Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ III | Firnea

Phoebe nie zamierzała się jednak poddać. Wypowiadała słowa powoli i wyraźnie, ale nieznajoma tylko patrzyła na nią otępiałym wzrokiem i od czasu do czasu przechylała głowę.

– Albo to szok, albo faktycznie nie mówi – westchnęła Phoebe. – Chociaż to dziwne, bo nawet gdyby była niemową, to próbowałaby się jakkolwiek porozumieć. A tu jak do woła.

– Mam wrażenie, że ona nas nie rozumie – rzekł w końcu Niven, przygryzając wargę. Zerwał źdźbło łąkowej trawy i zaczął mamlać je w ustach. – Jakbyśmy mówili po ludzku.

Oczy Phoebe błysnęły dziwnym blaskiem, a jej twarz jakby pojaśniała. Kąciki ust rozeszły się w niewielkim uśmiechu.

Niven uniósł brew i przygryzł trawę.

– A ciebie co, oświeciło?

Słysząc jego głos, pokręciła głową, próbując strząsnąć resztki dziwnych i nieprawdopodobnych myśli.

– Musimy coś z nią zrobić – wypowiedziała poważnym tonem. – Zanim przyjdzie...

– Kto przyjdzie? – Drgnęła, słysząc znajomy głos.

Odwróciła się na pięcie, a jej oczom ukazała się prostokątna, lekko opalona twarz Gavina. Przełknęła ślinę. Jakim cudem zjawił się tuż za nimi, w dodatku praktycznie bezszelestnie?

– Pan maruda, niszczyciel dobrej zabawy...

– Morda, Niven – warknął chłopak.

Wtem jego ciemne, brązowe oczy dostrzegły małą, przestraszoną istotkę. Zacisnął wargi w wąską linię i pewnym krokiem podszedł do niej.

– Wystraszysz ją. – Phoebe złapała go za ramię.

On jednak wyszarpał rękę i spojrzał przenikliwym wzrokiem na dziewczynę, a potem na Nivena.

– Czy możecie mi wyjaśnić, co to jest?!

– Mówi się kto...

– I dlaczego przysnąłeś na warcie, łosiu jeden! – Trzepnął kompana w łeb.

Tymczasem Phoebe wymierzyła w niego palcem i wycedziła przez zęby:

– A ty mnie śledzisz! I przylazłeś tu za mną, krok w krok!

– Bo łazisz, Zaang jeden wie gdzie, i jeszcze ci się coś stanie!

– Moje gołąbeczki, nie chcę przeszkadzać, ale...

– Morda, Niven! – warknęli jednocześnie, a chłopak poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku.

Odchrząknął, przeczesał dłonią przydługą grzywkę i rzekł:

– Ktoś nam chyba ucieka.

Kompani powoli odwrócili od siebie wściekłe spojrzenia i dostrzegli, że tajemnicza nieznajoma odpełzła dobre kilka kroków za wóz. Wprawdzie dalej siedziała na gołej ziemi, ze zgiętymi nogami, podparta rękoma z tyłu, ale zdawała się być gotowa do desperackiej próby ucieczki.

Phoebe uderzyła Gavina w bok i mruknęła:

– Świetnie, wystraszyłeś ją.

Odetchnęła głęboko i siląc się na spokój, ostrożnie podeszła do przerażonej ich krzykami istotki, po czym ukucnęła tuż przy niej i uśmiechając się ciepło, wyciągnęła przed siebie dłoń.

– Chodź, zabierzemy cię do domu – wypowiedziała najserdeczniejszym tonem, na jaki było ją stać.

Nieznajoma lekko drgnęła. Coś w słowie „dom" wydawało jej się znajome.


***


Zapukał w spękane, porosłe mchem drzwiczki i cofnął się nieznacznie. Odetchnął głęboko, a chwila oczekiwania zdawała mu się dłużyć w nieskończoność. Zwrócił uszy w przód, chcąc wyłapać szmer zbliżających się niespiesznie stóp.

W końcu drzwi uchyliły się delikatnie, a wśród mroku wnętrza chaty dojrzał złociste, świecące ślepia, świdrujące go na wylot. Miał wrażenie, że prześwietlają nie tylko jego ciało, ale także i ducha.

– Cóż cię do mnie sprowadza, Nathanielu? – Popękane wargi staruszki rozchyliły się w niewielkim grymasie uśmiechu.

Kobieta skinęła głową i otwarła szerzej drzwi, po czym końcem swej drewnianej laski nakazała mu przekroczyć próg, co zgodnie z jej poleceniem uczynił.

Wewnątrz panował półmrok i zaduch, pachnący sosnowym olejkiem i paloną żywicą. Skłębiony dym unosił się aż pod sklepienie dachu, gdzie mieszał się z woniami kadzidełek, by potem upaść i sunąć, niby ociężały, po udeptanej ziemi klepiska.

Kości związane rzemykami na drewnianej lasce zadźwięczały lekko. Nathaniel przyjrzał się staruszce, która – narzuciwszy na zgarbione plecy haftowaną chustę – usiadła przy kadzidełku, krzyżując nogi. Za jej przykładem zasiadł naprzeciw niej.

– Miałem sen – odparł na zadane wcześniej pytanie, dalej nie spuszczając z niej oka.

Srebrne od siwizny włosy miała upięte w ciasny, niski kok, z którego tylko kilka sztywnych, cienkich pasemek odważyło się wysunąć. Jej twarz znaczyły liczne zmarszczki, ciągnące się od czoła, przez policzki aż do podwójnego podbródka. Duży, orli nos z niewielkim garbem zdobiły ciemne pocałunki słońca, a suche, spierzchnięte wargi poruszały się powoli, wymawiając bezgłośnie słowa, których nie był w stanie odczytać.

Stara Druidka trzymała się nadzwyczaj dobrze jak na swój podeszły wiek. Nie chciał nawet myśleć o tym, ile rzeczywiście mogła mieć wiosen na karku – zdawało mu się, że jest tak stara, jak świat. W końcu, gdy on był jeszcze młody, ona już nosiła na ciele oznaki starości. I mimo upływu czasu do grobu nie było jej spieszno.

– No już, mów, co cię trapi, ja nie mam całego dnia. – Pchnęła go laską w ramię.

– Śniła mi się kobieta. A raczej dziewczyna... Chociaż wyglądała na starszą, może jednak kobieta...

– Nie gub się w zeznaniach, tylko gadaj – mruknęła ochrypłym głosem.

– ...Ale na jej twarzy nie było ust. To znaczy, najpierw nie było, potem znowu były, i jakby starała się coś powiedzieć, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, i...

– Jesteś pewien, że to nie wyobraźnia płata ci figle? – Uśmiechnęła się złowieszczo.

– Głowa mnie boli niemiłosiernie, to nie może być wyobraźnia.

– Źle sypiasz. Wypij ziółka przed snem, dobrze ci to zrobi.

– Próbowałem, ale przez te zielska to już w ogóle nic mi się nie śni, no i sam już nie wiem, co gorsze.

Pacnęła go końcem swojej laski w bok głowy.

– Musisz oczyścić swój umysł, inaczej nic z tego nie będzie.

– Nie traktuj mnie, jakbym był dzieckiem – odpowiedział, masując obolałe miejsce.

Jej popękane usta rozwarły się w chytrym, prawie bezzębnym uśmiechu.

– Nic a nic się nie zmieniłeś. Nic a nic.

Westchnął, po czym pewna myśl przyszła mu do głowy.

– Tam jeszcze coś było... – mruknął. – Tak, za tą dziewczyną ciągnęły się dwie ścieżki, jedna w świetle, druga w cieniu. A ona była jakby pomiędzy. Na rozstaju dróg.

– No i to ma trochę więcej sensu – wychrypiała staruszka, spoglądając w dym unoszący się znad kadzidełka. – Tyle?

– Tak. Chyba tyle. I wszędzie była mgła.

– No, to akurat żadna nowość, ta mgła ci towarzyszy, od kiedy... No, nie muszę ci chyba przypominać, sam dobrze wiesz. – Wyszczerzyła się, a on zganił ją ostrym spojrzeniem.

Nie chciał, by o tym wspominała. Pragnął odrzucić znaczenie sennej mary najdalej, chociaż wiedział, że to niemożliwe. I tak jak los zapisany jest gdzieś w gwiazdach, od Przeznaczenia nie można uciec – zwłaszcza wtedy, gdy w obliczu większego dobra trzeba mu się poddać.

Zacisnął pięści, aż pazury zaczęły boleśnie wbijać się w szorstką skórę jego dłoni. Staruszka sięgnęła drżącymi, kościstymi dłońmi po gliniany kubek i upiła łyk dziwnego, zielonkawego wywaru.

– Niemowa – odparła, przełknąwszy napój – będzie zgubą lub nadzieją.

Mruknął pod nosem.

– Mało to odkrywcze – dodał.

– A czy wszystko musi być odkrywcze? – Westchnęła. – Widzisz, takie proste sny podsyłają ci bogowie, a ty i tak się mnie o wszystko wypytujesz, jakbym była twoją matką!

– Duchową to i owszem.

Ściągnęła brwi i pacnęła go laską w czoło.

– Gdy trzeci raz laska uderzy, to won mi za drzwi – wychrypiała.

Mężczyzna, rozumiejąc sens jej wypowiedzi, posłusznie wstał i udał się w kierunku wyjścia.

– Zanim pójdziesz... – odezwała się niespodziewanie. – Moje kadzidełka mi mówią, że chyba dziatki ci gdzieś zwiały.

Odwrócił się i spojrzał na nią spod szarawych brwi.

– Te twoje kadzidełka nie mają takiej mocy, żeby wszystko wiedzieć.

– Owszem, mają, są w tym nawet lepsze od ciebie! – Wyszczerzyła się i zachichotała, a jej śmiech wybrzmiał w całej izbie jak skrzeczenie duszonej ropuchy.

Nathaniel pokręcił głową z dezaprobatą i pchnął drzwi, wprowadzając nieco świeżego powietrza do zadymionej chatki.

– Jesteś beznadziejny w tych snach – rzekła na odchodne staruszka, po czym spojrzała na niego pobłażliwie, czego już nie mógł dostrzec. – Więc chociaż nie bądź beznadziejnym ojcem.

Jak miał nie być beznadziejnym ojcem, skoro zgodził się na Przeznaczenie?

Zamknął za sobą drzwi i wciągnął przez nos wilgotne, poranne powietrze, od którego prawie zakręciło mu się w głowie. Spojrzał w górę, a między szmaragdowymi koniuszkami wysokich drzew dojrzał przeciskające się promienie rannego słońca, zasłoniętego przez szarawe obłoki.

„Będzie padać" – pomyślał.

Przeczesał ręką przydługie, białe jak śnieg włosy i udał się w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszedł.

Wiedział, że jego dzieci nie wróciły na noc do domu, jednak nie dziwiło go to bardzo. Był w końcu koniec lata, a te urwisy uwielbiały spać pod gołym niebem, w towarzystwie swoich kompanów i ogniska. Miał jednak przeczucie, że tym razem nie chodziło o zwykłą zabawę i martwił go przy tym fakt, że dostawa jeszcze nie przybyła. Chciał wierzyć, że te dwie sprawy nie miały ze sobą nic wspólnego.

Marszowym krokiem wparował na polanę, gdzie wrzało od pracy i radosnych, głośnych rozmów. Spojrzał w lewo; grupa mężczyzn z iście młodzieńczym zapałem naprawiała dach chaty jednego ze swoich kolegów. A śmiechu było przy tym co nie miara. Spojrzał w prawo; kobiety szły właśnie nad rzekę z naręczem ubrań, trajkocząc przy tym niemiłosiernie, a te, które go akurat zauważyły, uśmiechnęły się promienie. Odwzajemnił uśmiech i uniósł dłoń w geście powitania.

Gromada niesfornych dzieci przebiegła blisko jego prawej nogi, mało nie wywracając się o jego buty. Podążył za nimi wzrokiem i tylko uśmiechnął się z politowaniem, kręcąc głową. Kilku przechodniów przywitało się z nim ożywionym tonem, ktoś wspomniał o dzieciach, ktoś kazał pozdrowić żonę. Było tak, jak zawsze.

Dotarł prawie na drugi skraj polany, gdy jego uszy zwróciły się w stronę znajomych głosów. Naraz zza spiczastych pni sosen wyłoniły się młodzieńcze, rozgadane sylwetki, które – jak szybko go spostrzegły – tak szybko zamknęły jadaczki i stanęły jak wryte.

Wesoła kompania przejawiała bardziej obraz nędzy i rozpaczy, a sam Nathaniel wzdrygnął się na widok ubabranych krwią spodni Elroya i mniejszych bądź większych czerwonych plam na odzieniu całej gromadki. Zaczynał mieć coraz gorsze przeczucia...

– Ym, ojcze, my... – zaczął nieporadnie Syriusz, po czym westchnął i spojrzał w stronę kompanów. – No, ja się poddaję, liczcie na siebie.

Phoebe szturchnęła brata w żebra, na co ten jęknął z bólu. Wystąpiła krok w przód i już rozchyliła wargi, by coś powiedzieć, gdy ojcowski wzrok uświadomił jej, że wcale nie chciała nic mówić. Spuściła głowę i niechętnie wycofała się do szeregu.

Gavin przełknął ślinę. Kapitulacja samych potomków Nathaniela nie stawiała ich w dobrej sytuacji, tylko pogłębiała dołek, jaki pod sobą wykopali, wyruszając na feralną „wycieczkę". Gdy stanowczy wzrok alfy przeniósł się w końcu na niego, poczuł się zobowiązany, by powiedzieć cokolwiek, ale nie bardzo był w stanie. Cisza ze strony wodza przerażała go chyba najbardziej.

Alfa westchnął, opanowując drżenie rąk.

– Zapytam tylko: co tam się stało?

– Zaatakowali nas Sowilianie – wypalił Gavin. – Zabili woły i okradli wóz. To, co zostało, wzięliśmy ze sobą.

Nathaniel przetarł czoło, czując, jak jego nieustający ból głowy coraz bardziej się nasila. Odetchnął głęboko, chcąc uspokoić nerwy i kołatające serce.

– Ilu ich było?

– Z pół tuzina – mruknął cicho Niven, unikając kontaktu wzrokowego z wodzem.

– Bogowie was mieli w opiece, że nic wam nie jest. – Spojrzał na spodnie Elroya i przewiązane ramię Nivena. Dodał ciszej: – Większości nic nie jest.

Zaraz potem westchnął zrezygnowany i spytał:

– Kto wpadł na taki poroniony pomysł?

Phoebe, nie podnosząc wzroku z ziemi, wskazała na Syriusza, a Syriusz na siostrę.

– Czemu mnie to nie dziwi, co? – mówiąc to, alfa podszedł do nich. – Jak coś się dzieje, to zawsze jest to wasza dwójka.

– To był jej pomysł.

– Ale on się zgodził!

Rodzeństwo dostało po głowie.

– Chyba nie muszę wam mówić, że to było straszliwie niebezpieczne – dodał alfa z przekąsem.

– Gdyby nie zaatakowali, nic by się nie stało – wymamrotała pod nosem Phoebe, po czym zaraz pożałowała swych słów.

– Z wami jeszcze sobie porozmawiam. W domu.

Naraz jego uwagę zwróciła dodatkowa, nieznajoma osoba w szeregu. Przyjrzał się jej szarawej, wąskiej twarzy, rozbieganym, wystraszonym oczom i wychudłej posturze, po czym podszedł bliżej i rzekł:

– Kim ona jest?

Gavin odchrząknął i zaczął wyjaśniać:

– Znaleźliśmy ją rano przy wozie. Nie należy do Sowilian, a czy do Sagittów, to nie wiadomo. Nie mówi i zdaje się, że nas nie rozumie.

– Mhm – mruknął Nathaniel, kiwając głową.

Omiótł całą kompanię raz jeszcze od stóp do głów. Westchnął cicho.

– Zabierzecie te worki do grupy zajmującej się dostawą. A jeśli chodzi o wasz wybryk, to będziecie się tłumaczyć przed rodzinami, ja już nie chcę o tym słyszeć.

Zapanowała chwila ciszy. Wszyscy tylko kiwnęli głowami, niektórzy nawet nie podnieśli wzroku.

– Ty, Gavinie, porozmawiasz ze mną, ale to później – zwrócił się do chłopaka, po czym przeniósł spojrzenie na swoje dzieci. – A wy... Marsz. Do domu. I weźcie ze sobą tę... znajdę. Potem się z wami rozmówię.

Phoebe przełknęła ślinę i pociągnęła nieznajomą za rękaw jej lnianej koszuli. Dziewczyna tylko rozejrzała się wokół, kompletnie zdezorientowana i delikatnie wystraszona, ale nie powiedziała nic. Zacisnęła tylko suche wargi w wąską linię i położyła po sobie uszy.

Syriusz spojrzał na swoją drużynę i zasalutował im w geście pożegnania, unosząc przy tym leciutko kąciki ust. Sam jednak miał w gardle gulę nie do przełknięcia, a wizja spotkania z matką i przyszłej rozmowy z ojcem napawała go pewnego rodzaju strachem i niepokojem.

Dostrzegli matkę już z daleka, gdyż ta stała w progu, zamiatając obejście. Na ich widok Diana – bo tak miała na imię – zmrużyła oczy i przeszyła ich chłodnym, stanowczym spojrzeniem. Zacisnęła mocniej dłonie na kiju od miotełki, a następnie wycedziła przez zęby:

– Jak miło widzieć, że pamiętacie o domu i o starej matce.

Phoebe tylko uśmiechnęła się głupkowato i złapała nieznajomą za przegub dłoni. Podprowadziła ją pod same drzwi, kuląc się przed władczą postawą rodzicielki. Tak jak myślała, dostała miotłą po łbie, tak samo jak i zaraz jej brat. Przygładziła włosy i zerknęła na niemowę – dziewczyna odsunęła się nieco i omiotła ich wszystkich zagubionym wzrokiem, przygryzając pazurki prawej dłoni.

– A to kto? – mruknęła Diana, mrużąc oczy i nadstawiając uszu.

Zlustrowała nowoprzybyłą bacznym spojrzeniem, gładząc rękojeść zmiotki.

– Ciężko powiedzieć... – odrzekła cicho Phoebe, kładąc wilcze uszy po sobie. – Znajda. I niemowa.

– Mhm.

Phoebe przełknęła ślinę i wymieniła z bratem porozumiewawcze spojrzenia. Nie pierwszy raz w końcu znikali na całą noc i pół dnia następnego, nie zamierzała więc zwierzać się matce z ich niezbyt mądrej i pochwalanej wyprawy. Stwierdziła, że tak będzie lepiej, przynajmniej na ten moment. Potem i tak zbiorą oficjalną burę od ojca... Lepiej, żeby rodzice krzyczeli na nich razem niż każde z osobna.

– Gdzie żeście się szlajali tyle czasu? – spytała Diana.

Phoebe była już o krok od przekroczenia progu. Zatrzymała uniesioną nogę w powietrzu i zaklęła w myślach. Już miała coś powiedzieć, ale na szczęście – i w końcu – odezwał się Syriusz.

– Ognisko, jak zwykle. Koniec lata i te sprawy. Zabawa.

– Ja wam dam zabawę, jak następnym razem bez słowa na noc nie wrócicie! – Trzepnęła go miotłą w łeb. – A teraz już, do środka. Pewnie głodni jesteście. Ta nowa na pewno.

Phoebe uśmiechnęła się lekko pod nosem i śmiało przekroczyła próg domostwa, wdychając nosem zapach sosnowego igliwia i futer leśnych zwierząt.

– Znowu jakieś przybłędy do domu sprowadzasz... – szepnęła jej matka do ucha, a ona aż się wzdrygnęła.

Usiadła na rozłożonych przy kominku zwierzęcych skórach i futrach. Skrzyżowała nogi, po czym spojrzała w górę, na zawieszone na drewnianych ścianach okazałe jelenie poroża. Przymknęła oczy, a z błogiego spokoju wyrwał ją dopiero donośny głos matki:

– A ty dokąd się wybierasz?

– Muszę porozmawiać z ojcem – odparł Syriusz, próbując wyminąć rodzicielkę.

– Mhm. – Kobieta o mysich włosach mruknęła ironicznie i pokiwała głową. – Z ojcem, tak? Już ja wiem, że ci nie ojciec, a panny w głowie! Siedzisz w chałupie, a nie łazić będziesz!

Syriusz tylko zwiesił głowę i odsunął się taktycznie od matki – dalsze dyskusje nie miały żadnego sensu. Powlekł się więc wolnym krokiem w kierunku kominka i usiadł na futrach obok siostry. Oparł twarz na dłoniach, a Phoebe wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu i pokazała mu język.

– Hola, hola, co to za lenistwo, moja panno? Już, do roboty, starej matce pomóc, a nie! Wylegiwać się będzie.

Dziewczyna westchnęła cicho, a tym razem to Syriusz zachichotał pod nosem i dał jej kuksańca w bok. Podniosła się niechętnie i zaraz też dostała do rąk niedawną zdobycz polowania – dziką kaczkę, którą należało dokładnie oskubać z piórek.

Siadła w kącie i ze skwaszoną miną zajęła się robotą, zerkając co chwilę na brata z wyrazem poirytowania w oczach. Syriusz ułożył się wygodnie pod kominkiem i zaczął mruczeć pod nosem jakąś cichą melodię, wystukując rytm uderzeniami dłoni o klepisko.

„Co za nudy..." – pomyślała i wyrwała wściekle kolejne piórko.

Marzyła tylko o tym, by znów wyjść z tego domu. A zamiast tego musiała przynajmniej udawać, że jest jakkolwiek przejęta codziennymi obowiązkami, bo matka łypała na nią co chwilę, krzątając się po izbach.

Wtem dało się słyszeć dźwięki pukania. Diana odstawiła miotłę i poprawiwszy ciemne włosy sięgające ramion, podeszła do drzwi. Phoebe lekko nadstawiła uszu, próbując posłyszeć choć skrawek rozmowy, ale nic nie zrozumiała z tych nikłych szeptów.

– Mhm – mruknęła nieco głośniej Diana. – Zaraz będę.

Odwróciła się do swoich dzieci i powiedziała poważnym tonem:

– Macie mi tu siedzieć grzecznie i się nie ruszać, zrozumiano? Muszę pilnie wyjść. Ale wrócę.

Rodzeństwo zgodnie pokiwało głowami. Chwilę potem usłyszeli już trzaśnięcie drzwiami.

Syriusz skoczył na równe nogi i uchylił lekko wrota, obserwując, w którą stronę poszła ich rodzicielka. Wyglądał tak chwilę, po czym ożywiony podbiegł do skrzyni i zaczął w niej grzebać, dopóki nie wyciągnął ze środka drewnianej, ładnie zdobionej liry o pięciu strunach. Popatrzył na instrument i uśmiechnął się pod nosem, co nie uszło uwadze jego siostry.

– A ty co kombinujesz? – spytała, unosząc brew.

– Jak to co, zmywam się stąd. A ty? – Wstał znad skrzyni i przeniósł na nią wzrok swoich błękitnych, błyszczących oczu. – Idziesz, czy nie?

– Jeszcze się pytasz? – rzuciła kaczkę prosto na klepisko i chwilę później stała już przy drzwiach, obserwując ukradkiem okolicę.

W jednej chwili jednak się zawahała. No tak, tajemnicza nieznajoma! Nie mogli jej przecież zostawić ot tak samej.

...a może jednak mogli?

– Poczekaj tutaj, dobrze? – Położyła dłoń na jej ramieniu, na co niemowa lekko się wzdrygnęła. – Niedługo wrócimy! – Phoebe pomachała jej na pożegnanie, po czym wraz z Syriuszem wymknęła się z chatki i oboje czmychnęli prosto w krzaki.

Dziewczyna podeszła jeszcze na tyły domostwa i zza skrzyni wyciągnęła średniej wielkości łuk oraz kołczan pełen strzał, który zarzuciła sobie na plecy.

– Tylko nie mów, że będziesz polować – szepnął Syriusz.

– Ty masz swoje zabawki, ja mam swoje. – Pokazała mu język i ruszyła pędem przed siebie, a brat zaraz do niej doskoczył.

Kilka chwil później znajdowali się już u progu niewielkiej polany, schowanej w cieniu wysokich jodeł. Wokoło niósł się szum leśnego strumyka i świergot dzikiego ptactwa. Nie ustawało także krakanie wron, krążących ponad nimi w poszukiwaniu pożywienia.

Pośrodku łączki, na soczysto zielonej trawie siedziała grupka młodych dziewczyn, zajętych zrywaniem polnego kwiecia i wiciem wianków. Syriusz uśmiechnął się do nich promiennie, po czym usiadł na kamieniu przy rzeczce i przeciągnął palcami po strunach swojej własnoręcznie wykonanej liry.

Wnet obskoczyła go cała rzesza zaciekawionych panien, na co Phoebe tylko przewróciła oczami. Przykucnęła przy strumieniu i zajęła się oglądaniem zrobionych przez siebie strzał. Sprawdzała mocowanie grotów i lotek, przysłuchując się jednym uchem prowadzonej obok rozmowie.

– Zagraj coś, proszę!

– Sam ją zrobiłeś?

– Ojej, jaka ładna!

– A ja słyszałam – odezwała się jedna z dziewcząt – że wróciliście z jakiejś niebezpiecznej wyprawy.

Syriusz uśmiechnął się pod nosem i przeciągnął palcem po strunach. Phoebe westchnęła.

– A i owszem. Mogę wam o tym nawet całą balladę zaśpiewać!

– Nie, proszę, tylko nie to – mruknęła Phoebe, a brat zgromił ją wzrokiem.

– Nikt ci nie kazał tu siedzieć. No już, sio.

Siostra położyła uszy po sobie i podniosła się znad wody. Już miała coś powiedzieć, gdy wtem zza drzewa wychyliła się postać wysokiej, szczupłej dziewczyny o ciemnych, hebanowych włosach i alabastrowej cerze. Miała na sobie smukłą, białą spódnicę do kostek i równie jasną koszulę, a w ręku trzymała wiklinowy koszyk pełen świeżo zerwanych ziół. Omiotła całe zgromadzenie nieco krzywym spojrzeniem, unosząc przy tym jedną brew.

– Faye! – zawołała cicho Phoebe i podbiegła do dziewczyny, żeby ją przytulić.

Ciemnowłosa odwzajemniła uścisk, wodząc zniesmaczonym wzrokiem po gromadce adoratorek Syriusza.

– O, cześć Faye – rzucił chłopak z uśmiechem, wyłapując jej spojrzenie.

Zlazł z kamienia i skocznym krokiem podszedł do obu dziewczyn. Chwilę przyglądał się bladym policzkom Faye i jej delikatnie zaróżowionym wargom, po czym uciekł gdzieś wzrokiem i tylko smagnął palcami sztywne struny liry, uwalniając przy tym kilka miłych dźwięków.

– Czy wyście powariowali? – spytała chłodno Faye, wpatrując się małymi, błękitnymi oczami w twarze rodzeństwa. – Cała wioska o was mówi. Czy wam życie nie miłe?

Syriusz wzruszył ramionami.

– No i dobrze, że mówi. Jest o czym.

Faye spiorunowała go wzrokiem i zacisnęła wargi w wąską linię.

– Chcesz może posłuchać małej balladki o tym, co...

– Nie. Ona nie chce – odparła za przyjaciółkę Phoebe i odciągnęła ją lekko na bok. – A teraz zmywamy się z tego irytującego towarzystwa.

Odeszły kawałek w głąb lasu, a do ich uszu doleciały delikatne dźwięki szarpanych strun liry, idealnie komponujące się z melodyjnym głosem Syriusza.

Śpiewał coś o ich niesławnej wyprawie przez Wielką Równinę, lecz słowa stopniowo zlewały się w jedno i tonęły gdzieś w gąszczu sosen i krzewów porzeczkowych. Phoebe, chociaż często bywała znużona i poirytowana artyzmem młodszego brata, musiała przyznać jedno: został przez bogów obdarzony cudownym talentem, którego aż żal było nie wykorzystywać. Mógł robić ze swoim głosem, co tylko mu się żywnie podobało – zarówno niskie, jak i wysokie tony nie stanowiły dlań żadnego problemu. A śpiewał przy tym tak melodyjnie i czysto, że wszystkie jego pieśni nabierały zupełnie innego wydźwięku.

Może czasem była delikatnie ciut zazdrosna o to, że ona sama wstydziła się swojego głosu i potrafiła śpiewać przy innych tylko wtedy, gdy dostatecznie dobrze wstawiła się jakąś nalewką.

Gdy odeszły wystarczająco daleko, Phoebe chwyciła swój łuk i wyciągnęła jedną strzałę, po czym puściła ją zaraz przed siebie, a ta wylądowała wbita w pień rosnącego naprzeciw niej drzewa. Przyglądała się jej chwilę, aż dłonie zaczęły jej się trząść, co nie uszło uwadze spostrzegawczej Faye.

Phoebe opuściła łuk i pokręciła głową, próbując pozbyć się z niej natrętnych myśli.

Łuk. Broń. Grot. Ostrze. Szabla.

Skojarzenie nadeszło szybciej, niż by się tego mogła spodziewać.

– Opowiesz mi, co tam się właściwie stało? – spytała Faye, opierając się o pobliskie drzewo.

Phoebe westchnęła głęboko, a nikły dreszcz przebiegł po jej plecach. Zamrugała kilka razy, po czym położyła uszy po sobie i spojrzała na przyjaciółkę.

– Ta – mruknęła i podeszła po wystrzeloną wcześniej strzałę.

Gdy już ją zabrała, przysiadła na jednym ze zwalonych pni, a Faye zajęła miejsce tuż koło niej.

– Jak dużo już wiesz?

– Tyle, ile mówią w okolicy. Że was napadli.

– Mhm... – mruknęła Phoebe. – Ale nie ludzie. Tylko Sowilianie.

Ciemnowłosa przyjęła tę wiadomość ze stoickim spokojem. Z jej ust wydobyło się jedynie małe, ciche westchnięcie.

– I... Wydaje mi się, że... Ja chyba kogoś zabiłam.

Phoebe zacisnęła pięści, a chwilę później ukryła twarz w dłoniach.

"Chyba" było zbyt wielkim eufemizmem, którym próbowała sobie wmówić, że wcale nie ubrudziła sobie rąk czyjąś krwią.

Faye położyła dłoń na jej ramieniu.

– No już, weź się tym tak nie zamartwiaj. To tylko jakiś głupi Sowilianin. A wy musieliście się bronić.

– Wiem, ale...

„Ale co mi odbiło?! Rzucać się tak bezmyślnie do bitki?!"

– Ale kobieta nie powinna zajmować się walką. To wbrew...

Co by pomyślała jej matka? A co ojciec?! O bogowie, jak dobrze, że chociaż o tym nie musieli wiedzieć...

– Przestań – przerwała jej Faye i zabrała dłonie z jej twarzy. – Już wystarczy.

Phoebe przełknęła ślinę i lekko pociągnęła nosem. Mimo to wciąż unikała kontaktu wzrokowego z przyjaciółką.

– Ale to grzech. Nie wolno odbierać życia, które nadała nam Matka, każdemu tak samo...

– Pomodlisz się wieczorem i Matka ci to wybaczy. To uzasadniona obrona. Zresztą, on pierwszy był w stanie złamać tę zasadę, prawda?

Phoebe pokiwała delikatnie głową i przeniosła ostrożnie wzrok na ciemnowłosą.

– Nie maż się już. To do ciebie niepodobne – mówiąc to, Faye otarła drobne łezki z jej policzka.

– Nie... Nie znienawidzisz mnie za to?

Dziewczyna parsknęła cichym śmiechem.

– A dlaczego miałabym? Przecież znasz moje zdanie na ten temat. Gdybym tylko mogła, to...

– Tak, wiem. Śmierć wszystkim Sowilianom.

Kąciki ust Faye uniosły się w lekkim uśmieszku.

– Uszy do góry. Nic się takiego znowu nie stało. Wolę widzieć cię żywą, pamiętaj.

Phoebe odwzajemniła jej uśmiech i przetarła twarz rękawem tuniki.

– Też wolę siebie żywą – odparła cicho.

Gdy wróciły na polankę, Syriusz dalej zajęty był zabawianiem i kokietowaniem swoich licznych koleżanek, na co obie zareagowały w ten sam sposób: z wyrazem widocznego zniesmaczenia i dezaprobaty. Przysiadły nad strumykiem, a Faye zdjęła sandały i zanurzyła stopy w chłodnej, przejrzystej wodzie.

– Ominęła was najlepsza część – zwrócił się do nich Syriusz, naciągając mocniej jedną ze strun.

Zgromadzone wokół dziewczęta spojrzały na Faye z wyraźną wyższością i irytacją, oburzone nagłym brakiem uwagi.

– Nasza strata – odparła ciemnowłosa.

Zerknęła na chłopaka kątem oka, lecz szybko odwróciła wzrok.

– No wiesz co – burknął Syriusz i powrócił spojrzeniem do swojego instrumentu. Przyglądał mu się chwilę, po czym kontynuował: – Muszę zrobić więcej strun. Wtedy będzie więcej dźwięków.

– Tyle, ile jest teraz, to i tak dużo za dużo. – Wyszczerzyła się Phoebe.

W tym samym czasie ktoś zdyszany wbiegł na polankę – i był to Gavin we własnej osobie. Wianuszek dziewcząt jednak nie przejął się nim zbytnio – odsunęły się tylko trochę na bok i zaczęły szeptać między sobą. Phoebe syknęła coś pod nosem i prędko wbiła wzrok w ziemię.

– Ojciec cię szuka – zaczął chłopak, patrząc na Syriusza. Oparł się o drzewo i odetchnął głęboko, po czym kontynuował: – I będziesz mieć przesrane, jeśli w tej chwili ze mną nie pójdziesz.

Syriusz wywrócił oczami i westchnął ciężko.

– O Matko...

– Ja nie żartuję, stary. Chyba wiesz, o co chodzi.

– Ta – mruknął. – No skoro już muszę...

Zszedł z kamienia i powlókł się w stronę swojego kolegi.

– Do następnego razu! – powiedział radośnie i pomachał wyraźnie zawiedzionym dziewczynom.

Chwilę później chłopaków już nie było, a i wianuszek dziewcząt postanowił gdzieś się rozejść. Faye wyciągnęła stopy z wody i postawiła je na wilgotnej, ciemnozielonej trawie. Wytrzepała jasną, nieco pogniecioną już spódnicę, po czym wzięła koszyk w dłonie i zerknęła na Phoebe.

Ta dalej siedziała przy rzece, wyraźnie nad czymś zamyślona. Faye dźgnęła ją palcem w ramię.

– Hę? – Phoebe aż lekko podskoczyła.

– Chodź, nie ma co tu siedzieć. Muszę jeszcze odnieść te chwasty zielarce.

Phoebe szybkim ruchem podniosła się do pionu i zarzuciła sobie na plecy łuk oraz kołczan. Wcześniej miała ochotę urządzić sobie małe polowanie, czysto dla rozrywki i odprężenia, lecz teraz jej plany nieco uległy zmianie. Miała wrażenie, że zwykłe groty strzał znów przypomną jej o wydarzeniu minionego dnia, którym próbowała tak bardzo się nie przejmować – ale w gruncie rzeczy, nie potrafiła.

– Będą mówić o tym, co się stało. Zapewne z radą – rzekła poważnym tonem. Skrzyżowała ramiona i zaraz się nachmurzyła. – No i dlaczego ojciec nie chce widzieć tam mnie, co? Przecież jestem starsza.

– Bo pewnie uważa, że nie powinnaś się mieszać w takie sprawy.

– Jasne... Skoro już i tak się wmieszałam, to bez różnicy – wymamrotała, cofając uszy.

Zaraz jednak pewna myśl wpadła jej do głowy.

– To, że mnie tam nie chcą, nie znaczy, że mnie tam nie będzie – powiedziała hardo.

Faye pokręciła głową, ale uśmiechnęła się lekko, słysząc słowa swojej przyjaciółki.

– A ty jak zwykle swoje. No ale chodź już, bo zaraz to nici będą z tego twojego planu.

Ruszyły więc pospiesznie w kierunku wioski. 


***

Korekta 08.02.2025

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro