Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ XXIV

Heather syknęła cicho z bólu, odwiązując z ramienia nieco już stary opatrunek. Minęło kilka dni, a jej ręka wciąż pamiętała noc, podczas której Firnejczycy wraz z pomocą Sagittów odbili swój las z brudnych łap Sowilian – zresztą, słusznie. W końcu tej samej nocy Sowilianie zamierzali zejść do podziemi i wybić wszystkich ukrywających się tam wilczoludzi. Heather nie chciała w tym uczestniczyć, ale musiała stać jak kołek razem z resztą oddziału, do którego drużyna Einriego została wcześniej przydzielona.

Gdy tylko usłyszała wrzawę, jaka wybuchła na kilku polanach jednocześnie, czym prędzej pociągnęła za sobą chłopaków, nakazując im natychmiastowy odwrót. Nie przejmowała się zbytnio dezercją i jej możliwymi konsekwencjami. To nie była jej wojna. Zrozumiała to bardzo dobrze, gdy w niemalże każdym trupie widziała przemawiającą do niej twarz Alberta. Nie powinna uczestniczyć w tych wszystkich okropnościach, które na rozkaz Sylvana zgotowali tym biednym Firnejczykom.

Przemyła ranę wodą i syknęła cicho. Nakryła szramę nowym, czystym opatrunkiem i związała go mocno.

Podczas ucieczki w stronę Wielkiej Równiny oczywiście musiała wdać się w nieplanowaną bójkę i niestety, ale nie wyszła z tego bez szwanku. Pocieszał ją fakt, że przeżyła już gorsze rany, zwłaszcza te zadane przez Dzikich i Alberta, a Firnejczyka, który rzucił się na nią jak na wroga, na szczęście nie musiała zabijać. Udało jej się wykaraskać bez zadawania mu śmiertelnego ciosu.

Gdy była już blisko stepu, oddzieliła się od kompanów z drużyny i ruszyła na poszukiwania Gilberta. Wiedziała jedynie tyle, że musiał przebywać razem z drużyną Redmunda, czyli blisko samego Sylvana, a ci dwaj znaleźli się na celowniku wszystkich żądnych zemsty Firnejczyków. Miała nadzieję, że mimo wszystko nie padł ofiarą ich gniewu ani nie musiał się zbytnio angażować w walkę. To nie tak, że wątpiła w jego umiejętności – był jednym z najlepszych wojowników, jakich kiedykolwiek widziała. Ale to nie sprawiało, że martwiła się mniej.

Pomagała mu się wycofać z grona atakujących Firnejczyków i Sagittów, gdy usłyszeli jasne i donośne „Sylvan nie żyje!". Mogłaby przysiąc, że Sowilianie na ten okrzyk od razu utracili ducha walki i stali się jeszcze bardziej zdezorientowani, niż byli wcześniej. Jakby zupełnie nie spodziewali się, że coś ich w tym lesie jeszcze może zaskoczyć – a z pewnością nie powstający z kolan wilczoludzie, dzierżący w dłoniach szable zemsty, nucący pieśń zwycięstwa.

Redmund i Killian bronili się zaciekle i gniewnie – ale szybko zadecydowali o ucieczce, widząc ogrom strat, jakie ponosiło ich plemię. Nie chcąc tracić więcej wojowników, wydali rozkaz o odwrocie. Koniec końców cała banda Sowilian została wygoniona na zbity pysk tam, skąd przybyła.

Heather powiodła wzrokiem po swoich kompanach, siedzących przed szałasem. Do tej pory potrafiły wybuchać między nimi małe spory o ostateczny podział wojennych łupów i również w chwili, gdy na nich patrzyła, wyrywali sobie z rąk jakiś ciekawie wyglądający sztylet. Uśmiechnęła się lekko i pokręciła głową z politowaniem. Nie zamierzała ich pouczać ani prawić im morałów – czułaby się wtedy za bardzo jak Gilbert. Po prostu cieszyła się, że żyją. Kwestie moralne były tutaj sprawą drugorzędną. Zresztą, od kiedy ona się przejmowała takimi rzeczami...?

Spojrzała w szarawe, pochmurne niebo. Wielkimi krokami zbliżał się koniec ich wspólnych przygód – rzesza wojowników została tymczasowo rozwiązana przez Redmunda, nowego wodza Sowilo, w związku z czym wszyscy powoli wracali do domów. O ile je mieli, oczywiście. A nawet jeśli nie, to nikt nie zamierzał przez jesień i zimę marznąć na kość w nieszczelnym szałasie.

Jeśli zaś o nią chodziło, to czekało ją niechlubne małżeństwo z Redmundem. Donovan miał rozmawiać o tym z Sylvanem, ale skoro ten wąchał już kwiatki od spodu, udał się z propozycją do samego przyszłego pana młodego. Nie wiedziała, co kierowało Redmundem, że się zgodził. Rozumiałaby to jeszcze, gdyby chodziło o jakąś inną dziewczynę – nieważne, czy Sowiliankę, czy Czarnoleszą. Ale ona... Przecież chyba pamiętał ją z dzieciństwa. Trenowali razem, ona oczywiście w przebraniu chłopca. Jakim więc cudem przystał na propozycję ożenku z kimś takim...? Nie wpasowywała się w kanon piękna typowych kobiet. Może jednak nie był aż tak głupi, na jakiego wyglądał i sugerował się jedynie czystą polityką oraz przyszłością swojego plemienia. Chociaż na myśl o tym chciało jej się trochę śmiać.

Stwierdziła, że będzie się przejmować jego prawdziwymi intencjami dopiero po ślubie. O którym w końcu wypadałoby opowiedzieć swoim kompanom z drużyny...

– Chłopaki... – zaczęła powoli. – Obawiam się, że to może być koniec naszych przygód.

Wyjaśniła im pokrótce całe swoje czarnoleskie pochodzenie i plany matrymonialne, jakie obmyślił Donovan, a na które przystała.

– Czekaj, czekaj... – przerwał jej Flynn już pod koniec opowieści. – Chcesz nam powiedzieć, że jesteś czarnoleską księżniczką?!

Wywróciła oczami.

– Proszę, nie używaj ludzkich określeń.

– To jak by to było po waszemu, czarnoleskiemu? – spytał Einri i z ciekawości aż podkręcił wąsa.

Zamyśliła się na chwilę.

– Chyba nie mamy czegoś takiego. Co najwyżej może być Panicz, ale to dla chłopca.

– A dla dziewczyny? – zapytał Ivar. – Może jakaś Panna, Panienka?

Na twarzy Heather momentalnie wykwitł grymas zniesmaczenia.

– Czy możemy poprzestać na tym, że jestem nikim? – mruknęła.

– A tam, nikim. – Machnął ręką Flynn. – Wódz wodzem, ale pamiętaj, że za każdym władcą stoi jego żona. I to ona pociąga za sznurki. – Puścił jej oczko, a kąciki jego ust uniosły się nieco.

Nieśmiało odwzajemniła uśmiech, a chwilę później Flynn odezwał się znowu:

– I właśnie dlatego Einri nie chce się żenić.

– Ej! – warknął dowódca grupy i strzelił młodzieńca lekko po łbie. Ściągnął brwi i mruknął pod nosem: – Po prostu kobiety są upierdliwe. A szabla nie pyta. Szabla rozumie.

Ivar i Ivor wybuchli niskim, gromkim śmiechem, zaraz też dołączył do nich i Flynn. Heather otarła ukradkiem łezkę z kącika oka, która – nie wiedzieć czemu – postanowiła się tam znaleźć.

– Będzie mi was brakować, chłopaki – rzuciła, gdy już się uspokoili.

– Ejże, przecież się nie żegnamy – odparł Einri, lustrując ją bacznym spojrzeniem. – W końcu królowa musi mieć swoją świtę.

Wstał i iście teatralnym gestem skłonił się nisko, szczerząc się od ucha do ucha.

– Będę zaszczycony, mogąc ci służyć, moja Pani.

Heather nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

– Czyli już nie muszę mówić do ciebie „szefie"? Co za ulga!

– Ej, szefem nie pogardzę! Szefem osobistej gwardii!

Pokręciła głową, chichocząc pod nosem. Powiodła wzrokiem po swoich kompanach.

– Zadbam o was, chłopaki – powiedziała ciepło.

„I o swoje plemię również" – pomyślała.


***


Kilka następnych dni spędziła na niezwykle nużących i wręcz wyczerpujących przygotowaniach do ślubu. Oczywiście – przez wzgląd na zwykłą przyzwoitość – o żadnym spaniu pod jednym dachem z Gilbertem nie było mowy, dlatego też na ten czas przeprowadziła się do jakiejś czarnoleskiej kobieciny, której Donovan przydzielił zaszczytne zadanie wyszykowania jej do nadchodzącej uroczystości. Heather musiała więc codziennie słuchać rad i tyrad, jak powinna się zachowywać idealna żona oraz przyszła matka, oczywiście wraz z komentarzem, jak bardzo się do tej roli nie nadaje. Przynajmniej wskazówki w stylu „jak nie narazić się na gniew męża" okazały się jakkolwiek interesujące, patrząc na to, z kim kazano jej spędzić resztę swojego nędznego życia. Trzymanie języka za zębami i powstrzymanie się od uwag uznała więc za kwestię wartą zapamiętania.

W końcu nadeszła ta wielka chwila, dla wielu dziewcząt najpiękniejsza w całym ich żywocie. Moment, w którym przywdziane w białą suknię, z wianuszkiem polnych kwiatów na głowie, z uwielbieniem wpatrują się w twarze swoich kochanków, przysięgając im dozgonną miłość oraz wierność.

Heather wolała jednak ten dzień nazwać swoim pogrzebem. Nie miała na sobie zwiewnej, zgrabnej sukieneczki, a ciężką, grubą kiecę i czarnoszary, futrzany płaszcz, który przynajmniej zakrywał jej niezbyt idealne, kwadratowe i dość męskie kształty. Czarnoleskie kobiety na próżno usiłowały ułożyć jej krótkie włosy w jakieś upięcie czy choćby lekkie loki. A o wianku, przez wzgląd na panującą jesień, mogła absolutnie zapomnieć. Jedyne, co dano jej do ozdoby, to czerwone korale, ale chyba tylko po to, by zakryć brzydkie blizny na szyi po pazurach Dzikich.

Tak przygotowana, wyszła z chaty wraz z całym orszakiem towarzyszących jej druhen (których imion nawet nie pamiętała). Spojrzała w górę – ciemne, kłębiaste obłoki walczyły o dominację na ponurym nieboskłonie, zwiastując niechybnie deszcz czy też ulewę. Nienawidziła, gdy padało.

Ale przynajmniej niebiosa zapłaczą nad jej durnym losem.

Uśmiechnęła się kpiąco, dalej przyglądając się chmurom. W głowie miała tylko jedno ironiczne zdanie, które wręcz cisnęło jej się na zabarwione na czerwono usta.

„I co, jesteś ze mnie dumny, tato?"

To właśnie tego tak bardzo chciał uniknąć – jej zaślubin. Za to przelał własną krew i skazał cale plemię na życie w biedzie i niełasce.

Za to ona pchała się wprost do łoża Redmunda, jakby robiąc mu na przekór.

Druhny dały znak i cała grupa ruszyła przed siebie w kierunku polany, na której miała się odbyć uroczystość. Heather wlokła się niespiesznie powłóczystym krokiem, ciągnąc byle jak jedną nogę za drugą. Gruba, ciężka spódnica przeszkadzała jej w normalnym chodzeniu i miała wrażenie, że zaraz ją przydepcze. Do tego ciasne, skórzane trzewiki uciskały jej palce u stóp, przyzwyczajone przez tyle lat do nieco za luźnych, męskich i szerokich butów. Westchnęła poirytowana.

Nie wiedzieć czemu, zatrzymały się przed chatą pana młodego. To znaczy, powód był wszystkim pewnie bardzo dobrze znany, ale oczywiście Heather miała wszystkie tradycje daleko gdzieś i nie wysiliła się zbytnio, by zapoznać się należycie z obrzędem zaślubin krok po kroku. Możliwe, że chodziło o jakieś pierwsze spotkanie przed ceremonią czy wspólny marsz na miejsce, ale nie dałaby sobie ręki uciąć. W całym swoim życiu widziała tylko jeden ślub – Gilberta z Isą. I szczerze mówiąc, nie była nim wielce zainteresowana. Wcale nie miała ochoty oglądać olśniewającej Isabel, wdzięczącej się do jej przyjaciela. Całą uroczystość przesiedziała więc gdzieś na uboczu, zerkając ukradkiem na pannę młodą, którą sama nie mogła się stać. A przynajmniej nie przy boku tej konkretnej osoby.

Dlatego w sumie nie dziwiła się Gilbertowi, że nie chciał jej ostatnio widzieć. Zresztą, ona też nie chciała. Nie potrzebowała, żeby ta głupia decyzja bolała ją jeszcze bardziej.

Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk skrzypiących drzwi. Odwróciła się w stronę chaty i ujrzała wychodzącego na trawę Redmunda, odzianego w dostojny, czarny płaszcz z futrzanym obszyciem przy kołnierzu. Ciemnobrązowe włosy miał ładnie zaczesane do tyłu, a policzki czyste i świeżo ogolone. Z trudem powstrzymała wypełzający na jej usta kąśliwy uśmieszek.

„Ło, jak się wypindrzył" – pomyślała.

Może i był to jej pogrzeb, ale ta farsa stawała się z każdą chwilą coraz bardziej zabawna.

Druhny, drużbowie, swaty i swatki zebrali się w jedno wielkie grono, żywo i głośno o czymś dyskutując. Znając życie, pewnie nie wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, ale nie obchodziło jej to. Skupiła swoją uwagę na panu młodym, który właśnie zmierzał w jej stronę.

– Nie ma to jak poznać żonę w dniu ślubu, nieprawdaż? – rzucił na wpół ironicznie, opierając ręce na biodrach.

Prawdę mówiąc, jako tako oficjalnego spotkania wcześniej nie mieli, a wszelkie sprawy dotyczące ślubu załatwiały za nich osoby trzecie. I chociaż wszyscy dobrze znali Redmunda i wiedzieli, kim jest, wypadało wymienić grzeczności – przynajmniej z jej strony. Skłoniła się więc nisko, unosząc nieco brzegi spódnicy, by dodać tym sobie gracji.

– Heather, córka Pana – przedstawiła się.

– Wiem – odparł, a ona uniosła wzrok. – Pamiętam cię. Całkiem dobrze zresztą. To ty byłaś tym chuderlawym chłopcem, z którym kazano mi trenować za młodu?

Przełknęła ślinę. Czyli jednak ją rozpoznał.

– Nie jestem głupi – kontynuował, jakby odpowiadając na jej myśli. – Rozpoznałem cię już podczas polowania na Dzikich.

Milczała. Cóż miała mu odpowiedzieć? Że przeprasza, że nie tak wyobrażał sobie przyszłą żonę?

– Z jednej strony syn, a z drugiej córka... – ciągnął dalej Redmund, bawiąc się nią. Spojrzał na nią chytrym, błyszczącym wzrokiem i szczerząc kły, zapytał: – Czym ty właściwie jesteś, co?

Nie wytrzymała.

– Koszmarem, zesłanym przez samego Rię, ażeby się dręczył przez wszystkie dni i noce.

Redmund wytrzeszczył oczy, a potem roześmiał się głośno, przeczesując dłonią włosy.

– No, no... – Spojrzał na nią jakoś przychylniej. – Myślę, że się dogadamy, złotko.

Posłała mu lekki, złośliwy uśmieszek. Jednak nie nauczyła się trzymać języka za zębami.

Nie dane im było dłużej porozmawiać, bowiem kółko wzajemnej adoracji rozwiązało już wszystkie swoje spory i niesnaski. Ruszyli więc za główną swatką wprost na polanę, gdzie czekała już na nich druidka, mająca poprowadzić cały obrzęd zaślubin. Heather rozejrzała się wokół; wielka polana została zastawiona stołami, które aż uginały się od wędzonej i pieczonej dziczyzny oraz trunków wszelakiej maści, począwszy od miodów, a na nalewkach kończąc. Zza blatów obrzucały ich bacznymi spojrzeniami rzesze wilczoludzi, zarówno Czarnoleszych, jak i Sowilian. Wzdrygnęła się. Miała wrażenie, że wszyscy mieszkańcy lasu przyszli obserwować tę żałosną scenę. Kto nie zajął sobie odpowiednio wcześniej miejsca przy stole, a nawet nie zmieścił się na polanie, wychylał nosa zza grubych pni drzew, stając na palcach, co by lepiej widzieć.

W tym gąszczu dostrzegła jakimś cudem dobrze znaną, bladą twarz i lodowato niebieskie oczy. Gilbert stał w pierwszej linii zebranych gości i wpatrywał się w nią z pewnym smutkiem i udręczeniem wymalowanym na jego obliczu. Aż poczuła, jak coś kłuje ją w sercu. Szybko odwróciła wzrok.

Nigdy nie byli sobie przeznaczeni. I tak powinno pozostać.


***


Phoebe otarła wierzchem dłoni łzę, która spłynęła powoli po jej policzku. Wbiła zaszklony wzrok w stronę ciał matki, ojca i brata, które spoczywały na drewnianych podwyższeniach, okryte od stóp do głów jasnymi płachtami materiału.

Chociaż byli już wolni, całą watahą ponownie zebrali się w Grocie, by pożegnać zmarłego alfę. Mieli to szczęście, że jego szczątki nie zostały wrzucone do zbiorowego grobu, jaki wykopali Sowilianie na środku jednej niewielkiej polany. Ich oprawcy nie zrobili tego bynajmniej ze względów etycznych czy religijnych – po prostu nadmiar śmierdzących, rozkładających się trupów, porozrzucanych po całym lesie, zaburzałby im radość z odniesionego zwycięstwa. Które, koniec końców, okazało się dość złudne. Ale niestety, odwet i odzyskanie podbitych terenów nie mogły już zwrócić życia tym, którym je zabrano.

Stara Druidka w asyście pociągającej nosem Anamiki – bynajmniej nie z żalu, a zwykłego przeziębienia – odmówiła kilka długich, poruszających serca modlitw, wzbogacając je o najważniejsze osiągnięcia i zasługi Nathaniela. Nie dało się ukryć, że przez te niespełna czterdzieści wiosen swojego żywota zrobił dla Firnei naprawdę wiele. Z wszystkich sił dbał o pokój i starał się go utrzymać, jednocześnie kierując się wolą bogów. To dzięki niemu jakkolwiek przeżyli atak Sowilian, bo gdyby nie on i jego nakaz wybudowania pod ziemią Groty, bardzo możliwe, że nie mieliby się gdzie ukryć, więc zostaliby szybko wyłapani i pozabijani. Jednak większość mieszkańców Firnei przeżyła, a alfa poświęcił się dla ich dobra. Oddał swoje życie za życia ich wszystkich.

Phoebe pociągnęła nosem. Wciąż nie do końca docierało do niej to, co się stało. Tak bardzo chciała porozmawiać z ojcem, opowiedzieć mu o swoich przeżyciach. Przyznać się, jaka głupia była, że zaufała Killianowi, a on zdradził ją i skrzywdził. Płakałaby, wtulona w jego ramiona, a on zapewniałby ją, jak bardzo ją kocha i że nie jest niczemu winna.

Ale ojciec nie powie już żadnego słowa. A ona zawsze będzie winna. Winna tragedii, do której sama doprowadziła.

Poczuła, jak czyjeś ciepłe, drżące palce zaciskały się na jej dłoni. Zadrżała. Spojrzała z lekkim przestrachem na brata, który posłał jej wymuszony uśmiech. Zauważyła, że miał zaczerwienione oczy i policzki, a jego wąskie wargi drgały nieznacznie, jakby miał za chwilę wybuchnąć płaczem. Chyba chciał dodać jej otuchy, chociaż sam był na skraju wytrzymałości.

Przełknęła ślinę i łzy. Z trudem uścisnęła jego dłoń, próbując mu okazać podobne wsparcie. Odwróciła jednak wzrok i najpierw wbiła go w ziemię, a później zaczęła rozglądać się po całej skalnej jamie, wypatrując pewnej osoby.

Dawno już nie widziała Faye. Minęło raptem kilka dni od odbicia watahy, a wydawało jej się, że przyjaciółka dosłownie zapadła się pod ziemię. Nie ukrywała, że było jej z tego powodu bardzo przykro i przez to jeszcze gorzej znosiła cały żal, żałobę i traumę, jaką zgotował jej Killian. Potrzebowała Faye. Potrzebowała kogoś, komu mogłaby się wypłakać w ramię, kto zrozumiałby ją, jak nikt inny. Przecież nie mogła się z tego wyspowiadać chłopakom. Nawet na myśl o wspomnieniu o tym Syriuszowi ogarniał ją wstyd.

– Widziałeś Faye? – szepnęła w końcu w stronę brata, nie mogąc odszukać dziewczyny w tłumie.

Długo nie odpowiadał. Wreszcie zerknęła na niego i zauważyła jego wyraźnie napiętą szczękę oraz dłonie zaciśnięte w pięści.

– Nie. Nie widziałem – odparł. A Phoebe mogłaby przysiąc, że wyłapała dziwny smutek w jego głosie.


***


Jej wilcze uszy same zwróciły się w tył, gdy usłyszała donośne pukanie. Heather podniosła się z radością znad ręcznych robótek, od których szlag jasny ją trafiał, po czym podeszła do drzwi. Kiedy tylko je uchyliła, ujrzała przed sobą Einriego, a za nim jakąś ciemnowłosą dziewczynę.

– Mówiła, że musi się pilnie spotkać z jakąś kobietą–wojowniczką. Pomyślałem, że musi chodzić o ciebie – wyjaśnił Einri, odpowiadając na pytające spojrzenie Heather. Po chwili dodał nieco teatralnym głosem: – Pierwsza audiencja, moja Pani.

Przewróciła oczami i zbyła go szybko, a następnie przeniosła wzrok na nieznajomą. Miała długie, czarne włosy, alabastrową skórę i błękitne oczy. Bez wątpienia pochodziła z Czarnolasu, ale Heather miała dziwne wrażenie, że skądś ją zna – i to bardzo dobrze. Zmrużyła lekko ślepia i otaksowała ją przenikliwym spojrzeniem. Gdy dotarło do niej, kim ona jest, rozchyliła wargi w niemym zdziwieniu i niedowierzaniu.

– Faye...? – wyszeptała.

Dziewczyna kiwnęła głową i po chwili odparła cichym, nieco drżącym głosem:

– Witaj, siostro. 


***

Korekta 08.02.2025

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro