ROZDZIAŁ IV Księżyc i cień
– Nie zgadzam się – powiedział twardo Lionard, przeszywając Phoebe lodowatym wzrokiem.
Dziewczyna tylko skrzyżowała ramiona na piersi i zmarszczyła czoło.
– Dlaczego? – spytała mrukliwym tonem. – Sami słyszeliście, co mówiłam o szpiegach. Mam się powtórzyć? – Położyła ręce na biodrach. – Dobrze, w takim razie powtórzę, jakby to do kogoś nie dotarło. Sowilianie wysyłają ich tu w celu kontroli – zaakcentowała mocno ostatnie słowo. – Naszej kontroli. Chcą nas kontrolować. Niby nic nie planują, ale gdyby faktycznie zamierzali siedzieć cicho, nie potrzebowaliby nowych informacji.
– Po prostu chcą wiedzieć, czy my przypadkiem czegoś nie kombinujemy... – Westchnął Syriusz. – To całkiem normalne, patrząc na to, co się zadziało prawie trzy wiosny temu.
Phoebe zgromiła go wzrokiem swoich szmaragdowych oczu.
– I co, mamy im pozwolić, by bezprawnie panoszyli się po naszej ziemi?
– Dosyć – przerwał im Lionard. – Kwestię szpiegów i tak nadzoruje Gavin Starszy. A my zebraliśmy się tutaj w innym celu.
Phoebe zasiadła z powrotem na sosnowej ławce, zakładając wściekle nogę na nogę. Jak zwykle, nikt na zebraniu Rady nie zamierzał jej słuchać, chociaż przedstawiała dość sensowne argumenty. Miała po dziurki w nosie biernego zachowania wuja, który to wolał spychać wszystkie sprawy na bok i udawać, że przecież nic się nie dzieje. Bo sowiliańscy szpiedzy to jeszcze nie powód do strachu.
Tyle, że od jednego sowiliańskiego szpiega to wszystko się zaczęło.
Zaczęła nerwowo uderzać koniuszkami palców w blat kamiennego stołu. Jillian przysunęła się do niej i położywszy dłoń na jej ramieniu, zaczęła jej szeptać do ucha jakieś słowa otuchy, ale Phoebe nie bardzo skupiała się na ich treści. Świdrowała wzrokiem wuja Lionarda, który dalej przechadzał się po skalnej grocie, oświetlonej z lekka przygasającymi płomieniami pochodni.
– Zebraliśmy się tu, by omówić sprawę odnowienia sojuszu z Sagittami – zaczął mężczyzna, po czym przeniósł wzrok na Syriusza. – Prawda?
– Tak, tak. – Chłopak wstał od stołu i wyszedł na środek pomieszczenia. – Myślę, że to dobry pomysł, zwłaszcza patrząc na to, że ostatnio nam pomogli. Odnowienie przymierza zdecydowanie wzmocniłoby naszą pozycję wśród... No, wśród innych watah. Nie sądzę, by potem ktokolwiek chciał nas zaatakować, wiedząc, że mamy Sagittów po swojej stronie. Nawet Sowilianie.
Phoebe zacisnęła wargi w wąską linię i ściągnęła brwi nisko nad oczy. Może i to, co mówił jej brat, miało trochę sensu, ba, nawet dużo, ale nie zmieniało to faktu, że unikał ryzyka jak ognia. Oni wszyscy unikali.
A nie pozbędą się problemu, jeśli będą się przed nim chować! Chociaż z drugiej strony...
...odnowiony sojusz przyniósłby ze sobą zwiększoną liczebność wojsk. A to jej ostatnio Lionard wypomniał – że nie mają wystarczająco wojowników, by wypowiedzieć wojnę. Teraz szanse mogłyby się przechylić na jej stronę...
– Chyba wszyscy zgadzają się z Syriuszem – rzuciła w przestrzeń, po czym dodała: – To oczywista oczywistość, nie musimy raczej robić głosowania.
Brat spojrzał na nią z zaskoczeniem, zadziwiony tak nagłym przyspieszeniem obrad.
– W porządku. Ale tak silny sojusz nie może być zawarty na kawałku jeleniej skóry – wyjaśnił Lionard. – Należy go czymś... przypieczętować.
Spojrzał wymownym wzrokiem na Phoebe, a ta znów skrzyżowała ramiona i tylko uniosła brew.
– Mamy dać im coś w podarku? Niech będzie. Mamy dzikie woły, kilka koni ze stepu, a jak chcą jakiś kawałek północnych terenów, to niech sobie biorą. Byle nie za dużo.
– Miałem na myśli małżeństwo.
Wybałuszyła oczy, a po chwili wybuchła gromkim, może nieco histerycznym śmiechem.
– Nie rozumiem, co cię tak bawi – mruknął Lionard. – Wódz Sagittów ma syna, jest mniej więcej w twoim wieku. Idealnie się składa. Wasz związek połączyłby obie watahy na długie lata i...
Głośne chrząknięcie Syriusza sprawiło, że przerwał swój wywód.
– Wuju, nie zapomniałeś chyba, że moja siostra jest już komuś przeznaczona – oznajmił chłopak, wyciągając dłoń w kierunku stojącego przy ścianie Gavina.
Lionard otaksował go wzrokiem i mruknął:
– Nie przypominam sobie oficjalnych oświadczyn.
– Ale byli po słowie – ciągnął Syriusz. – Słowie mojego ojca, rzecz jasna. A należy uszanować świętą wolę równie świętej pamięci Nathaniela, prawda?
Phoebe przeniosła zdezorientowane spojrzenie najpierw na brata, potem na wuja, a ostatecznie wylądowało ono na równie zdekoncentrowanym Gavinie, który wgapiał się w nią z uchylonymi wargami, zupełnie jakby widział ducha.
Cóż, temat ich aranżowanego małżeństwa nie został praktycznie ani razu poruszony przez ostatnie trzy lata. Twórca tego jakże cudownego pomysłu, czyli jej ojciec, spał snem wiecznym gdzieś pośrodku Zaświatów, a Gavin Starszy nie miał z kim ustalić planowanych zaręczyn ani zaślubin. Ten Młodszy zaś wiedział, że kwestii ślubu lepiej przy Phoebe nie poruszać, a przynajmniej do czasu, aż jej skołatane przez wydarzenia Fałszywego Samhain nerwy się nie uspokoją.
A tak się jeszcze nie stało.
– Dobrze, w takim razie kogo ma poślubić dziedzic Sagittów? Ciebie? – Prychnął Lionard w stronę Syriusza. Jemu również nerwy zaczęły już puszczać. – Żadna inna dziewka nie pochodzi bezpośrednio z rodu Valkyrianów. Żadna, oprócz...
– Ojcze, napijesz się herbaty?
Oczy wszystkich zgromadzonych spoczęły na postaci Ailis, córki Lionarda i Jillian, która stanęła w wejściu do skalnej groty. Trzymała w dłoniach małą, malowaną tacę, a na niej komplet glinianych kubków, znad których unosiła się leniwie para, wesoło tańcząc w powietrzu.
– O co chodzi? – spytała dziewczyna, przejęta iście wilczym wzrokiem członków Rady, a nawet własnych rodziców.
– O... zamążpójście – bąknął Syriusz, niby niechcący.
– Och. – Uśmiechnęła się Ailis. – Czyje?
– Na pewno nie moje! – Uniosła się Phoebe.
Ailis podeszła do kamiennego stołu i ostrożnie położyła na nim tacę. Jej matka sięgnęła po kubek i upiła kilka łyków gorącego, zielonkawego naparu. Skrzywiła się na twarzy.
– Czy to kolejna genialna mieszkanka Starej Druidki? – spytała z obrzydzeniem.
Ailis zaczerwieniła się lekko i odparła cichutkim głosem:
– Tak...
– Ailis, idź już do domu – ponaglił ją ojciec. – Omawiamy właśnie bardzo ważną sprawę.
– Jaką? – spytała z iście dziecięcą ciekawością.
Cóż, w końcu miała ledwo jakieś szesnaście wiosen. Wciąż była dzieckiem, choć czasem zdarzało jej się marzyć o dorosłości i cudownym zamążpójściu, tak wychwalanym pod niebiosa przez wszystkie starsze panny. Pewnie niejednokrotnie zazdrościła im pięknych, białych sukien, kolorowych wianków i przystojnych kochanków, a wieczorami śniła o własnych zaślubinach i hucznym weselisku.
Phoebe prychnęła cicho pod nosem. Gdyby tylko jej naiwna kuzynka wiedziała, że miłość wcale nie jest taka cudowna, jak ją wszyscy opisują.
– Rozmawiamy o sojuszu z Sagittami – wyjaśnił z pewnym ożywieniem Syriusz, obchodząc wokół swoją młodszą kuzynkę. – Jednak jest pewien problem. Sojusz nie może być zawarty bez małżeństwa, a Phoebe została już obiecana Gavinowi – dodał sztucznym, smutnym tonem. – Ach, gdyby tylko istniała inna, piękna niewiasta, związana z rodem Valkyrianów, która zechciałby wyjść za...
– Ja mogę – odparła bezceremonialnie Ailis.
– Co? – wypsnęło się Phoebe.
No właśnie: co? Życie ci nie miłe, Ailis?!
Matka i ojciec spojrzeli na nią w osłupieniu.
– Dziecko, ty masz ledwo szesnaście wiosen! – oburzyła się Jillian, wstając z sosnowej ławki.
– Ale czuję się dużo starsza. – Podparła się pod boki. – Poza tym, jestem jedyną Valkyrianówną oprócz Phoebe.
Jillian spojrzała w stronę męża, ale ten wcale nie wyglądał na zagniewanego; wręcz przeciwnie, zdawało się, że intensywnie nad czymś rozmyślał, gładząc dłonią swoją krótką, brązową brodę.
– Wrócimy do tego tematu na następnym zebraniu – oświadczyła nagle Jillian. – Możemy się rozejść.
– Ale... – Lionard chciał zaprotestować.
– Powiedziałam, możemy się rozejść!
Wszyscy zebrani zaczęli się zbierać, poganiani nerwowymi gestami i mruknięciami Jillian. Phoebe odprowadzała ich wzrokiem, dalej siedząc na sosnowej ławce, a na jej usta – oprócz chytrego uśmieszku – cisnęło się jedno wyraźne zdanie:
„Syriuszu, ty przebiegła bestio!"
W końcu i ona opuściła grotę. Gdy znalazła się na powierzchni, złociste promienie Lux oświetliły jej nieco pobladłą, jasną twarz i pasma falujących włosów. Aż musiała lekko zmrużyć oczy przed światłem, które wręcz boleśnie wpadało do jej źrenic. Mimo wczesnojesiennej pory słońce wznosiło się dość wysoko nad horyzontem, a i sam błękitny nieboskłon pokrywały nieliczne, biało–siwe obłoki, sunące wolno z rytmem powiewającego wiatru. Pogoda była wręcz idealna, by wyściubić nosa z chaty i wyruszyć na polowanie. Pewnie by to zrobiła, ale wpierw musiała coś ważnego załatwić.
Odprowadziła wzrokiem przekrzykujące się wujostwo, które w ferworze kłótni zapomniało najwyraźniej o obecności swojej córki. Ailis ciągnęła się za nimi niespiesznie, kładąc co chwilę uszy, gdy tylko dotarł do nich podniesiony ton kolejno wypluwanych słów. Phoebe przyjrzała jej się bliżej.
Jej długie, falujące włosy sięgały linii talii, a ich niespotykany kolor przywodził na myśl złociste kłosy zboża, porastającego latem stepy Wielkiej Równiny. Jednak nieliczne pasma, zamiast złotem, mieniły się czystą bielą, tak jak śnieg, który czasem błyszczy się w słońcu, kłując w oczy i oślepiając tych, którzy śmieli na niego spojrzeć.
Zdecydowanie wyróżniała się nietypową urodą. Odziedziczyła po matce część cech Złotej Rasy i choć była mieszańcem takim samym jak Phoebe czy Syriusz, to w kwestii piękna nikt nie mógł się z nią równać. Jej łagodne, sarnie oczy kusiły swym blaskiem otaczających ją adoratorów, a miłe usposobienie chwytało za serce i sprawiało, że nawet na najchłodniejsze policzki wypływały drobne, różowe rumieńce.
Jak na przykład u Elroya, wychowanka Starej Druidki. I Ailis chciała wyjść za jakiegoś przypadkowego, nieznanego z imienia, zapewne nadętego bufona?
Phoebe cichaczem doskoczyła do kuzynki i złapawszy ją za nadgarstek, mruknęła:
– Ailis, chodź na słówko.
Dziewczyna spojrzała na nią pytająco, ale posłusznie odeszła z nią na bok. Rodzice nawet nie zauważyli jej nieobecności.
– O co chodzi? – spytała, dość uroczo przechylając główkę.
– Nie baw się w świętą męczennicę – powiedziała nieco twardo Phoebe.
– Hm?
– Nie musisz wychodzić za kogoś tylko dlatego, że ja nie mogę tego zrobić.
– Ale ja chcę.
– Naprawdę chcesz wyjść za kogoś, kogo nie znasz nawet z imienia? – Spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– Tak. Co w tym dziwnego?
Phoebe westchnęła i pokręciła głową z dezaprobatą.
– To śmiertelnie głupie.
– Wręcz przeciwnie. To całkiem romantyczne. – Rozmarzyła się Ailis.
Phoebe przymknęła oczy i odliczyła w myślach do dziesięciu. Nie przepadała za swoją kuzynką, bo zawsze uważała ją za dziecinną i może nieco naiwną, a poza tym, obracały się w dwóch różnych kręgach znajomych – Phoebe w typowo męskim, a Ailis w typowo dziewczęcym. Teraz jednak, słysząc tak infantylne słowa z ust dziewczyny, Phoebe poczuła, jak opuszczają ją wszelkie siły i resztki cierpliwości.
– Ailis, życie to nie baśń – rzekła, trzymając ją mocno za ramiona. – A ty nie jesteś świętą Ailbe. Nikt nie doceni twojego poświęcenia.
– I nikt nie musi. – Ailbe wyrwała się z jej uścisku i spojrzała na nią urażonym wzrokiem. – A teraz wybacz. Zostawiłam kubki i tacę.
Usunęła się na bok i ruszyła pospiesznie w stronę niewielkiej chaty, w której piwnicach znajdowało się przejście do Groty. Phoebe popatrzyła za nią, zaciskając dłonie w pięści. Odetchnęła głęboko, po czym, wypuszczając głośno powietrze z ust, poszła prosto przed siebie.
***
Wieczorem siedziała w wiklinowym fotelu świętej pamięci ojca, czując, jak chłodnawe podmuchy smagają jej rozpalone policzki, przedostając się do izby za sprawą delikatnie uchylonych okiennic. Mimo że miała na sobie tylko cienką koszulę nocną, a w kominku ledwo tliły się ostatnie niedopałki drewien, nie było jej zimno. Dobiegające z zewnątrz odgłosy pohukiwania sów i cykania świerszczy mieszały się z cichą, smutną melodią, wygrywaną smętnie na kilku strunach liry.
Syriusza nie było w izbie obok. Wiedziała o tym. Znów się wymknął, jak co noc zresztą, by w swych melancholijnych pieśniach opłakiwać odejście Faye. Odejście, do którego zresztą sam doprowadził. Dowiedziała się o tym dopiero kilka miesięcy po Fałszywym Samhain. Nie był zbyt skory do przyznania się do błędu, dopóki sam nie zaczął tęsknić i żałować. Ale gdzie uciekła Faye, tego nie wiedział nikt. Phoebe podejrzewała, że pewnie wróciła do Czarnolasu, do Sowilian. Miała tylko cichą nadzieję, że przyjęli ją z w miarę otwartymi ramionami. O ile można tak było o Sowilianach powiedzieć.
Przez te lata zdążyła pogodzić się z utratą przyjaciółki. Ale Syriuszowi dalej nie potrafiła wybaczyć. Chociaż nie mogła mu zarzucić, że nie było go przy niej w najcięższych chwilach.
Wraz z cichymi, pełnymi żalu szarpnięciami strun wracały do niej wspomnienia. Dobrze pamiętała pewien zimowy dzień, jakieś dwa księżyce po Fałszywym Samhain. W końcu wiele młodych dziewcząt zostało zhańbionych podczas tego felernego święta. Nie tylko ona.
Nie pamiętała już jej imienia. Przyszła do niej, czerwona na twarzy i zawstydzona. Powiedziała, że zna sposób, jak pozbyć się tego, co niczym pasożyt zaczęło rozwijać się w ich łonach. Świadectwo brudnych dłoni, tak lubieżnie sunących po ich niegdyś czystych, niewinnych ciałach.
Nie wahała się ani chwili. Zaparzyły zioła i wypiły do dna, opróżniając kielich trucizny, która miała zabrać i zwrócić ziemi to, czego obie tak bardzo nie chciały.
Pamiętała ból, rozrywający wszystkie jej wnętrzności. Pamiętała fale gorąca, rozchodzące się po całym jej ciele, uderzające coraz mocniej i mocniej, aż nie mogła oddychać. Nie w tej ciasnej, zmniejszającej się z każdą chwilą izbie, która zdawała się zamykać ją w klatce.
Wybiegła na zewnątrz. Krew spływała strumieniami po jej udach, barwiąc szkarłatem całą jej spódnicę i pokrywający ziemię śnieg. Świat wokół wirował niebezpiecznie, a ona nie miała już sił, by utrzymać się na nogach. Upadła na kolana, tuż obok swojej, bezwładnej już, towarzyszki zbrodni.
Ostatnim, co pamiętała, był nerwowy, płaczliwy głos Syriusza. Brat wziął jej obolałe, zmarznięte ciało na ręce i zaniósł do najbliższej znachorki. Lecz dla jej towarzyszki nie było już ratunku.
Umarła tam na śniegu, w kałuży krwi swojej i swojego nienarodzonego dziecka. Ile dzieliło Phoebe od podobnego losu? Kilka chwil? Jej świadomość niebezpiecznie balansowała na granicy życia i śmierci.
Ale oddałaby wszystko, byle tylko pozbyć się tego zdradliwego, kiełkującego nasiona. Nawet własną duszę. Zresztą, i tak zaprzedała ją Rii, panu niebios i złych duchów, dopuszczając się tak zbrodniczego czynu.
Ale Syriusz nigdy jej za to nie potępił. Długo płakała w jego ramionach, nie mogąc znieść bólu i niesprawiedliwości świata. A on tylko tulił ją do siebie, gładząc po długich, splątanych włosach i szeptał ciche słowa otuchy. To właśnie wtedy, pierwszy raz od Fałszywego Samhain, pozwoliła mu się dotknąć. I nie żałowała tego. Czuła się... bezpiecznie.
Melancholijne tony żałobnych pieśni wciąż niosły się pośród mroku nocy. Phoebe odetchnęła głęboko i odrzuciła na bok bolesne wspomnienia. Zostawiła lekko uchylone okiennice, po czym udała się w stronę łoża i opadła ciężko na przykryte zwierzęcym futrem posłanie.
Jednak nie dane jej było spać długo. Obudził ją łagodny powiew chłodnego powietrza, muskający delikatnie jej policzki i odsłonięte ramiona. Przekręciła się z boku na plecy i powoli uniosła powieki.
Dobrą chwilę zajęło jej oczom przyzwyczajenie się do ciemności. Zamrugała kilka razy. Coś jej nie pasowało w ułożeniu izby. Niby wszystko wyglądało jak zwykle; nikłe światło księżyca wpadało przez okno do wnętrza, tworząc jasną plamę na środku klepiska. Jednak nie przypominała sobie, by zostawiła tak szeroko uchylone okiennice. W gruncie rzeczy były otwarte praktycznie na oścież.
A na wiklinowym fotelu siedział pogrążony w mroku mężczyzna, który obracał w dłoniach złowrogo połyskujący sztylet. Od razu uniósł głowę, słysząc szmery dochodzące ze strony łóżka.
– O. Obudziłaś się w końcu – powiedział.
Wstrzymała oddech. Czym prędzej sięgnęła po ukryty pod poduszką nóż i podnosząc się lekko do siadu, cisnęła nim w postać mężczyzny. Ten uchylił się w ostatniej chwili, a ostrze, zamiast w jego twarz, wbiło się prosto w drewnianą ścianę tuż za nim.
Obejrzał je ciekawskim wzrokiem, po czym wyciągnął spomiędzy desek i podrzucił do góry, a następnie złapał za rękojeść.
– I właśnie pozbyłaś się jedynej broni – stwierdził. – To nie było zbyt mądre.
– Myślisz, że mam tylko jeden nóż przy sobie? – spytała, wyskakując spod pierzyny z kolejnym sztyletem w dłoni.
Znalazła się idealnie w miejscu wpadającego do izby światła. Mężczyzna otaksował ją wzrokiem od góry do dołu, a ona poczuła się całkiem naga, co potęgował fakt, że miała na sobie tylko cienką koszulę nocną, sięgającą ledwo do kolan.
Przełknęła ślinę i ignorując krępujące okoliczności, spytała:
– Kim jesteś? Kolejnym szpiegiem?
Mężczyzna zaśmiał się cicho, po czym z gracją wstał z fotela i poprawił narzucony na plecy płaszcz. Wystąpił krok w przód, a cała jego sylwetka znalazła się w srebrzystym blasku księżyca. Phoebe rozchyliła wargi, gdy dostrzegła światło odbijające się w dwóch różnych tęczówkach; jedna miała barwę ciemnego miodu, a kolor drugiej przypominał bujnie wyrosłą trawę.
Różnooki.
– Evan Fanning – wyszeptała z pewnym niedowierzaniem. Zacisnęła mocniej palce na rękojeści wyciągniętego przed siebie sztyletu.
– O. Czyli znasz moje imię – odparł z delikatnym uśmieszkiem. Przybliżył się nieco, wciąż obracając nóż w prawej dłoni.
– Ciężko o nim nie słyszeć. Nawet w Firnei straszą nim dzieci na dobranoc.
Wybuchł cichym śmiechem i pokręcił głową.
– Ty również cieszysz się pewną sławą – powiedział, zbliżając się na odległość nie więcej niż dwóch stóp. – Krwawa Phoebe.
Był w zasięgu jej ostrza. Mogła teraz skoczyć i poderżnąć mu gardło – a przynajmniej spróbować. Ale prędzej to on pozbawiłby ją życia, od czego zresztą dzieliło ją kilka chwil. Jego obecność świadczyła o jedynym możliwym scenariuszu. Wreszcie naraziła się na gniew Sowilian, zapewne przez to, jak postanowiła traktować ich szpiegów.
Przełknęła ślinę. Dwa noże w jego dłoniach zdecydowanie nie były jedyną bronią, jaką miał przy sobie. Mogła zacząć się cofać, by jakoś sięgnąć po leżącą dość daleko szablę, ale wiedziała, że Różnooki prędzej przyszpili ją do pobliskiej ściany, niż pozwoli dobyć ostrza.
Evan schował dodatkowy nożyk za pas. Najwyraźniej potrzebował tylko jednego, by zakończyć jej żywot. Przygryzła wargę.
Raz kozie śmierć.
Wyprowadziła cios, celując gdzieś między jego wnętrzności. Lecz tak jak się spodziewała, mimo obojętnej postawy, Fanning złapał jej rękę i wykręcił ją mocno, aż syknęła z bólu, a ostrze wypadło jej z dłoni. Resztkami obronnego instynktu postanowiła go kopnąć, ale jej noga jedynie przeszyła powietrze w miejscu, gdzie stał jeszcze przed sekundą. W błyskawicznym susie znalazł się tuż za nią, a ona poczuła chłód stali na swoim gardle. Momentalnie przestała oddychać, zupełnie tak, jakby jeden najmniejszy oddech miał sprawić, że jej krtań nadzieje się na ostry brzeg broni.
– Spokojnie. – Usłyszała koło swojego lewego ucha. – Tej nocy nie umrzesz.
„Tej nocy... nie umrzesz?"
Mimo że dalej boleśnie ściskał ją za przedramię, to odsunął sztylet od jej szyi. Odetchnęła głęboko, a serce omal nie wyskoczyło jej z piersi.
– Nie przyszedłeś mnie zabić? – spytała nieco rozchwianym głosem, za który miała ochotę się zdzielić po głowie. Przełknęła ślinę i odchrząknęła. – Czym więc zasłużyłam na twoją wizytę?
Puścił jej przedramię, po czym ukucnął i podniósł z ziemi upuszczony sztylet.
– Wojna – wypowiedział szorstkim półszeptem, patrząc jej prosto w oczy. – Mówi ci coś to słowo?
Odwróciła wzrok. Miał zdecydowanie irytujące spojrzenie, a te różnokolorowe tęczówki wyprowadzały ją z równowagi.
– Nawet do Sowilo dotarły plotki, że podobno planujesz wypowiedzieć Redmundowi wojnę – kontynuował.
– I co z tego? – Zerknęła na niego.
– Możesz mieć w tej wojnie sprzymierzeńca.
Skrzyżowała ramiona na piersi i powoli uniosła brew.
– Ciebie? – spytała, niemalże wybuchając kpiącym śmiechem. – Wiernego pieska Redmunda? Cholernego zabójcę?
– Wszystkich Fanningów.
Zamrugała dwa razy, zdziwiona.
– A kimże ty jesteś, by rozkazywać wszystkim Fanningom?
– Kimś, za kim pójdą tłumy.
Podparła się pod boki. Już rozchyliła wargi, by go wyśmiać, ale ten dodał:
– I za tobą też muszą pójść.
Zamknęła usta. Spoglądała na niego poważnym wzrokiem, obserwując tę żywą legendę, niesławnego Łowcę Głów na usługach Redmunda, który powinien ją zabić, a z jakiegoś powodu postanowił tego nie czynić.
– Musisz przekonać Firnejczyków do wojny. A Fanningowie do was dołączą.
Wyminęła go i stanęła kilka kroków dalej, kryjąc się w cieniu. Po dłużej chwili milczenia odwróciła się do niego i rzekła:
– Włamałeś się do mojego domu, by złożyć mi propozycję sojuszu?
– Teoretycznie miałem cię zabić. Jeśli ci się nie podoba, zawsze możemy wrócić do tego planu.
Przez chwilę nawet nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Chyba nie sądzisz, że ot tak się zgodzę – rzekła.
– Nie liczyłem, że będzie łatwo – odparł, zerkając w stronę rozwartych na oścież okiennic. – Ale nie mam wiele czasu. Nie tej nocy.
Wyciągnął należące do niej noże. Spojrzała najpierw na jego skąpaną w świetle księżyca twarz, a następnie na odbijające blask ostrza. Zawiesiła swoje dłonie bezpośrednio nad nimi. Nie wiedziała, czy jeśli je weźmie, nie zgodzi się przypadkiem na rzuconą jej propozycję.
– Spotkajmy się na Wielkiej Równinie, blisko ruin ludzkiej wioski. Podczas pełni. Ale w dzień – rzekł Evan, wyczuwając jej zawahanie.
– Co?
– Może być w południe.
– Po co?
– Omówić sprawę sojuszu.
Zabrała swoje noże z pewną nieufnością wymalowaną w oczach. Zaraz potem dodała:
– Na nic się nie zgodziłam.
– Ale wiem, że się zgodzisz – odparł z chytrym uśmieszkiem. – Potrzebujesz mnie. A ja potrzebuję ciebie.
Po tych słowach ruszył w stronę okna, zostawiając Phoebe skonsternowaną na samym środku izby. Valkyrianówna pokręciła głową, doprowadzając się do porządku. Odłożyła noże na łóżko i doskoczyła do okna, lecz Fanning zdążył już wyskoczyć na zewnątrz.
– Dzień pełni, pamiętaj – powiedział z dołu, nim zniknął całkowicie w ciemnościach.
Phoebe spojrzała na granatowe, upstrzone szarawymi obłokami niebo. Spomiędzy chmur wystawał błyszczący, rosnący garb księżyca.
Przeklęła pod nosem. Nie miała wiele czasu do namysłu.
****
Proszę państwa, jeden z moich ulubionych rozdziałów w tym tomie. Może dlatego, że to pierwsze spotkanie Różnookiego z Phoebe. Jak Wam się ono podobało? I jakie wrażenie, póki co, robi na Was sam Różnooki?
Za 2 tygodnie pojawi się kolejny fajny rozdział, w którym poznamy nieco bliżej naszego Łowcę Głów i jego motywy. Trzymajcie się ciepło w tym listopadzie! <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro