ROZDZIAŁ IX Pies pogrzebany
– Evan. – Usłyszał z oddali cichy głos.
Zatrzymał się w pół kroku, a wszystkie jego mięśnie napięły się w jednej chwili. Odwrócił się i ujrzał w blasku żarzących się świateł jutrzenki postać młodej kobiety, której jasne, falujące włosy rozwiewał wiatr. Na moment aż odjęło mu mowę.
– Heleno – rzekł w końcu, a głos lekko mu zadrżał.
Helena wysiliła się na skromny uśmiech, a zaraz potem podeszła bliżej, zmniejszając dzielącą ich odległość.
– Wróciłeś – powiedziała półszeptem, spoglądając na niego uważnym, roziskrzonym wzrokiem piwnych oczu.
– Nie. Nie wróciłem – mruknął, uciekając spojrzeniem. – Zaraz wyjeżdżam.
Helena rozchyliła wargi ze zdziwienia.
– Ale... Tak długo cię nie było. Nie zostaniesz ani chwili dłużej?
– Nie mogę. Czas... mnie nagli.
– A co z twoją matką? Rozmawiałeś z nią?
Odwrócił się na pięcie i ostentacyjnie włożył ręce w kieszenie płaszcza. Chłodny wiatr uderzył go mocno w plecy, mknąc wzdłuż ścieżki przecinającej wioskę Fanning.
– Widziałeś się z nią chociaż? A z Leonią? Wiesz, że dogląda jej każdej nocy...?
Postawił pierwsze kroki w przód, udając się w kierunku stajni po swojego wierzchowca.
– Evan. – Usłyszał za sobą, wypowiedziane znacznie poważniejszym i stanowczym tonem. – A co z Amargainem? Nie widział cię, od kiedy... od kiedy...
Westchnął cicho i klnąc w duchu na samego siebie, przystanął i odwrócił się.
– Może to i lepiej – stwierdził. – Był jeszcze mały. Nie miał prawa mnie zapamiętać.
– Ostatnio znów o ciebie pytał.
– Och – wypsnęło mu się ze zdziwienia.
Helena jednak nie zamierzała przestać.
– Może i jest jeszcze mały, ale to nie znaczy, że nie rozumie – ciągnęła. – On... on powinien mieć w życiu kogoś takiego jak ojca! Powinieneś się z nim zobaczyć, chociaż na chwilę...
– Heleno – przerwał jej. – Nie mogę. Nie... nie dzisiaj.
Zacisnęła wargi w wąską linię i z całych sił próbowała nie oderwać od niego świdrującego, stanowczego spojrzenia, choć dojrzał w kącikach jej oczu błyszczące łzy.
Westchnął ciężko, zupełnie jakby coś ciążyło mu na klatce piersiowej.
– Ale wrócę – powiedział, podchodząc bliżej. Położył ostrożnie dłoń na jej głowie i jasnych, miękkich włosach. – Niedługo wrócę. I wtedy... wtedy się z nim zobaczę. Obiecuję.
Zerwał się z posłania, oddychając płytko i pospiesznie, a serce waliło mu w piersi jak oszalałe. Wypuścił powietrze z ust z cichym świstem i przetarł dłonią spocone czoło, odklejając z niego wilgotne pasma rozczochranych kosmyków. Przeklął pod nosem.
Może i Redmund był egoistycznym, podłym dupkiem, zabraniając mu widywać się z rodziną, lecz chyba miało to jakiś głębszy sens – oprócz czystego upodlenia. Przynajmniej Różnooki mógł w spokoju wykonywać swoją pracę, a nocą nie nawiedzały go majaki wspomnień. Zwłaszcza tych natrętnych, melancholijnych wspomnień, pachnących tęsknotą i wyrzutami sumienia. I na co mu to było? Przyzwyczaił się do rozłąki, a potem, jak gdyby nigdy nic, rozdrapał ranę i posypał ją solą. Bolało bardziej niż za pierwszym razem, gdy się skaleczył. Blizn się nie rusza, bliznom daje się czas. Z czasem w końcu bledną. Chociaż nie całkiem.
A chciał tylko zobaczyć rodzinne strony i pomówić wreszcie z tymi, których zamierzał poprowadzić na wojnę. Zawsze to lepiej stanąć przed własnym ludem, a nie tylko przekazywać informacje przez swojego kuzyna. W końcu wypadałoby znać twarze osób, które pójdą za tobą w ogień.
I które już z niego nie wrócą.
Miało być szybko, cicho i dyskretnie. Na tyle dyskretnie, na ile potrafi zgraja młodych mężczyzn na polanie w lesie, rozgorączkowana widokiem swojego lidera. Ale nie. Wracając cichaczem o świcie, musiał wpaść na Helenę. A nie zamierzał się widzieć z tymi, którzy poruszają jego emocjami bardziej niż powinni. Dlatego nie odwiedził matki. Nie chciał, żeby cierpiała bardziej po tym jednym dniu złudnej nadziei, że jej syn wreszcie wrócił do domu.
Zwłaszcza, że istniało prawdopodobieństwo, że w ogóle do niego nie wróci. I nie miał tu na myśli przedłużonego kontraktu z Redmundem. Wprawdzie szanse na przegraną w wojnie, mając po swojej stronie Valkyrian i Firnejczyków, oceniał dość nisko. Ale w takich sprawach ryzyka nie da się obniżyć do zera.
Westchnął z irytacją i odgarnął futro z pościeli, czując fale gorąca przepływające przez jego rozpalone ciało. Gdyby spędzał tę noc z Heather, to Helena pewnie nie nawiedzałaby go we śnie. Ale musiał czasem sprawiać pozory.
Zamierzał położyć się ponownie i spróbować zasnąć, lecz wtem usłyszał jakieś szmery. Nadstawił uszy i napiął mięśnie, a prawą dłonią wymacał ukryty pod poduszką sztylet. Szmeranie ustało. A Evan miał pewność, nie był to żaden zbłąkany świst wiatru, któremu udało przedrzeć się przez szczeliny domkniętych okiennic.
Zlustrował uważnie izbę, a chociaż wilczy wzrok pozwalał mu przeniknąć najczarniejsze głębie mroku, nie zdołał dojrzeć nikogo ani niczego podejrzanego. Mimo to nie wrócił do snu. Podniósł się z łóżka i trzymając sztylet w dłoni, wolnym krokiem wyszedł na środek pomieszczenia, niczym żywa przynęta na tępą, tańczącą w wodzie rybę.
Jego naiwna, mała płotka sama połknęła zastawiony haczyk. Przeciwnik wyskoczył zza kominka, do którego chwilę wcześniej przyciskał spocone plecy. Różnooki nawet nie musiał się wysilać. Chwycił nadgarstek atakującego, zanim ten zdążył go choćby drasnąć, po czym wykręcił jego rękę tak, że mężczyzna zaklął z bólu i wypuścił nóż spomiędzy grubych palców.
– Myślałeś, że przechytrzysz Różnookiego? – spytał z kpiącym uśmieszkiem, przystawiając sztylet do gardła napastnika.
Odpowiedziało mu niskie, chrapliwe warknięcie. Po czole krępego Sowilianina spłynęła kropelka potu.
– Nie wygrasz z Cieniem, walcząc w cieniu – mruknął Evan, zastanawiając się, jak pozbawić go życia, by nie narobić zbędnego bałaganu.
– Kiedyś... kiedyś się doigrasz – wycharczał Sowilianin, czując ostrze napierające na fałdy skóry tuż pod jego podbródkiem.
– Tak, tak. Kiedyś Zaświaty się o mnie upomną. Ale nie teraz. Teraz mam inne rzeczy na głowie.
Nie tracąc ani sekundy więcej na durne pogaduszki, wykonał szybkie cięcie, a bezwładne ciało Sowilianina opadło na klepisko, barwiąc ziemię soczystym szkarłatem. Evan ukucnął nad świeżo upieczonym nieboszczykiem i począł się zastanawiać, czy powinien odciąć mu głowę jako dowód zbrodni i zanieść ją z rana do Redmunda. Teoretycznie powinien. W praktyce nie dostał na mężczyznę żadnego zlecenia, więc mógł udawać, że incydentu w ogóle nie było. Oczywiście do czasu, kiedy pojawią się pytania.
Ale za rządów Redmunda w Sowilo rozpanoszyło się bezprawie. W jego rodzinnych stronach to było nie do pomyślenia, by morderstwo – zasłużone czy też nie – uszło komuś płazem. Coś o tym wiedział. Każdego, kto dopuścił się zbrodni na innym członku klanu, czekał proces i kara.
A w Sowilo ten, kto się naraził, po prostu znikał bez śladu. Wódz nie karał sprawcy. Nawet go nie szukał.
Evan podniósł się z kucek i wytarł w pierwszą lepszą szmatkę pokryty posoką nóż. Spojrzał krytycznym okiem na leżącego w kałuży krwi mężczyznę i westchnął z irytacją.
Rano będzie musiał go zakopać.
***
– Jak mówiłeś, że potrzebujesz pomocy, to nie myślałem, że chodzi ci o... grzebanie trupów – mruknął z niezadowoleniem Killian, przeczesując dłonią bujną czuprynę.
– Nie marudź, tylko bierz łopatę.
Killian wywrócił oczami i niechętnie chwycił za szpadel. Wbił go w ziemię, ale ani myślał przekopywać grudy wilgotnej, ciężkiej gleby tylko po to, by ukryć ślady zbrodni, w której nawet nie uczestniczył.
Przyglądał się chwilę pracującemu Evanowi, po czym wypalił:
– Ale to ciebie chcieli zabić, a nie mnie.
Dźwięki osypującej się ziemi nagle ustały. Różnooki zmierzył Sowilianina chłodnym spojrzeniem i rzekł:
– Uważaj, bo możesz być następny.
Killian parsknął śmiechem.
– Grozisz mi?
– Nie. Ale jesteś drugą najmniej lubianą osobą w tym lesie, zaraz po mnie. Na twoim miejscu bym uważał.
– A Redmund?
– Według głosu społeczności jest dopiero trzeci.
Szef sowiliańskiego wywiadu mlasnął z niezadowoleniem, westchnął i w końcu wziął się mozolnie do roboty. Gdy wykopali wystarczająco głęboki dół, zrzucili do niego nieboszczyka i przysypali go ziemią, nie odmówiwszy nawet skromnej modlitwy za jego duszę.
Killian otarł pot z czoła i zagaił:
– Wiesz, kto to w ogóle był?
Różnooki wzruszył ramionami. Nie spoufalał się z żadnymi innymi Sowilianami oprócz swojego przełożonego i jego brata, dlatego nie kojarzył nieboszczyka z imienia. Po wyglądzie mężczyzny wnioskował jednak, że miał ponad czterdzieści wiosen na karku, a to podsuwało mu pewną myśl.
– Pewnie zabiłem mu syna, brata albo przyjaciela. Albo wszystkich trzech.
– To lepiej pospiesz się z tą wojną, bo z taką reputacją to zaraz jej nie dożyjesz.
Evan wyrównał ciężkim butem fałdy przysypanej ziemi, po czym zarzucił łopatę na ramię i omiótł uważnym wzrokiem całą okolicę. Na szczęście wokół nie kręcił się nikt – w końcu zapuścili się dość głęboko w las i to na te tereny, po których zwyczajni mieszkańcy Sowilo raczej nie spacerowali o poranku. Wypuścił powoli powietrze z ust i zerknął na Killiana, a chwilę później powiedział:
– Wyślij swojego najlepszego szpiega do Firnei.
– Po co? – zdziwił się Sowilianin.
– Potrzebuję sprawdzić, jak idzie Valkyrian przekonywanie Rady do wojny.
– A sam nie możesz tego zrobić?
– Nie, bo Redmund może nabrać podejrzeń, jeśli zniknę. Poza tym, jestem zabójcą, a nie szpiegiem.
Killian pokręcił głową z dezaprobatą.
– Ten mój szpieg – zaczął – ma ją tylko nadzorować, czy może jakoś nakłonić do przyspieszenia działań?
– Tylko nadzorować – odparł Evan. – Nie potrzebuję jej grozić.
– Grozić – prychnął Killian, a zaraz potem dodał: – Są różne metody wywierania nacisku.
Evan ruszył przed siebie, nie zamierzając wdawać się w dalsze dyskusje na temat stosowanych przez kolegę technik, które czasem nawet w nim, zabójcy, wzbudzały szczere obrzydzenie i pogardę. Może po tych trzech wiosnach wciąż tkwiły w nim jakieś resztki moralności?
Chociaż nie ukrywał, że czasem, by osiągnąć cel, trzeba się było zachować jak najgorsza kanalia. I poniekąd właśnie po to trzymał przy sobie brata Redmunda.
Bo gdzie Różnooki nie może, tam Killiana pośle. Najpierw na przeszpiegi.
A potem w diabły.
***
– To jest diabelnie zły pomysł – stwierdził Gilbert, kręcąc z niedowierzeniem głową na to, co usłyszał od Heather.
Ta tylko skrzyżowała ramiona na piersi i wywróciła oczami.
– A pytałam cię o zdanie?
– Zabranie dziecka niewinnej kobiecie, a potem wmawianie jej, że zmarło przy porodzie... – Przeczesał dłonią kosmyki czarnych włosów, które przykleiły się do jego spoconego czoła. – To jest... po prostu...
– No, jakie? – Podeszła do niego i prześwidrowała go chłodnym wzrokiem błękitnych oczu. – Podłe, okrutne? Śmiało. Powiedz to.
Gilbert uparcie milczał, unikając jej natarczywego spojrzenia. Westchnęła i zacisnęła wargi w wąską linię. Oddaliła się w stronę okna, a po krótkiej chwili namysłu uchyliła nieco okiennice, wpuszczając do wnętrza chaty trochę świeżego powietrza. Od razu poczuła zimne podmuchy, uderzające w jej rozpaloną od nerwów skórę na policzkach, szyi i odsłoniętych obojczykach.
– Nie mam wyboru – powiedziała znacznie ciszej i pokorniej, zupełnie jakby chciała się wyspowiadać z jeszcze niepopełnionego grzechu.
Wiedziała, że Gilbertowi nie spodoba się jej pomysł z porwaniem. Ale mimo to chciała być z nim szczera – przynajmniej w tej jednej kwestii. Do tego i tak musiała uzgodnić z Faye szczegóły planu i przedstawić jej wybraną przez siebie ofiarę, czyli siostrę Maurie. A że Gilbert i tak był w chacie... postanowiła go mimo wszystko wtajemniczyć.
– Jeśli Redmund nie doczeka się dziedzica, w końcu skróci mnie o głowę – kontynuowała. – I tak wystarczająco cierpliwie znosił te wszystkie kłamstwa o poronieniach i innych nieszczęśliwych przypadkach.
– Tylko spróbowałby inaczej... – mruknął Gilbert, przybierając zaskakująco wojowniczą postawę na okupowanym przez siebie krześle.
Heather uniosła brew, zerkając na niego przez ramię, ale ostatecznie tylko zadarła nosa i odrzuciła na plecy gruby warkocz ciemnych włosów.
– Może i Redmund jeszcze nie myśli poważnie o dziedzicu, ale wkrótce zacznie. Zwłaszcza, gdy ktoś bardzo serdeczny mu doradzi, że już wypadałoby mieć potomka. Trzy wiosny po ślubie... czas najwyższy. A wszyscy dobrze wiemy, jak mój małżonek lubi pozbywać się problemów.
Słowo „małżonek" ledwo przeszło jej przez gardło, jakby było nie do końca przeżutym skrawkiem pożywienia. Po tych kilku latach dalej brzmiało irracjonalnie, niczym wymysł jakiegoś obłąkanego szaleńca. A powinna się już do tego stanu rzeczy przyzwyczaić – tak, ma męża, a wkrótce będzie też miała i dziecko. Przyszywane, ale jednak dziecko, które trzeba będzie nakarmić, odziać i wychować.
Zapowiadało się coraz gorzej i odczuwała coraz to większą ochotę, by jak siostra przez laty, uciec gdzieś w nieznane i przestać się bawić w zbawiciela ludu, bo ani trochę jej to nie wychodziło. A niemożność urodzenia potomka była pierwszym znakiem, że się do tego nie nadaje.
Lecz była to również kolejna decyzja, którą podjęła i której nie dało się już cofnąć.
– Rozmawiałaś o tym z Faye? – zapytał w końcu Gilbert, przerywając natrętną ciszę. – Może... Może ona mogłaby coś na to zaradzić?
Miał tu na myśli oczywiście jej uzdrawiające zdolności. Heather, słysząc o tym, jedynie pokręciła głową. A Faye, wywołana z lasu, a właściwie to z izby obok, wkroczyła na środek pomieszczenia i zabrała głos.
– Próbowałam, ale... to wykracza poza moje możliwości. – Popatrzyła zbolałym wzrokiem najpierw na jedno, potem na drugie. – To nie jest zwykła rana, której brzegi wystarczy złączyć, by nie sączyła się krew. To jest coś dużo bardziej skomplikowanego. Coś jest nie tak, coś wewnątrz, bardzo głęboko, wyczuwam to, ale... nie potrafię tego naprawić. Przykro mi.
– Niech ci nie będzie przykro – zwróciła się do niej Heather. – Nigdy nie liczyłam na cuda.
– Czyli... zostaje nam tylko... ukraść dziecko – mruknął Gilbert, przecierając dłonią pulsujące skronie.
– Nam? A od kiedy ty w tym bierzesz udział? – spytała z przekąsem Heather. Gilbert już rozchylił usta, ale nie czekała na jego odpowiedź. Zamiast tego dodała: – Ale tak. To jest dokładnie to, co uczynimy.
***
Imo śmieszny jest ten rozdział. Może trochę o niczym, ale Killian z Evanem pobawili się w grabarzy, jak na najlepszych ziomków przystało (tak serio to Różnooki go nie lubi ani nie szanuje.)
Dużo tu foreshadowingu (o którym jeszcze nie wiecie, hehe. Ale podpowiadam: chodzi o Killiana i Evana), a poza tym mamy sen Różnookiego.
I otwieram nitkę na teorie spiskowe, kim jest Helena i kim jest Amargein. Wprawdzie zobaczycie ich ponownie dopiero pod koniec tego tomu (albo jeszcze gdzieś pośrodku w jakichś snach/wspomnieniach), ale za to w 3 tomie będzie ich sporo ^^
No i muszę to powiedzieć: absolutnie kocham tytuł tego rozdziału XD Sam "pies pogrzebany" to metafora, która odnosi się do źródła problemu, sedna sprawy, którym w tym rozdziale może być np. bezpłodność Heather i brak możliwości jej uleczenia (co wiąże się z tym, że musi to dziecko ukraść). A z drugiej strony dosłownie mamy tu pogrzeb jakiegoś randomowego Sowilianina xD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro