ROZDZIAŁ XVIII | Firnea
Firnea
Siedzieli całą grupką na wyrębisku, każdy na swoim pniaczku, i gawędzili o rzeczach mniej lub bardziej ważnych, zupełnie tak, jakby za rogiem wcale nie czaiło się niebezpieczeństwo, a po nocach nie straszyło ich widmo nieuniknionej, nadchodzącej wojny. Syriusz przygrywał jakąś skoczną melodyjkę na lirze i nucił coś pod nosem, a siedząca obok niego Faye próbowała udawać, że wcale nie buja się leciutko w rytm muzyki.
Phoebe spojrzała na nich łagodnym wzrokiem, po czym westchnęła i naciągnęła haftowaną chustę po sam nos. Chłodny wiatr smagnął ją po wilczych uszach, aż się wzdrygnęła. Jesień nadeszła pełną parą i nie zamierzała ustępować miejsca cieplejszym dniom, przypominając, że jeszcze księżyc lub dwa, a zawitają do nich pierwsze śniegi.
Phoebe drżała jednak nie tylko z zimna. Od czasu pożegnania z Killianem do jej serca wkradła się niepewność, a także i obawa. Sowilianie rzeczywiście ich zaatakują, tak jak mówił? I czy tak jak obiecał, uda mu się coś w tej sprawie wskórać? Wolała nie mieć najśmielszych nadziei na to, że władca Sowilo ot tak postanowi rzucić swój misterny plan w diabły, bo syn go o to poprosił. W jej wyobrażeniu Sylvan nie wyglądał na mężczyznę, który ugiąłby się pod namowami swojego dziecka. Nie to, co jej ojciec. Jego prawie zawsze potrafiła udobruchać słodkimi oczkami.
Ale o Killianie mu nie powiedziała. Zwyczajnie nie miała odwagi się przyznać. No bo jak to ubrać w słowa? Że związała się romantyczną relacją z synem jego najgorszego wroga? Nathaniel wiele rzeczy potrafił znieść cierpliwie, ale tego to by raczej nie przetrawił. Wolała go niepotrzebnie nie martwić i nie denerwować. I tak miał dużo na głowie, źle sypiał i wiecznie chodził omawiać jakieś sprawy z Radą oraz Starą Druidką. Nawet ziółka mu nie pomagały, chociaż o ich leczniczych właściwościach to pomarszczone babsko trąbiło na prawo i lewo. I to niby jej się jadaczka nie zamykała...
– Co tak przycichłaś? – Usłyszała głos Nivena tuż koło swojego ucha. Niemalże podskoczyła w miejscu. – Znowu bujasz w obłokach. Pewnie już wesele z Gavinem planujesz. Matka tylko czeka, żeby cię za maż wydać.
– Niven, jeszcze jedno słowo... – Westchnęła, bo nawet nie miała siły, żeby na niego warknąć.
Akurat planowane z góry zamążpójście było jej najmniejszym problemem i w obliczu nadchodzącej wojny istniała całkiem wyraźna możliwość, że oboje tej chwili nie dożyją.
Reszta również nie przejęła się nieśmiesznym żartem i nawet Gavin nie zareagował w żaden sposób. Wszyscy byli nieco bardziej markotni, a chodzące po lesie plotki wdarły się do ich serc, zasiewając tam ziarno lęku i niepewności. Wiedzieli, że sytuacja nie jest zbyt kolorowa. Każdy wokół to powtarzał.
– Myślicie, że... naprawdę będzie wojna? – spytał Niven, wkraczając na poważne tony.
– Piętnaście wiosen temu była, to może być i teraz... – stwierdził z melancholią w głosie Elroy. – Sylvan się nie ceregieli.
Tak, każdy o tym wiedział. Ucierpiała następna dostawa i nawet kilku wartowników, strzegących wejścia do lasu. Sylvan zdecydowanie nie przebierał w środkach, a Nathaniel mógł go co najwyżej zwyzywać – w myślach czy też na głos – bo z oficjalnych listów władca Sowilo jawnie sobie kpił, tak samo jak i z gwarancji pokoju, którą dawniej obiecał. Nathaniel przeczuwał, że wojna wisi na włosku, a ich konfliktu nie da się rozwiązać polubownie. Zwłaszcza, że Sylvanowi najwyraźniej chodziło o coś więcej.
– A myślicie, że zrobią Samhain? – kontynuował Niven.
– A czemu mają nie zrobić? To prawie najważniejsze święto – odparł Elroy.
– No nie wiem, bo każdy tylko gada o tym, że jest niebezpiecznie?
– Podczas Samhain modlisz się do bogów i przodków o obronę i pomyślność. Myślę, że tego teraz potrzebujemy najbardziej.
– Niby tak... Ale modlić to się można pod kawałkiem drzewa – mruknął Niven, mając na myśli malowany totem. – A co z obchodami?
– Bo ciebie kiedykolwiek obchodziły obchody. – Phoebe wywróciła oczami, ale mimo to uśmiechnęła się lekko.
Święto Samhain, zwane również świętem zmarłych, celebrowali zawsze pierwszego dnia miesiąca Samonios. Zbierali się wtedy na wielkiej polanie, każdy ubrany na biało, i rozpaliwszy wielki ogień, rzucali do niego po garści ziół, wypowiadając imiona przodków i kierowane do nich prośby. Oczywiście, nie zapominali też o słowach wdzięczności za spokojny rok czy choćby urodzajną wiosnę. Całej uroczystości przewodniczyła Stara Druidka i przeciągała ją tak strasznie, że Phoebe niemalże zasypiała na stojąco, mimo bólu stóp i sztywnych pleców. Niven zresztą podobnie. Czasem widziała kątem oka, jak wymykał się z tłumu, i gdyby nie fakt, że musiała zawsze stać blisko ojca, czyli zupełnie z przodu i na widoku, to uciekałaby razem z nim.
– Dalej nie rozumiem, dlaczego mieliby odwoływać obchody – obruszył się Elroy i skrzyżował ramiona.
– No nie wiem, bo wszyscy są wtedy przy wielkim ogniu i lasu nie ma kto pilnować? – kontynuował kłótnię Niven.
– Mój ojciec nie odwoła warty – wtrącił Gavin.
– I kto się wtedy za was pomodli, co? Jak się nie pomodlisz, to przodkowie będą cię mieli gdzieś przez cały rok!
– Trudno. – Gavin wzruszył ramionami.
Syriusz zaśmiał się lekko pod nosem. Skończył przygrywać, po czym podał lirę siedzącej obok niego Faye i podszedł do przyjaciela.
– Ja się za niego pomodlę. – Poklepał go serdecznie po ramieniu.
Phoebe obrzuciła brata powątpiewającym spojrzeniem.
– Ta, tak samo jak się pomodliłeś za tego Sowilianina, którego pozbawiłeś życia – mruknęła.
– Za wrogów modlitw nie zmawiam.
– No i widzisz. – Niven szturchnął Gavina w bok. – Tyle by było z modlitw za ciebie.
Przekomarzali się jeszcze, ale Phoebe już ich nie słuchała. Zacisnęła palce na fałdzie spódnicy i zatraciła się całkowicie w natrętnych, niespokojnych myślach. Do pełni zostało raptem kilka dni, a ona nic nie załatwiła. Sama wyskoczyła z pomysłem, by zapobiec najgorszemu i jakoś załagodzić ten konflikt, bo wydawało jej się, że jako córka alfy będzie miała ku temu wiele sposobności. A choć podsłuchiwała spotkania Rady i łaziła za ojcem tam, gdzie się dało, to nic błyskotliwego nie przychodziło jej do tego pustego, zakutego łba. Nie wymyśliła absolutnie nic. Czuła się mała, bezradna i bezużyteczna. Ciekawe, czy tak samo czuł się Killian. Liczyła jednak na to, że jemu poszło lepiej i przynajmniej spróbował porozmawiać z ojcem.
Nie to, co ona.
***
Anamika postawiła przed Nathanielem gliniany kubek, wypełniony jeszcze parującą, zielonkawą cieczą. Alfa ujął naczynie w dłoń i podziękował skinieniem głowy. Dziewczyna posłusznie oddaliła się na ubocze i zajęła się segregowaniem najróżniejszych ziół i dzikiego kwiecia, które nazbierała poprzedniego dnia razem ze Starą Druidką.
Nathaniel przychodził coraz częściej w odwiedziny do starszej pani, ale nie rozumiała jeszcze, o czym rozmawiali. Udawało jej się wyłapać raptem parę słówek z kontekstu, ale by to zrobić, musiała nieźle nadstawić uszu i skoncentrować całą swoją uwagę na prowadzonej dyskusji, przez co zostawiała domowe robótki ledwo zaczęte i nieskończone. Jednym słowem widać było, że zwyczajnie podsłuchuje. Chociaż z tą nikłą wiedzą to niewiele mogła zrobić – nie zaspokajało to nawet jej zwyczajnej ciekawości. W końcu, po cóż innego byłyby jej takie informacje? Chciała się po prostu w końcu nauczyć języka i pewnego dnia obudzić ze świadomością, że rozumie wszystko to, co się do niej mówi.
Westchnęła cicho i wróciła do przekładania roślin na odpowiednie miejsca. Zignorowała nawet wesołe, wirujące w powietrzu światełka, do których zdążyła się już przyzwyczaić. Towarzyszyły jej od czasu do czasu, ale dalej nie miała bladego pojęcia, czym są, a bała się zapytać o nie starszą panią, bo zwyczajnie nie umiała znaleźć słów, którymi mogłaby je należycie opisać w obcym języku. Po drugie, nie chciała wyjść na wariatkę. Nikt inny raczej nie widywał podobnych światełek, ba, nawet ona takich wcześniej nie widziała, dopóki nie trafiła do watahy.
Odgoniła natrętne, kuliste promyczki i chwyciła zioła w dłoń. Wnet do jej uszu dotarł ledwie zrozumiały, zagmatwany bełkot.
– Zbliża się Samhain – powiedział Nathaniel, po czym upił łyka zielonkawego naparu. Zaraz jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia.
– Co, nie smakują ci ziółka? – Druidka wyszczerzyła się w chytrym uśmieszku. – To moja nowa, autorska mieszanka. Powinna ci pomóc na te skołatane nerwy.
– Proszę cię, mnie to już nic nie pomoże – mruknął, po czym przetarł usta rękawem koszuli. – Zbliża się Samhain.
– Tak, wiem, że się zbliża. No i co?
Popatrzył na nią w osłupieniu i zamrugał kilka razy.
– No jak to, co? Mówiłem ci tak wiele razy.
– O wizje ci chodzi? To było tak od razu...
Przysunęła bliżej siebie kadzidełka i zaciągnęła się mocno wonią, którą wydzielały, i która unosiła się w lekkim, białawym dymie po całej jej starej, skrzypiącej chacie. Przymknęła oczy.
– Jesteś pewien, że „to" się wydarzy? – spytała.
Kiwnął głową.
– Taka jest wola bogów.
Uchyliła lekko jedną powiekę.
– A jesteś pewien, że każdy zagra dokładnie tak, jak ci bogowie przepowiedzieli?
Nathaniel westchnął głośno i wstał od stołu. Nerwowym krokiem zaczął krążyć po całej izbie.
– Bogowie pokazywali mi wiele wersji tych zdarzeń. Nieznacznie różniły się od siebie. Ale... tylko jedna była właściwa.
– Właściwa?
– Tylko jedna z nich zapewniała pokój.
Druidka otworzyła drugie oko, po czym oparła dłoń na swojej potężnej, choć nieco już wysłużonej lasce.
– I sądzisz, że jak poddasz się Przeznaczeniu, to spełni się dokładnie ta jedna wizja, którą kiedyś tam ci zesłał Zaang? – spytała powątpiewająco. – Mój drogi, nie masz żadnej pewności, że każdy zatańczy tak samo do jednej melodii. Czas i przestrzeń nieustannie łączą się ze sobą, są tak zmienne, jak pogoda na początku wiosny, czy choćby płatki śniegu. Niby te same, ale nie znajdziesz dwóch jednakowych.
Chuchnęła lekko, a dym unoszący się znad kadzidełka przybrał formę podobną do motyla i wiedziony podmuchem, pofrunął w stronę Nathaniela, by osiąść na jego ramieniu. Mężczyzna zaraz strącił go szybkim ruchem ręki, a motyl rozpłynął się w powietrzu.
– I widzisz? Nawet taki mały, niepozorny owad może zmącić cały ten twój spokój. Zwykła drobnostka, a jest w stanie zmienić tak wiele.
Nathaniel ściągnął brwi nisko nad oczy, a na jego czoło wystąpiły zmarszczki.
– I co ja mam niby zrobić, co?
Druidka wzruszyła ramionami.
– To nie mnie bogowie podsyłają wizje, tylko tobie. Ich się pytaj.
– Bogowie nie rozmawiają ze śmiertelnikami. Dlatego właśnie podsyłają wizje w snach. I to tylko nielicznym.
– Szkoda, że to ty jesteś naszym wspaniałym nielicznym – mruknęła Druidka, tuszując obelgę cichym pokasływaniem.
Nathaniel i tak wszystko usłyszał, ale nie śmiał nawet się obrazić.
– Czyli mówisz, że Samhain... – kontynuowała kobieta. – Cóż, za późno, żeby się nawet przodków poradzić. Szkoda, że nie mamy medium.
Anamika odwróciła się gwałtownie, bo na dźwięk tego słowa, choć go kompletnie nie rozumiała, wszystkie otaczające ją światełka ulotniły się gdzieś w bok, tylko po to, by za chwilę pojawić się za alfą, układając się w kształt przypominający osobę. Zamrugała kilka razy i aż upuściła trzymane w dłoniach liście. Myślała, że tylko jej się zdawało. Owszem, te dziwne światełka potrafiły czasem wymknąć się spod kontroli i otoczyć kogoś wesołym, tańczącym wianuszkiem, ale jeszcze nigdy nie przybrały tak wyraźnej formy. Rozchyliła wargi za zdziwieniem.
– Anamiko, wszystko w porządku? – Usłyszała głos Druidki, która przypatrywała jej się badawczym wzrokiem małych, ciemnych oczu.
Pokręciła głową i szybko pozbierała upuszczone zioła. Już sam fakt, że mówiła niewiele, czynił z niej wariatkę. Nie potrzebowała, żeby uznali ją za jeszcze większą.
Starsza pani i alfa wrócili do rozmowy, a ona zerkała ukradkiem na nich, sprawdzając, co też wyprawiają te tajemnicze światełka. Wciąż pozostawały w tej niezrozumiałej formie osoby, która, choć niewyraźna, przypominała delikatnie postać młodej, długowłosej dziewczyny.
I Anamika miała dziwne wrażenie, że ta świetlista panna jakimś cudem jej się przyglądała.
***
Srebrzysta Lune zawisła wysoko na nieboskłonie, kąpiąc w swoim blasku cały pogrążony w ciemnościach nocy step. Wysokie, przyschnięte trawy kołysały się leniwie na boki, trącane delikatnym wiatrem, a między ich źdźbłami pojedyncze świerszcze urządzały jeszcze ostatnie koncerty dla spóźnialskich słuchaczy.
Phoebe krążyła nerwowo po wydeptanej przez siebie ścieżce w okolicach samotnego drzewa – tego, pod którym pierwszy raz spotkała Killiana. Co chwila spoglądała na jaśniejący, okrąglutki księżyc nad sobą, a potem przenosiła wzrok w ciemne odmęty nocy, wśród których, gdzieś hen daleko, poza zasięgiem jej oczu, kryły się zarysy sowiliańskiego lasu.
Odetchnęła głęboko, próbując ukoić nerwy. Zadrżała z zimna. Chociaż miała na sobie gruby płaszcz, a chusta otulała miło jej szyję, to i tak chłód nocy wdzierał się wprost do jej kołatającego serca.
Nie ustalili dokładnego miejsca spotkania, ni godziny. A ona stała tu już prawie całą wieczność – a przynajmniej tak jej się zdawało. I to bezczynne czekanie było chyba najgorsze. Nie mogła nic zrobić, jedynie zaufać własnym instynktom. Jeśli zaś o nie chodziło, szczerze wierzyła w to, że Killian się zjawi. W końcu jej to obiecał. A raczej wyglądał na takiego, co by danego słowa dotrzymał.
Usłyszała głośne pohukiwanie sów, a po chwili coś jakby tętent końskich kopyt, dobiegający od wschodu. Przystanęła i zwróciła uszy w tamtym kierunku. Dźwięki stały się wyraźniejsze, a ona ledwo zdążyła się odsunąć, gdy rozpędzony, ciemny koń wypadł z impetem z wysokich traw.
– Stój! Stój, głupi! – Usłyszała.
Jeździec ściągnął mocno wodze, ale niewiele to dało, gdyż wierzchowiec jedynie odtańczył koło na środku stepu i parsknął nań nienawistnie, chyba zastanawiając się, czy nie zrzucić z siebie niepotrzebnego balastu.
– Psia mać, nie umiem na tym jeździć.
Phoebe zachichotała pod nosem, rozpoznając znajomy głos, a kamień aż spadł jej z serca. Z wyraźnym uczuciem ulgi podeszła ostrożnie do zwierzęcia, by nie rozjuszyć go jeszcze bardziej, i powiedziała aksamitnym, delikatnym tonem:
– Cii, cii, już dobrze. Spokojnie. Ten pan zaraz z ciebie zejdzie.
Koń wypuścił powietrze przez chrapy, patrząc na nią nieco rozeźlonym wzrokiem, ale ostatecznie tylko przestąpił z nogi na nogę i stanął w miejscu, dając się pogłaskać po łbie.
– Czyli jednak ukradłeś bratu konia? – bardziej stwierdziła niż spytała, spoglądając z uśmieszkiem na Killiana.
Chłopak zaraz zeskoczył z grzbietu.
– Ta. Ale tym czymś, to się nie da jeździć.
– A umiesz ty w ogóle? – Zaśmiała się cichutko, dalej gładząc wierzchowca po miłej, aksamitnej sierści i ciepłych chrapach.
– Nie – odparł przeciągle Killian, odwracając wzrok. – Ale to żadna filozofia. Z pewnością mój brat go źle traktuje, stąd to nerwowe zachowanie.
Phoebe pokręciła głową, śmiejąc się w duchu. Killian podszedł do niej i zaraz chwycił ją w ramiona, unosząc nieco ponad ziemię, na co aż pisnęła. Wykonał z nią obrót, po czym postawił ją z powrotem i spojrzał jej prosto w oczy.
– Tęskniłem.
Zapłonęła rumieńcem i tylko wbiła wzrok w grunt, kręcąc nerwowo bucikiem w ziemi. Chłopak nie musiał słyszeć jej odpowiedzi, by wiedzieć, że czuła dokładnie to samo.
– Jakieś wieści? – spytała, nieśmiało unosząc spojrzenie.
Killian westchnął i przeczesał ręką ciemne, bujne włosy. Wypuścił powietrze z ust i rzekł:
– Niestety, nie jest dobrze.
Aż coś zakuło ją w piersi. Zacisnęła dłonie w pięści.
– Rozmawiałem z ojcem, ale on się tak zafiksował na punkcie tej waszej Firnei, jakby to była jakaś, nie wiem, ludzka kopalnia złota czy coś. No nie przemówisz mu do rozsądku. Chce podbić wasz las, bo tak i już. Jakby własny mu nie wystarczał.
Odetchnął głęboko, po czym spojrzał na dziewczynę i spytał:
– A ty? Może chociaż tobie udało się coś zdziałać?
Pokręciła głową.
– Mój ojciec nie chce zrobić nic. Wysyłał tylko Sylvanowi jakieś listy, prosił, ostrzegał, ale Sylvan miał to wszystko daleko gdzieś. Chyba szykuje się na atak z jego strony i liczy na to, że uda mu się go odeprzeć.
Odeszła kawałek w bok i spojrzała wściekle na wschód, w kierunku Sowilo.
– Jeśli mają jakiś problem, a ewidentnie mają, to mogliby go rozwiązać osobiście, jeden na jednego, zamiast wciągać w to wszystkich i bawić się w wojnę!
Killian podszedł do niej i objął ją delikatnie.
– Spokojnie...
– Jak mam być spokojna?! – Wysunęła się z jego objęć. – To nie ty jesteś ofiarą, którą lada moment upoluje drapieżnik!
– Dziękuję, że nazywasz mnie drapieżnikiem, ale ja sobie roli nie wybierałem.
Westchnęła.
– Tak, wiem. Przepraszam – bąknęła. – To wszystko jest po prostu... strasznie głupie i...
Ukryła twarz w dłoniach. Czuła się tak bezsilna i bezradna, że miała ochotę rozpłakać się jak małe dziecko – zarówno z żalu, jak i ze złości.
– No i po co mu ten drugi las. Jeden mu nie wystarczy...?
– Dalej nie przebolał faktu, że to Nathaniela wybrali na alfę – powiedział Killian, odnosząc się do wydarzeń z odległej przeszłości. – No a potem go wygnali, jak się za bardzo zdenerwował.
– No i co z tego. Zbudował sobie własne plemię, powinien być szczęśliwy.
– No ale najwidoczniej nie jest... Urażona męska duma, czy coś takiego.
Westchnęła ciężko i przytuliła się mocniej do piersi chłopaka.
– Czyli... zamierza zaatakować – stwierdziła smutno.
– Niestety – odparł Killian, gładząc ją po włosach.
– Kiedy?
– Z tego co mi się wydaje, to najprawdopodobniej w Samhain.
Odsunęła się lekko i spojrzała na niego poważnym wzrokiem.
– Nie macie bogów w sercu? Ani przodków?
– Nie bardzo – odpowiedział, uśmiechając się nieco głupkowato.
Pokręciła głową z politowaniem. Nie spodziewała się, że Sylvan mógł być aż tak obojętny na wiarę, by decydować się na atak w niemalże najważniejsze dla wilczoludzi święto. I co gorsza, wychodziło na to, że inni Sowilianie również mieli podobne podejście.
Co za upór. I cóż za bezbożność!
– Zamierzacie obchodzić jakoś specjalnie to święto, nie? – spytał Killian.
Pokiwała głową.
– To nasza tradycja. No i kwestia wiary. Nie możemy ryzykować, że przodkowie się od nas odwrócą, jeśli nie złożymy im należnych modłów.
– Hm... Chyba mam pomysł – zaczął chłopak, a Phoebe aż się oczka zaświeciły. Od razu sprowadził ją na ziemię. – Spokojnie, moja panno, cudotwórcą nie jestem. Nie umiem zatrzymać burzy, ale chyba wiem, jak ochronić się przed piorunami.
– Czyli?
– Sylvan chce zaatakować w Samhain. A wy w Samhain chcecie się modlić, przez co będziecie praktycznie bezbronni. Nie możecie tego święta zrobić, nie wiem, jakieś trzy dni wcześniej? Modlitwa to modlitwa. Przodkowie się nie pogniewają, wy dostaniecie to wasze błogosławieństwo dla lasu czy coś, a Sylvan zostanie zrobiony w konia... Właśnie, koń!
Rozejrzał się z niepokojem po okolicy, a gdy dojrzał w mroku swojego wierzchowca, przeżuwającego leniwie pożółkłą trawę, od razu odetchnął z ulgą. Jeszcze tego brakowało, żeby środek transportu mu zwiał, bo niechcący zapomniał go pilnować. Redmund by go chyba zatłukł.
– No dobra... – zaczęła powoli Phoebe. – To może i ma jakiś sens, ale dalej nie rozumiem. Po co trzy dni wcześniej?
– Żebyście mieli czas przygotować się do obrony. Zaskoczycie tym Sylvana. On się tego nie spodziewa. Absolutnie.
Zaczerpnęła świeżego powietrza.
– To jest jakaś opcja, nawet całkiem dobra, ale dalej nie zmienia to faktu, że atak się odbędzie.
– Mówiłem, cudotwórcą nie jestem.
– A gdyby tak... – zaczęła nieco niepewnie, wbijając wzrok w podłoże. – Gdyby tak powiedzieć naszym ojcom o tym, co... co nas łączy...
Killian popatrzył na nią ze zdziwieniem, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. Phoebe rozchyliła wargi i omiotła go karcącym spojrzeniem.
– Co cię tak bawi, co?
– Ty myślisz, że to coś da? Że ja Sylvana coś obchodzę? Powiem ci, ile go obchodzę: tyle, co powietrze, którym oddycha Redmund. Mój brat. Na niego jeszcze czasem się łaskawiej spojrzy. Ja się muszę wykazać, żeby w ogóle zasłużyć na jego wzrok.
– Ale...
– On nawet na to nie zareaguje, Pheebs. Mogę mu powiedzieć, ale on tylko bez słowa wyjdzie i pójdzie robić swoje. Obchodzi go wyłącznie jego zasrana ambicja.
Westchnęła i zwiesiła głowę.
– Czyli... Samhain. To prawdziwe Samhain – poprawiła się, mając na myśli dzień planowanego ataku.
– Niestety.
– Będziesz brał w tym udział...? – spytała ostrożnie, jakby bojąc się jego odpowiedzi.
Pokręcił głową.
– I tak, i nie. Nie zamierzam nikogo krzywdzić, bo to nie moja wojna. Ale będę w szeregu po to, by cię znaleźć i zapewnić ci bezpieczeństwo.
Uśmiechnęła się lekko. Mimo wszystko na myśl o wojnie w kącikach jej oczu zakręciły się łzy.
– Nie płacz. – Ujął jej policzki. – Wszystko będzie dobrze. Odeprzecie ten atak, a Sylvan wróci z podkulonym ogonem. Już ja mu w tym pomogę.
Przymknęła oczy, skupiając się na cieple jego dłoni. Po chwili jednak je zabrał i spojrzał w niebo, na jaśniejącą pośród czerni Lune.
– Zostanę z tobą jeszcze chwilę, ale przed świtem muszę wrócić – powiedział. – Pamiętaj, trzy dni przed. Musisz przekonać ojca.
– W porządku. – Pokiwała głową. – Dam radę. Będzie trzy dni przed.
Słysząc te słowa, posłał jej lekki, wdzięczny uśmiech. Sowa w oddali zahukała złowrogo.
***
Korekta 08.02.2025
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro