ROZDZIAŁ IX | Czarnolas
Zmęczeni wędrówką młodzi wojownicy z ulgą opadli na miękki mech i ciemną trawę. Tymczasem rozległa polana w samym środku czarnoleskiej wioski choć na chwilę wypełniła się życiem. Mężczyźni zajadali wyniesione przez kobiety jadło i zapijali je tym, co akurat było pod ręką – trunkiem, zupą bądź wodą z pobliskiego strumienia.
Heather ukucnęła przy niewielkim potoku i obmywszy twarz, zaczęła łapczywie pić. Zaraz potem oparła się o pień grubej sosny i osunęła na ziemię. Miała wrażenie, że jej jelita zawiązały się w nierozerwalny supeł, który dość skutecznie uśpił jej nieustający głód. Nie miała przez to ani trochę ochoty na jedzenie, a unoszące się wokoło całkiem smakowite zapachy tylko przyprawiały ją o mdłości. Wiedziała jednak, że jeśli zaraz czegoś nie zje, to padnie jeszcze podczas wędrówki, nie ujrzawszy nawet bagien. Wstała więc i powlekła się z wolna w kierunku kręgu, który to otaczał postawioną na środku wielką misę z zupą – a raczej czymś, co miało ją przypominać. Przecisnęła się przez zbitkę kilku młodzianów i ukucnęła nad michą, po czym zamieszała drewnianą łyżką w szarej, wodnistej brei. Gdzieniegdzie spostrzegła małe, poruszające się kawałeczki, wyglądające jak odpadki mięsa albo grzybów. Skłaniała się jednak do tego drugiego, nie pokładając wielkich nadziei w prowizorycznej, polowej kuchni.
,,Pachnie lepiej niż wygląda" – pomyślała z grymasem obrzydzenia wymalowanym na twarzy.
Nabrała zupy na łyżkę i z dozą niepewności wsadziła ją sobie do ust. Przełknęła. Nie było najgorsze, ale zostawiało dziwny posmak. Ten dodatkowo się pogłębił, gdy uświadomiła sobie, że z tej jednej chochli jadła większość zgromadzonych osób. Odetchnęła głęboko.
,,Brud, głód i smród. Witamy w świecie wojownika".
Przełknęła jeszcze tylko trzy łyżki felernej polewki, po czym odsunęła się od miski z myślą, że jeden łyk więcej, a zwymiotuje. Przynajmniej dowiedziała się, dlaczego zupy nie ubywało, a większość zebranych wolała polować na szczury.
Usiadła pod swoją sosną i wyciągnęła przed siebie nogi. Zaraz zauważyła zbliżającą się sylwetkę Gilberta, trzymającego w ręce dwie upieczone ryby na patyku. Wnet jej oczy wypełniły się iskierkami zachwytu, zupełnie jak u małego dziecka na widok zabawki.
Przyjaciel przysiadł obok niej i podał jej zdobycz.
– Ja cię, kurwa, kocham – powiedziała, wydłubując kawałki mięsa spomiędzy ości.
Gilbert spojrzał na nią z nutą pobłażliwości i uśmiechnął się nieznacznie, po czym również zajął się jedzeniem.
– Zwołałem Czarnoleszych z wioski. Mają do nas dołączyć o świcie.
– Mhm – mruknęła, przeżuwając kęs płotki. Dopiero do niej dotarło, że jest właściwie środek nocy, a ranek nadejdzie znacznie prędzej, niż by się tego spodziewała.
– Chciałem zajrzeć do domu, ale Redmund zabronił mi się stąd ruszać – powiedział zimno, patrząc wściekłym wzrokiem w przestrzeń.
Uśmiechnęła się krzywo i odparła ironicznie:
– Myślałam, że się zaprzyjaźniliście.
– To największy kretyn, jakiego znam. Jego głupota poraża mocniej niż piorun.
– Głupota wszystkich tu zebranych. Oni myślą, że Dzicy to zwykłe zwierzęta.
– Bo żadnego na oczy nie widzieli... – mruknął, ale zaraz się rozpogodził. – Jak myślisz, ilu zmoczy portki na widok pierwszego Dzikiego?
– Wszyscy – odparła ze złośliwym uśmieszkiem. – Oprócz nas, Redmunda i kilku wyjątkowych twardzieli. A Redmund tylko dlatego, że jest za głupi, by rozumieć powagę sytuacji.
Nastała chwila ciszy, podczas której dokończyli posiłek i wyrzucili objedzone szkielety za krzaki. Gilbert odetchnął głęboko, wodząc wzrokiem po rozmawiających grupkach młodych wojowników, z których część poczęła się już pokładać do snu.
– To będzie rzeź... – szepnął, przenosząc wzrok w rozgwieżdżone niebo.
Heather spojrzała na niego, lecz nie powiedziała ani słowa. Idąc jego śladem, zwróciła oczy w kierunku ciemnego nieboskłonu, upstrzonego licznymi zastępami drobnych, jaśniejących światełek. Sama nie wiedziała, dlaczego, ale zaczęła łączyć je w myślach w linie, a te kolejno w kształty...
– Patrz, widzisz? – Albert wskazał jakiś punkt palcem. – O tam! Niektóre są bardzo blisko, a inne znowu daleko.
– Dlaczego tak jest? – spytała.
– Tylko Matka to wie. – Uśmiechnął się. – Ale musi być im czasem smutno, bo przecież nie mają nóg, żeby się do siebie zbliżyć, ani nawet rączek. A tam na górze jest zapewne dosyć chłodno.
– Chłodno?
– W końcu z góry spada deszcz i śnieg, a nie ogień. Dlatego musi być tam zimno.
– Ale słońce jest przecież ciepłe...
– To jeszcze wyższa góra niż słońce – zaśmiał się lekko. – Poczekaj, pokażę ci coś. Przyjrzyj się gwiazdom. Gdyby je tak połączyć, takim niewidzialnym sznurkiem – nakreślił w powietrzu linię – to wtedy byłoby im raźniej, prawda?
– Może...
Chwycił jej chudą dłoń i zaczął rysować niewidoczne linie, łącząc je w różnego rodzaju kształty.
– Takie połączone razem gwiazdy... to gwiazdozbiory.
Zamrugała kilka razy, całkowicie zdezorientowana. Nie miała pojęcia, co się przed chwilą wydarzyło, ale poczuła się dziwnie. Potrząsnęła głową.
– Jutro wrócisz do domu – powiedział nagle Gilbert.
– Że co? No chyba jaja sobie robisz.
Przeszył ją tym przenikliwym, lodowatym spojrzeniem, które – nawet u niej – potrafiło wywołać gęsią skórkę.
– Powiedziałem. Nie będziesz brała udziału w tej... masakrze.
Przewróciła oczami.
– Nie odbiera się dziecku zabawki. Poza tym poluję na Alberta, nie zapominaj o tym.
– Nie wspominaj mi tu o Albercie, bo zaraz zwariuję...
– Wybacz.
– W każdym razie, jutro wracasz do domu. I w dupie mam twoje narzekania. Możesz się nawet obrazić.
Prychnęła i skrzyżowała ręce na piersi.
– Przestań się zachowywać, jakbyś był moim ojcem. Tego nie rób, tam nie idź... No do cholery, dorosła jestem!
– Tak, wiem, ale chcę, żebyś trochę pożyła na tym świecie, a ty się ciągle pakujesz wprost w ramiona śmierci!
– I kto to mówi...
– Koniec dyskusji. Chciałaś się przejść do Sowilian, to cię wziąłem. A teraz wracasz do domu. Zresztą, przysięgałaś.
,,W dupie mam te przysięgi. I tak miałam je złamać".
Gilbert spojrzał na nią uważnie i musiał w duchu przyznać, że wyglądała jak naburmuszone dziecko. Westchnął.
– Idź spać – polecił jej nieco delikatniejszym tonem. – Bo mamy wstać o świcie.
– Nie chce mi się – mruknęła. – I tobie chyba też nie.
Wiedziała, że się martwił. Bo gdyby się nie martwił, nie robiłby jej iście ojcowskich wywodów.
– Coś cię gryzie – dodała. – I to nie komary.
Przetarł twarz dłonią.
– Chcę po prostu, żeby to się skończyło. To jakieś szaleństwo.
– To się jeszcze dobrze nie zaczęło...
Chłodny wiatr przemknął między drzewami, wywołując u niej gęsią skórkę. Wzdrygnęła się od zimna. Naraz jej dłoń odnalazła w ściółce małą szyszkę. Niewiele myśląc, rzuciła nią w Gilberta i nawet na niego nie patrząc, powiedziała:
– Nie wiem, o czym tak dokładnie myślisz, ale... Nie myśl.
Podniósł szyszkę, która wylądowała na jego brzuchu i uśmiechnął się mimo woli.
– Postaram się – szepnął, po czym spojrzał w niebo.
I siedzieli tak dalej w ciszy, dopóki nie zmorzył ich sen.
***
Dźwięki krzątaniny wyrwały ją z i tak dość płytkiego snu. Niechętnie uniosła powieki i zwlekła głowę z ramienia Gilberta. Przetarła oczy i rozejrzała się po okolicy, ziewając przeciągle. Młodzi wojownicy niechętnie podnosili się z ziemi, budzeni donośnym stukotem metalu.
– Wstawać, wy łajzy jedne, capy niedorobione! – Usłyszała donośny wrzask Redmunda.
Wstała powoli i wyciągnęła się w górę, rozprostowując zdrętwiałe od niewygodnej pozycji kończyny. Poprawiła kaptur, który jakimś cudem zdążył jej spaść z głowy, po czym przytroczyła szablę do pasa. Była gotowa do dalszej wędrówki i przyszłej jatki – średnio przytomna, niewypoczęta, trochę głodna i brudna. I ani trochę nie w dobrym humorze.
Nie pamiętała, co jej się śniło, ale przez jej głowę przelatywały setki dziwnych i niezrozumiałych obrazów. Jakieś urywki zdań, słowa, krzyki, zamazane zdarzenia, jak w przyspieszonym tempie...
Gilbert walnął ją w ramię. Odwróciła się do niego i mrużąc zaspane oczy, spytała chrypliwym tonem:
– Co chcesz?
– Nic. Obudź się w końcu – nakazał jej.
Wyciągnęła się jeszcze raz i ziewnęła przeciągle. Potrząsnęła głową i przeczesała splątane, krótkie włosy.
Coś ścisnęło ją w żołądku, ale nie był to głód. Różnicę rozpoznała od razu. Znów przypomniała sobie o tych tajemniczych, pełnych niepokoju snach. Spojrzała w górę; nieliczne promienie słońca przedzierały się przez wolne przestrzenie między kłębami szarych, pierzastych chmur.
"Będzie padać. Niedobrze".
Tak bardzo nienawidziła deszczu.
Ale bardziej niż deszcz martwiło ją coś jeszcze. Pewne niedoparte, złe przeczucie, które towarzyszyło jej od dnia poprzedniego, a teraz postanowiło się nasilić.
Ustawili się w zwartej grupie i na polecenie wodza kompanii ruszyli w kierunku bagien. Byli już całkiem blisko, właściwie to na finiszu całej wyprawy. Mieli jeszcze tylko zatrzymać się przy domostwie Gilberta, żeby tam opracować ostateczny plan działania i w końcu ruszyć do ataku.
A ona miała zostać odesłana. Jak zwykle. Westchnęła w duchu. Nadopiekuńczość Gilberta dawała jej mocno w kość. Czemu ten jeden raz, gdy mogła się faktycznie na coś przydać, on odbierał jej zabawę. A przecież, tylko w tym była dobra... Tropieniu, polowaniu i zabijaniu. Bez cienia zawahania i strachu. Zew krwi.
Rozpoznała znajome drzewa i wydeptaną, małą ścieżeczkę, która prowadziła na tyły chatki. Już za chwilę, już za rogiem...
Stanęła jak wryta. Żadnej chaty nie było. Tylko porozwalane wkoło deski i gałęzie świerkowe. Jedna ściana jeszcze się jakoś trzymała, ale reszta leżała obok w drzazgach i powygryzanych kawałkach. Trawa i mech wśród ruin przybrały kolor ciemnego karmazynu. Postawiła niepewny krok w przód, choć wszyscy wokół stali. Ale dla niej czas i świat jakby zatrzymały się w miejscu. Podeszła do fragmentu zwalonego dachu, spod którego wystawało coś bladego i czerwonego zarazem...
Ujrzała fragment białego przedramienia, ubabranego zaschniętymi już strużkami krwi. Przeniosła wzrok w głąb ciemnej masy, którą uznała wcześniej za ruinę. W jej zacienionym wnętrzu dojrzała alabastrową, posiniałą twarz, okalaną rzędami czarnych pasm włosów i niebieskie, pozbawione blasku oczy. Isabel. Cofnęła się o krok.
Soki żołądkowe podeszły je do gardła. Uniosła rękę do ust i przełknęła żółć. Rozejrzała się po miejscu, gdzie jeszcze parę dni temu spała, jadła wieczerzę i narzekała na domowników, zabawiając wiecznie znużonego Aidana.
Teraz nie było tu nikogo. Widziała tylko ich krwawe, porozrywane szczątki. Przeniosła spojrzenie w róg izby, gdzie jeszcze stał kominek. Zamiast drewien we wnętrzu paleniska ujrzała jednak odgryzioną, zakrwawioną główkę dziecka. Niebieskoszare oczy patrzyły prosto na nią z wymrożonym wyrazem bólu i przerażenia.
Zachwiała się, a żółć znowu podeszła jej do gardła. Tym razem nie mogła tego powstrzymać. Złapała się nadłamanego pala i upadłszy na kolana, zwróciła treści żołądkowe prosto na zakrwawione klepisko.
Dopiero wtedy świat i czas wybudziły się z letargu i ruszyły swoim własnym tempem. Usłyszała szmery i szepty wojowników. A potem czyjś szloch. Coś ścisnęło jej klatkę piersiową tak mocno, że nie była w stanie oddychać. Miała wrażenie, że zaraz pęknie na pół.
Mogła znieść wszystko. Mordercze treningi z lat dzieciństwa, ból ciętych ran, zadawanych każdego ranka i wieczora, szydzenie ze strony rówieśników i twarde rozkazy ojca. Dawniej śmierć matki Gilberta, a teraz masakrę pozostałych członków rodziny: wuja, Isabel, małego Aidana...
Chociaż wszystko było trudne, mogła to znieść. Ale jednej rzeczy nie potrafiła.
Gdy usłyszała jego płacz, świat wokół zaczął się walić. Kawałek po kawałku. Czuła, jak zapada się w gęsty, bagnisty grunt i nie jest w stanie się z niego wydostać. Czuła, że tonie w brudnej, cuchnącej masie wody z ziemią i wokół nie ma nikogo, kto mógłby ją uratować.
Otarła usta rękawem i podniosła się chwiejnie, chociaż nogi miała jak z drewna. Ujrzała go, jak klęczał przy drzewie i trzymał w ręku fragment zakrwawionej szmaty, która musiała tam leżeć już wcześniej, albo przywiał ją wiatr. Rozpoznała w tym kawałku tkaniny koszulę Aidana. Przygryzła wargę i zacisnęła powieki.
Wezbrał w niej taki gniew, że ledwo mogła stać spokojnie. Wciągnęła nosem powietrze i spróbowała nie zwymiotować po raz kolejny od smrodu zakrzepłej krwi i martwych ciał. W tonie zapachów wyczuła jeszcze jeden charakterystyczny, przykry odór.
Tak śmierdziały bagna. Tak śmierdzieli Dzicy. I tak śmierdział Albert. Tak, definitywnie czuła tu jego obecność.
Wezbrał w niej ściskający duszę gniew i żal. Dlaczego go nie zabiła? Gdyby tylko udało jej się go wtedy wytropić, gdyby...
Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, jak bardzo cierpiał w tej chwili Gilbert. Patrzyła na niego żałosnym wzrokiem i nie potrafiła zrozumieć samej siebie. Coś ją bolało, tak strasznie bolało, ale nie wiedziała, co. Nawet nie była w stanie uronić ani jednej małej łzy. Za to oddychała płytko i ledwo mogła się utrzymać na nogach. Jakby ktoś związał jej wnętrzności grubym sznurem i czekał, aż wykrwawi się od wewnątrz.
Podeszła do Gilberta, któremu cały świat legł w gruzach. W gruncie rzeczy cieszyła ją myśl, że nie musiał patrzeć z bliska na tę masakrę. Ona mogła to zrobić. Ona potrafiła patrzeć na rozczłonkowane ciała i zachowywać przy tym jako taką ogładę.
On na to nie zasługiwał. Nigdy nie zasłużył na taki los.
Ukucnęła przy nim i wyjęła ostrożnie spomiędzy jego palców tę zakrwawioną, brudną szmatkę. Odrzuciła ją za siebie. Nawet nie próbowała mu patrzeć w oczy, nie potrafiła. Nie umiała widzieć jego łez. Nie wiedziała, co z nią samą się stanie, gdy je zobaczy. Wolała nie sprawdzać. Nie teraz, gdy targał nią niezrozumiały, wewnętrzny huragan, którego nie była w stanie opanować, chociaż z zewnątrz wyglądała na całkowicie spokojną.
Jej uszy zwróciły się w tył. Posłyszała dźwięki zsiadania z konia, jego ciche rżenie i przebieranie kopytami w miękkim mchu. Następnie kroki nóg odzianych w grube, skórzane buty. Ktoś przystanął i cmoknął. Ktoś coś mówił. Ale nie rozumiała słów. Jakby nie docierały do niej; odbijały się od głuchej, dębowej ściany.
To Redmund jakoś nieudolnie komentował sytuację, ale chociaż nie wiedziała, co mówił, to mimo to mierzyła go wściekłym, zbolałym spojrzeniem. Zapomniała nawet o tym, że dla swojego dobra nie powinna nawet pokazywać przed nim twarzy.
Poczuła małą, delikatną kropelkę skapującą wprost na jej nos. Zmarszczyła brwi. Wstała z kucek i spojrzała w górę; kolejne krople ucałowały jej czoło, policzki i nakrytą kapturem głowę. Po chwili drobna mżawka przerodziła się w siarczystą ulewę.
Nienawidziła deszczu.
Co się działo później, nie była w stanie jednoznacznie stwierdzić. Po prostu w jednej chwili znalazła się razem z resztą zastępów wojowników tuż przy skraju bagien, ale jak do tego doszło? Kiedy? Nie miała bladego pojęcia. Wszystkie czynności wykonywała niczym pogrążona w jakimś transie i miała jedną wielką pustkę w głowie.
Chociaż nie. Jej głowę wypełniał gniew i jedno, proste polecenie.
Wytropić i zabić.
Stała nisko na nogach, przyczajona niczym wilk czekający na odpowiedni moment do skoku na swoją ofiarę. Stała, cała przemoczona, i wpatrywała się prosto w gęste czeluści mokradeł, rozpościerające się tuż przed nią.
– Potrzebujemy zrobić zwiad.
– Nikt przy zdrowych zmysłach nie pójdzie tam na pierwszy ogień.
– Ja to zrobię – odezwała się cicho, podnosząc dłoń.
Nawet nie wiedziała, kto napomknął coś o zwiadzie – Redmund? A może był to ktoś inny? Nie obchodziło jej to zbytnio. Chciała po prostu tam wejść i pozbawić Alberta głowy.
– Dobrze, wojowniku. – Syn Sylvana znalazł się tuż obok niej. Normalnie pewnie by nawet drgnęła, słysząc jego głos tuż nad swoim uchem. – Sprawdzisz, czy obrzeża bagien są względnie bezpieczne i większa grupa może się przedrzeć. Jeśli obrzeża będą puste, możesz pójść krok dalej i ocenić sytuację. Jeśli nie wrócisz w najbliższym czasie, uznamy cię za zmarłego i pójdzie kolejny zwiadowca. Jeśli coś ci się stanie, nikt nie będzie cię szukał. Zrozumiano?
Kiwnęła głową.
– W porządku. Masz... – Redmund uśmiechnął się krzywo. – ...chwilę.
Nie czekając na specjalne zaproszenie, ruszyła prosto w gęstwinę. Ciężkie krople deszczu zwalały się jej na głowę, a ona brodziła w mętnej, błotnistej wodzie, usiłując się nie potknąć o powywijane we wszystkie strony, wystające korzenie ols i sosen. Właściwie to nie wiedziała, ile tak już maszeruje, cichaczem przekradając się za kolejne konary, kolejne zwaliste pnie, kolejne krzaczory i kolejne doły pełne brudnej, gęstej cieczy. Była prawie pewna, że „chwila", o której mówił Redmund, dawno już minęła. Ale miała to gdzieś.
Nie robiła tego zwiadu dla nich. Tylko dla siebie.
Co chwilę jej uszy zwracały się na boki, wyłapując pośród deszczu nowe, nieznane dotąd dźwięki. Nozdrza również wodziły za znajomą wonią smrodu, chcąc wychwycić wśród bagiennych oparów nutę zapachu Alberta. Jednak nikogo w pobliżu nie widziała, ani nie wyczuwała.
„Gdzie się schowałeś, Albercie?"
Postawiła uszy. Jej nos w końcu wychwycił charakterystyczny smród, dolatujący gdzieś z głębi bagien. Zaczęła uważniej węszyć, stąpając ostrożnie po grząskim terenie, aż do jej wilczych uszu dobiegł pewien gwizd.
Gdzieś to już słyszała. I nie pomyliłaby z niczym innym.
Wtem na całej szerokości bagien, jaką obejmowała wzrokiem, zaczęli pojawiać się Dzicy, niczym stwory wynurzające się z gęstej, trującej wody. Ze zwierzęcymi czaszkami w roli masek, z grubymi futrami na plecach, z kościaną bronią w łapach. Wychylali łby zza każdej wiekowej olsy, zza każdego leżącego pnia, z każdego zakamarka i z każdej szczeliny, jaka tylko mogła istnieć. Heather nie była w stanie ich zliczyć; gdzie by się nie obróciła, tam tylko przybywało więcej czaszek, a z ich czarnych oczodołów łypały na nią małe, błyszczące, żółte ślepia. A ona stała pośrodku, sama jak palec, i zaczynało do niej docierać, co oznacza wpaść prosto w paszczę wilka.
Nagle bagna zalała równie dzika horda Sowilian i Czarnoleszych, gotowa do jatki. Omal jej nie stratowali. Nawet nie zdążyła się przestraszyć; krew zawrzała w jej żyłach, a ona dołączyła do wielkiego pogromu, tnąc po kolei każdego Dzikiego, który tylko wszedł w drogę jej szabli.
Niebo zaczęło błyszczeć od gromów i błyskawic, a deszcz zwalił się na nich ciężko z góry, oblepiając ich włosy, ciała i odzienie. Ślizgali się na jeszcze bardziej grząskim i mokrym gruncie, brodzili po kolana w cuchnącej bagiennej wodzie, a silna ulewa zawężała im pole widzenia, rozmazując wszystko to, co znajdowało się dalej.
Krew szumiała jej w uszach – a może był to tylko deszcz? Nienawidziła deszczu. Zagłuszał wszystkie wrzaski, okrzyki i warknięcia, roznoszące się echem po całych bagnach. Ale nie był w stanie zagłuszyć jednej rzeczy.
Gwizd. Znów ten cholerny gwizd. Najpierw na jego dźwięk Dziki ucieka w popłochu, a potem pojawia się cała ich zgraja. Zupełnie jak jakiś sygnał, jak znak, jak rozkaz...
Przebiła pędzącemu na nią Dzikiemu bok i powaliła go kopniakiem na grunt, a jej noga prawie pośliznęła się na grząskim podłożu. Obróciła się, chroniąc swoje tyły i wypatrując kolejnego zagrożenia, a pośród całej bandy bijących się Dzikich i wilczoludzi, dostrzegła jego.
Chroniło go kilku Dzikich. Jelenią maskę miał ściągniętą na plecy, a całe jego ciało okrywały obszarpane skóry i futra. Wyglądał komicznie w tym przebraniu, a fakt, że wcale do niego nie pasowało, potwierdzały czarne jak smoła włosy i szare, roziskrzone oczy. Czarnoleska uroda.
Miał zagwizdać raz jeszcze, koniuszki palców już dotykały jego ust, ale zawahał się, a jego spojrzenie zbiegło się ze wzrokiem Heather. Wykrzywił wargi w krzywym, szaleńczym uśmieszku, po czym rzucił się pędem przed siebie, ślizgając się po błocie między walczącymi wojownikami.
Heather rzuciła się za nim. Co jakiś czas nasyłał na nią jakiegoś Dzikiego, żeby ją spowolnić, ale nic w tym momencie nie było w stanie jej powstrzymać. Nie teraz, gdy władał nią zew krwi; zamierzała się zemścić na Albercie za całą krzywdę, jaką wyrządził Gilbertowi i jego rodzinie. Zamierzała odrąbać mu ten jego chory, szaleńczy łeb i zatknąć go na pal przed wejściem do bagien, jako przestroga dla wszystkich, którzy mieliby zamiar podobnie oszaleć.
Biegła za nim w głąb bagien, tam gdzie nikt się jeszcze nie zapuścił – a przynajmniej nikt oprócz Alberta. Praktycznie wydostali się z całej tej krwawej jatki, depcząc po ciałach poległych Dzikich i sowiliańskich młodzików, chlapiąc na boki czerwonawą, zabarwioną od posoki wodą. Heather w końcu doskoczyła do jednego z dwóch przydupasów Alberta i złapawszy go za futrzaną pelerynę, pociągnęła go do siebie i wbiła mu szablę prosto we wnętrzności, przebijając jego serce na wylot. Wyjęła czym prędzej ostrze i opuściła cielsko, chcąc zająć się drugim przeciwnikiem, ale ktoś już z nim walczył – jakiś miedzianowłosy młodzian, nadzwyczaj głupi, że za nimi pobiegł. Było zająć się jatką, to jest osobisty spór i jej własne Dzikie Polowanie!
Rudzielec zaraz oberwałby długimi szponami Dzikiego prosto w bok, dlatego zepchnęła go do wody, a sama sparowała cios ostrzem swojej szabli. Zrobiła to w jednym błyskawicznym susie, tak szybkim, że aż przemoczony kaptur opadł na jej plecy, odsłaniając tym samym czarne, posklejane od deszczu pasma włosów i jasną, dziewczęcą twarz.
Dziki odskoczył i zamachnął się na nią swoją kościaną pałką. Z trudem obroniła potężne, silne uderzenie, aż kolana ugięły się pod nią bardziej niż powinny. Usłyszała gwizd. Obróciła lekko głowę i kątem oka dojrzała, jak Albert nakłada zwierzęcą maskę na twarz i zaczyna uciekać w towarzystwie kolejnych Dzikich, którzy znowu pojawili się nie wiadomo skąd, zapewne wypełzli z tej brudnej wody jak potwory rzeczne.
W ostatniej chwili uchyliła się przed kościaną pałką, która jeszcze trochę i rąbnęłaby ją prosto w głowę – i na tym zakończyłby się pewnie jej żywot. Zamachnęła się szablą, nieco ospale, zmęczona i wściekła – powinna się rozprawić z tym Dzikim jak najprędzej i dalej gonić Alberta. Ale wiedziała, że trochę już na to za późno. Odbiegł zbyt szybko, a ona nie ruszyła od razu. Nie miała szans, żeby teraz go dogonić. Dlatego była wściekła. Gdyby nie ten cholerny rudzielec, który napatoczył się tu nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co, to jeszcze miałaby szansę!
Usłyszała czyjeś kroki. Gdy ona siłowała się z Dzikim na szablę i pałkę, ktoś nadbiegł z jej lewej strony i dźgnął Dzikiego, nim ten zdążył się zorientować. Spojrzała w lewo; Gilbert wyjął ostrze z cielska przeciwnika i po chwili jednym zamaszystym ruchem odrąbał mu łeb, a ten zakręcił się w powietrzu i z głośnym pluskiem wpadł do wody, tuż obok rudzielca. Młodzian wzdrygnął się i odsunął kawałek dalej.
Heather spojrzała na Gilberta i odetchnęła głęboko, czując, jak kamień spada jej z serca na jego widok – choć wyglądał tragicznie. Twarz miał czerwoną od żalu i gniewu, a mokrą nie tylko od deszczu. Dziwiła się, jakim cudem w tak rozchwianym emocjonalnie stanie dał radę walczyć z Dzikimi i nie dorobił się jeszcze praktycznie żadnego draśnięcia. Ale cóż, to był Gilbert. Od kogoś w końcu nauczyła się podobnych umiejętności.
Gilbert zaczesał do tyłu mokre włosy i strzepnął świeżą krew z szabli, po czym schował ostrze do pochwy.
– Nic ci nie jest? – spytał, łapiąc ją za ramiona.
Pokręciła głową, patrząc prosto w jego lodowato niebieskie oczy. Niebo znów rozbłysło światłem, a w oddali zadudnił grzmot.
– Albert zwiał – mruknęła z żalem.
– Wiem.
Powiodła wzrokiem za rozciągającymi się w oddali bagnami, po czym westchnęła i zrezygnowana również schowała szablę. Gdy tylko to zrobiła, Gilbert złapał ją w swoje ramiona i przytulił mocno, jakby wcześniejszym dotykiem niewystarczająco sprawdził, czy stała przed nim cała i zdrowa. Nie dziwiła się mu. W końcu jeszcze tego samego dnia stracił całą rodzinę. Przynajmniej ona mu została.
Jej uszy zwróciły się w tył, gdy posłyszała chlapanie i ruch wody. To rudzielec z pewnością wstał w końcu z kałuży. Wysunęła się sprytnie z objęć Gilberta i odwróciła w stronę młodziaka.
– I na co tu jeszcze czekasz?! – warknęła wściekle, podchodząc do niego bliżej. – Wszystko popsułeś, ty głupi kundlu! Musiałeś się wtrącać?!
Rudowłosy cofnął się, nieco zbity z tropu i jeszcze trochę, a znów wpadłyby do wody.
– Jeszcze tu stoisz? Wracaj bić się z resztą!
Młodzieniec odwrócił się w stronę toczących się walk, ale zaraz do niego dotarło, że wszystko znacząco ucichło. Nawet ta dudniąca w oddali burza.
Niebawem całą trójką dostrzegli, że dzika jatka dobiegła końca, zostawiając po sobie rozległe plamy krwi, czerwonawą wodę i masę bezwładnych ciał, czekających na zgniliznę.
Polowanie skończone.
***
Korekta 08.02.2025
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro