu niemal każdego dnia prosi cię na obiad.
– Wolę, żeby Redmund nie podejrzewał mnie o romans – odparł Różnooki.
– To tylko wspólny posiłek. Zresztą, Heather sama wychodzi z propozycją, i to w obecności swojego męża.
– Bo może sobie na to pozwolić. A ja obecnie wolę go nie denerwować.
– Obecnie? Czyli od blisko dwóch wiosen?
– Przymknij się.
Killian prychnął pod nosem i podparł się pod boki. Po chwili rzekł:
– Mężczyźni są od polowania, kobiety od gotowania. Pamiętaj.
Evan pokręcił głową z dezaprobatą.
– Świetnie sobie radzę i z jednym, i z drugim – odpowiedział.
– Dobra, dobra. Jak skończyłeś, to rusz dupę, bo ja tu bez powodu nie przyszedłem. Mój kochany braciszek chce cię z tobą widzieć.
Evan wstał z kucek i wytarł zmoczone dłonie w poły grubego, futrzanego płaszcza. Podejrzewał, o co mogło chodzić, w końcu minęły już jakieś dwa, trzy dni od teoretycznego zabójstwa Phoebe Valkyrian. Rozejrzał się pobieżnie po okolicy, po czym poprawił wierzchnie odzienie oraz pas i ruszył za Killianem do serca sowiliańskiego lasu.
Przemierzyli niespiesznym krokiem tętniącą życiem wioskę, jak zwykle odprowadzani czujnymi spojrzeniami Sowilian. Zdążyli już do nich przywyknąć, wobec czego nie wywierały na nich większego wrażenia.
Redmunda dojrzeli już z oddali. Kręcił się nerwowo koło własnej chaty, a Heather zamiatała leniwie obejście, od czasu do czasu ziewając i opierając się na miotle. Na widok dwójki wędrowców – chociaż pewniej na widok samego Różnookiego – uśmiechnęła się nieznacznie i nadstawiła uszu.
– Chciałeś mnie widzieć – zaczął opanowanym tonem Evan, wpatrując się w twarz wodza.
Przyjrzał mu się bliżej. Jego oblicze zdobiły lekkie worki pod oczami i kilkudniowy, nieprzycięty zarost. Brwi trzymał ściągnięte nisko nad ciemne, chmurne oczy, ale zdawało się, że po tylu miesiącach wiecznych zmartwień i nerwów zwyczajnie nie był w stanie doprowadzić ich do naturalnej pozycji.
W ocenie Evana, mimo tych niezbyt obiecujących oznak, wyglądał całkiem spokojnie.
– Doszły mnie słuchy, że podobno wykonałeś swoje zadanie – zaczął Redmund.
– A i owszem – odezwał się Killian, opierając rękę na ramieniu Evana. – W końcu Różnooki nie ma sobie równych.
Różnooki spojrzał na niego z ledwo widoczną w oczach pogardą.
– Cóż, cieszy mnie to niezmiernie. – Wódz Sowilo uśmiechnął się kąśliwie. Przeniósł wzrok na Evana. – W każdym razie... dobra robota – ostatnie słowa ledwo przeszły mu przez gardło. – W nagrodę dostaniesz swoje upragnione kilka dni wolnego. Jak się bardzo stęskniłeś, to możesz pojechać do rodziny.
Evan odruchowo napiął wszystkie mięśnie, nie chcąc otwarcie pokazać, jak bardzo zszokowała go łaskawość przełożonego. Wprawdzie spodziewał się kilku wolnych dni, które były mu niezbędne w celu dalszej realizacji planu. Jednak możliwość odwiedzenia rodziny i całego klanu... Nie widział ich od dwóch, prawie trzech wiosen, nie licząc sporadycznych, informacyjnych spotkań z jednym z kuzynów. W pierwszej chwili pomyślał, że chyba się przesłyszał. Zdecydowanie nie spodziewał się tego z ust Redmunda.
Nie znaczyło to jednak, że nie zamierzał skorzystać z nadanego mu przywileju.
Jeszcze tego samego dnia osiodłał swoją kasztanowatą, nieco narowistą klacz i ruszył galopem w kierunku Fanning. Do pełni wciąż miał jakieś dwa, trzy dni, w związku z czym był pewien, że zdąży wrócić przed zaplanowanym spotkaniem z Phoebe Valkyrian.
O ile ta zechce się pojawić. Ale Evan w głębi duszy czuł, że tak się stanie. W końcu zostali związani niezwykle kuszącą obietnicą wojny, której oboje tak bardzo pragnęli.
Wiatr rozwiewał jego jasne włosy, gdy gnał wśród wysokich, wyschniętych po upalnym lecie traw Wielkiej Równiny. Pożółkłe źdźbła muskały aksamitną sierść wierzchowca, a zimne podmuchy trzepotały materiałem szarozielonej peleryny, tańczącej z silnymi powiewami. Zwolnił dopiero w połowie drogi, pozwalając klaczy odpocząć i upić kilka łyków z przecinającej step rzeki, przypominającej błękitną wstęgę na złocistym polu. Potem ruszył w dalszą drogę.
Późnym wieczorem, gdy dawno zapadł już zmrok, dotarł wreszcie w pobliże Fanning. Wilcze ślepia nawet w ciemności pozwoliły mu dojrzeć wyraźnie zarysowane na horyzoncie wzgórza i góry, a także majaczący przed nimi gęsty las. W jego pobliżu, na niewielkim wzniesieniu rozpościerała się wioska pełna misternie wybudowanych, drewnianych domków, ze zdobionymi drzwiami oraz okiennicami. Widok ten poruszył go do głębi i Evan z trudem powstrzymywał wzruszenie, które próbowało przejąć kontrolę nad jego ciałem i umysłem.
W końcu nie widział rodzinnych stron od przeszło dwóch, prawie trzech wiosen. Redmund kategorycznie zabronił mu opuszczać Sowilo, trzymając go na uwięzi jak zapchlonego kundla. Aż po dziś dzień.
Odetchnął głęboko i ignorując łopoczące w piersi serce, które aż rwało się do biegu, spowolnił konia i dotarł stępem do wydeptanej w trawie ścieżki, prowadzącej niczym trakt do wioski. Zatrzymał się przed drewnianą, malowaną bramą, a raczej łukiem, gdzie dwóch młodzieńców stało na warcie i strzegło wjazdu do osady.
– Ktoś ty? – spytał jeden z nich, a Evan posłyszał znajomy dźwięk stali. Wartownik położył dłoń na rękojeści szabli.
Zsiadł z konia, po czym ściągnął zielonkawy kaptur z głowy i ukazał w świetle Lune swą twarz. Młodzieńcy popatrzyli na niego, jeden z wyciągniętą pochodnią, której światło miało mu bardziej szczegółowo przybliżyć oblicze nieznajomego. Gdy w blasku zarówno łuczywa, jak i księżyca, dostrzegli znajome rysy, a co więcej, różnokolorowe oczy, obaj zamarli z lekko rozchylonymi wargami. W końcu jeden z nich, z wyraźnym niedowierzaniem w głosie, rzucił:
– Wróciłeś! A nie minęły nawet trzy...
– Nie wróciłem – przerwał mu Evan mrukliwym tonem. – I ciszej, proszę. Moja obecność tutaj ma pozostać tajemnicą.
Zamyślił się na chwilę.
– Względną tajemnicą – poprawił się. Zaraz przeniósł wzrok na drugiego chłopaka i rzekł: – Powiedz Seaghanowi, że ma zwołać zebranie. Na polanie w lesie.
Przekazał pierwszemu młodzianowi swoją dumną klacz, która – zdecydowanie niezadowolona długą i męczącą podróżą – zaparła się kopytami w ziemi i ani myślała postawić choć jeden krok w przód. Evan spojrzał na nią ponaglającym i nieco karcącym wzrokiem, lecz ta w odpowiedzi jedynie parsknęła głośno i machnęła nerwowo ogonem.
– Uspokój się – mruknął Różnooki. – I idź za panem. Grzecznie.
– Ha! Szmat czasu, a ona dalej słucha się tylko ciebie? – zagaił drugi młodzian.
– Nie stój tu, tylko idź po Seaghana. Dom wodza ma być pusty, kiedy tam przyjdę.
– Będziesz rozmawiał z wodzem?
– Powiedziałem, idź po Seaghana.
– Już idę!
– A jak wrócisz, powiedz koledze, że ma się zająć moim koniem.
Westchnął niezauważalnie, po czym samodzielnie zaprowadził swoją nieposłuszną klacz do stajni, choć nie bardzo mu się widziało paradować po całej wiosce, mimo że było ciemno i na ścieżkach raczej nie kręcił się nikt. By jednak mieć całkowitą pewność, że więcej osób go nie rozpozna, narzucił kaptur, a do samej stajni zakradł się tak cicho, jakby miał plan ukraść wszystkie najlepsze wierzchowce. Zostawił swoją Kasztankę w jedynym wolnym boksie, upewniwszy się wcześniej, że na sianie nie śpi żaden zbłąkany stajenny. Na odchodne poklepał klacz po szyi, mając nadzieję, że jeden z młodych wartowników przyjdzie później należycie ją oporządzić po podróży.
Opuścił stajnię, po czym podreptał główną ścieżką wprost pod chatę swojego stryja, a obecnego wodza. Przykleił się do jednej z bocznych ścian i zza lekko uchylonych do wewnątrz okiennic począł obserwować główną izbę. Cóż, za wiele nie ujrzał, jedynie światło z dopalających się w kominku drewien. Robeirtach, obecna głowa klanu Fanning, zapewne powoli szykował się do snu. Evan nie wyczuł jego obecności w głównej izbie; korzystając z tego faktu, przekradł się przez uchylone okno do wnętrza.
Gdy Robeirtach otworzył drzwi od bocznej izby, pierwsze, co ujrzał, to rozwalonego na skrzyni Różnookiego, który bawił się jednym ze swoich noży, podrzucając go coraz wyżej i łapiąc za rękojeść.
– Evan? – wypowiedział półszeptem, mrugając co chwilę.
Różnooki zaprzestał swojej rozrywki i omiótł stryja pobieżnym spojrzeniem. Cóż, nie zmienił się bardzo przez te dwa, trzy lata. Może przybyło mu nieco włosów w bujnej, jasnej brodzie, a koszula nieco mocniej opinała się na wydatnym, piwnym brzuchu. Poza tym wyglądał jak swojej świętej pamięci brat – z tym, że brakowało mu silnych ramion i jakichkolwiek umiejętności rządzenia. Stary Airbertach, chociaż miał pewne wady, trzymał wszystko żelazną ręką i przynajmniej nie kradł nikomu pozycji w klanie.
Ale zabił go męski upór i płynąca z niego czysta głupota.
– Co ty tu robisz? – spytał Robeirtach.
Evan odrzucił wspomnienia o ojcu gdzieś na bok i wstał ze skrzyni.
– Przyszedłem porozmawiać – powiedział najbardziej spokojnym tonem, na jaki było go stać.
– Redmund jeszcze nie zwolnił cię ze służby... – mruknął wódz. – ...czy zwolnił?
Następnie podszedł do skrzyni i uchyliwszy wieko, zaczął w niej grzebać. Zaraz wyjął jakiś na wpół napoczęty trunek i wyciągnął go w stronę Evana.
– Napijesz się?
– Nie. Jeszcze nie zwolnił mnie ze służby.
– Ach.
– Ale wątpię, że kiedykolwiek to zrobi – mruknął Evan, podchodząc do okna. W chacie było dość gorąco, zapewne za sprawą wciąż tlących się w kominku drewien, dlatego rozpiął płaszcz i wciągnął nosem zimne, jesienne powietrze.
– Wraz z trzecią wiosną wrócisz do domu – powiedział Robeirtach. – Taka przynajmniej była umowa.
– Redmund ma za nic umowy. Odejście moje i wszystkich Fanningów zdecydowanie nie jest mu na rękę.
– Ale dał słowo.
– Dał, żeby ugrać choć trzy wiosny – warknął Evan, odwracając się w stronę stryja. – Ale z tych trzech zaraz zrobią się następne trzy. I tak do usranej wieczności.
– Nie mów tak, przecież...
– Jak mam nie mówić, jak od lat jesteśmy związani tym głupim paktem, który zawarliście z Sylvanem!
Miał tu na myśli rzekomy Pakt Trzech Braci, zawarty między Sylvanem a jego dwójką kuzynów, Airbertachem i Robeirtachem, których świętej pamięci wódz Sowilo zwał braćmi. Sojusz ten, a raczej zaciśnięta na szyi obroża, zakładał, że gdy Fanningowie będą Sylvanowi potrzebni, to staną za nim murem i nawet wskoczą za niego w ogień, byle tylko przynieść mu zwycięstwo.
Tyle, że Sylvan i jego Sowilianie nie zrobiliby tego samego dla Fanningów. I mimo śmierci dwójki z braci, przymierze dalej funkcjonowało, kontynuowane przez Robeirtacha i Redmunda. Robeirtacha, który był zbyt słaby i tchórzliwy, by się przeciwstawić. A Evan, jako prawowita głowa klanu, odsunięta od władzy przez chciwego stryja, niczego w życiu tak bardzo nie pragnął, jak złamania tego cholernego przymierza.
Lecz wiedział, że paktu nie da się rozwiązać polubownie. Przynajmniej dopóki, dopóty po jednej ze stron stoi Redmund.
– Spokojnie – zaczął Robeirtach, chowając trunek z powrotem do skrzyni. Zatrzasnął wieko i odezwał się ponownie: – Jak cię nie wypuści po trzech wiosnach, to się wtedy z nim porozmawia.
– Nie wypuści, bo musiałby rozwiązać pakt. To było jednym z warunków mojego kontraktu. Gdy dobiegnie końca, ma uwolnić mnie i cały klan. Ale on do tego nigdy nie dopuści.
– Nie dowiemy się, póki nie zobaczymy – odparł Robeirtach, siadając na krześle przy stole. Westchnął ciężko. – A nawet jeśli... naprawdę uważasz, że ten pakt jest taki zły?
Evan podszedł do niego bliżej i spojrzał nań lodowatym wzrokiem.
– Tak. Bo przez to nigdy nie będziemy wolni i niezależni.
– Mówisz tak, jakbyśmy byli jakimiś niewolnikami!
– Bo trochę jesteśmy. Wiesz, jak o nas mówią w Sowilo? – spytał, stawiając jeszcze jeden krok w przód. Położył dłoń na rękojeści przytroczonego do pasa noża. – Kundle na uwięzi. Pieski Redmunda. Już dawno przestaliśmy być dumnymi Cieniami.
Robeirtach przełknął ślinę. Przez to, że siedział, zdawał się całkiem malutki w stosunku do niezbyt wysokiego Evana.
– To jeszcze nic nie znaczy – wydusił.
– Naprawdę? – prychnął Evan. – Bo ja mam już dość takiego pomiatania. Fanningowie nie powinni być od nikogo zależni. Ten pakt... jest największą plamą na naszym honorze.
Robeirtach uciekł gdzieś wzrokiem, nie mogąc znieść napastliwego spojrzenia swojego bratanka.
– I... co chcesz z tym zrobić? – spytał, przełykając ślinę. Jego oczy mimowolnie spoczęły na odsłoniętym, błyskającym ostrzu noża.
Evan uśmiechnął się gorzko, po czym wyciągnął sztylet i wbił go prosto w drewniany blat stołu, tuż za stryjem. Mężczyzna skulił się lekko i położył uszy po sobie.
– Chcę wypowiedzieć Redmundowi wojnę.
Wódz zamrugał kilkakrotnie, rozchylając drżące wargi.
– Ty... ty chyba oszalałeś! – warknął. – Jak... jak nasz mały klan ma się równać z potęgą Sowilian?!
Evan odwrócił się od niego i przeszedł wzdłuż stołu, zabierając z niego swój nóż.
– Nie będziemy sami – odparł cicho. – Pracuję właśnie nad sojuszem.
– Nigdy się nie zgodzę na tę wojnę! – wykrzyknął Robeirtach, zrywając się z krzesła.
– Ty może nie. Ale nie zapominaj, za kim pójdą Cienie. I kto jest ich prawdziwym wodzem.
Robeirtach aż poczerwieniał na twarzy.
– Jesteś tylko głupim, naiwnym dzieciakiem – wycharczał, spoglądając na Evana.
Ten uśmiechnął się nieco złośliwie i odparł:
– A ty jesteś tylko głupim, tchórzliwym starcem.
Mężczyzna cały się zagotował. Zacisnął grube dłonie w pięści, a na jego czerwone czoło wstąpiła mała, pulsująca żyłka.
– Twój ojciec nigdy nie chciał, abyś był jego następcą! – wycedził przez zęby, celując w Evana palcem.
On zaś tylko wzruszył ramionami i spojrzał na stryja z pogardą w oczach, po czym udał się do drzwi. Położył dłoń na okrągłej, nieco obdartej klamce, lecz nim wyszedł, rzucił:
– Też nie chciałem być jego następcą. Ale wolę siebie jako wodza niż podchmielonego starca, który boi się kiwnąć palcem.
Po tych słowach wyszedł, ignorując krzyki stryja i bluzgi rzucane pod swoim adresem. Odetchnął rześkim, zimnym powietrzem i potarł nerwowo wnętrze nadgarstka, gdzie widniała ciemna, wypalona runa w kształcie błyskawicy. Przymknął oczy. Gdy już oczyścił swój umysł, skierował się w stronę widniejącego za ostatnimi zabudowaniami lasu.
Minął kilka rzędów strzelistych sosen, aż wreszcie wypadł na niezbyt dużą polankę, skąpaną w świetle błyszczącej na czarnym niebie Lune. Jednak nie był tam sam. Całą przestrzeń wypełniało zbiorowisko złotowłosych Fanningów, w wieku mniej więcej od siedemnastu do trzydziestu wiosen, których jedna część siedziała na wolnych pniaczkach, a druga podpierała chropowate pnie drzew. Na ten widok kąciki jego ust uniosły się nieco, lecz zaraz przybrał kamienny wyraz twarzy, nie chcąc okazywać zbędnych emocji. Zajął miejsce na środku polany, na leżącym wśród traw, porośniętym mchem pniu, powalonym pewnie tego lata podczas srogiej burzy. Gdy tylko na nim zasiadł, dopadł do niego jego starszy kuzyn, Seaghan, wręczając mu w jedną dłoń odpaloną fajkę, a w drugą dzban pełen miodu. Obok położył jutowy worek pełen skrawków wędzonego mięsa.
Różnooki uśmiechnął się lekko, po czym upił łyk miodu i zaciągnął się fajką. Wypuścił powoli dym z ust, a jego oczy błysnęły w świetle księżyca.
***
A więc poznaliśmy nieco perspektywę Evanka i jego motywacje. Nie taki Różnooki straszny, jak go malują, prawda? No, może trochę xd
(Na przykład zobaczycie w rozdziale 7, jak Phoebe trzęsie portkami na myśl o spotkaniu XD)
Podoba Wam się ten nowy bohater? A może wręcz przeciwnie? Z chęcią poczytam Wasze opinie i teorie ^^
W następnym rozdziale przyjrzymy się Heather. Do zobaczenia! <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro