Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ XIV | Firnea

Phoebe siedziała na zimnej, sosnowej ławce w Grocie i obserwowała z ciekawością ojca, który rozwijał właśnie zapisany na skórze list od Sylvana. Tym razem nie musiała już podsłuchiwać spotkania Rady, ojciec zabrał ją na nie osobiście – chociaż z nieukrywaną niechęcią. Wykorzystała jednak jego dobroć i fakt, że praktycznie nigdy nie potrafił jej odmówić, gdy ładnie o coś prosiła, jeszcze z błyszczącymi, delikatnie zaszklonymi oczkami.

Nie wiedzieć czemu, czuła w sobie ogromne podekscytowanie i jakąś nutę napięcia, a gdy ojciec odchrząknął, aż się lekko wzdrygnęła.

Drogi Nathanielu – zaczął alfa – najmocniej przepraszam za wszystkie kłopoty, które sprawili moi nieposłuszni podwładni. Postarałem się wyciągnąć wobec nich należyte konsekwencje. Żywię też ogromne nadzieje, że twoi wilczoludzie nie odnieśli poważnych obrażeń, a dostawa nie została okradziona z najcenniejszego dobytku.

Gavin Starszy pokiwał leniwie głową. Phoebe przeniosła spojrzenie z powrotem na ojca i zauważyła, jak ten się krzywi, a na jego czoło znowu wstępuje ta mała, pulsująca żyłka...

Dziwią mnie jednak twoje doniesienia o rzekomych szpiegach, mój drogi Nathanielu. Nigdy nie czułem potrzeby, by cię w jakikolwiek sposób szpiegować, dlatego zaskoczyły mnie twe słowa. Być może byli to ci sami łotrzykowie, którzy dopuścili się napaści na dostawę. Jeśli wymierzyłeś im karę, nie żywię do ciebie za to żadnej urazy.

Nathaniel zacisnął wolną dłoń w pięść. Po chwili przedłużającej się ciszy wycedził szorstko przez zęby:

Bądź zdrów, Nathanielu. I pozdrów ode mnie żonę, dzieci i Jillian.

Jillian, siostra Nathaniela, a zarazem ciotka Phoebe, obok której to siedziała, skrzyżowała ramiona na piersi i parsknęła cicho:

– Stara miłość nie rdzewieje, jak widać.

Jej stwierdzenie spotkało się z chłodnym spojrzeniem zarówno ze strony jej męża, Lionarda, jak i Nathaniela.

– Ten cały Sylvan to ma niezłe pióro – bąknął Syriusz.

– Ta. Więcej pustych słów niż treści, psia mać – mruknął Gavin Starszy i splunął na ziemię. – Tyle każe czekać na odpowiedź, a wypisuje jakieś farmazony bez pokrycia. I jeszcze kłamie!

Ramiona Nathaniela uniosły się, a po chwili opadły nisko w akompaniamencie głośnego westchnięcia. Zmiął trzymany w ręce kawałek skóry i cisnął nim w kąt.

– Ten drań coś kombinuje. Jestem tego pewien – powiedział Lionard, zaciskając dłonie w pięści. – I nie chcę przynosić pecha, ale spodziewałbym się najgorszego...

– Co zamierzasz zrobić? – spytała Jillian, przenosząc spojrzenie złocistych oczu na brata.

Nathaniel przetarł dłonią spocone czoło i przeczesał palcami przydługie, białe włosy.

– Jeśli wyśle tu choćby jednego szpiega więcej, to chcę, żebyście go pojmali żywcem, Gavinie – mówiąc to, przeniósł wzrok na Gavina Starszego i jego syna. – Podwójcie straże, jeśli to możliwe. Obserwujcie Równinę. Każdego, kto będzie się tam kręcił, macie złapać i przyprowadzić prosto przed moje oblicze.

Kąciki ust Gavina Starszego uniosły się w delikatnym, złowieszczym uśmieszku.

– Ma się rozumieć.

– A co z posłem? – spytał Syriusz.

– Nie wyślemy żadnego posła – odparł poważnym tonem Nathaniel.

– A szpiega chociaż? Skoro Sylvan nas szpieguje, to czemu my nie zrobimy tego samego?

– Gavinie, ilu szpiegów Sylvana przeżyło?

Gavin Starszy wyprostował się dumnie i rzekł:

– Żaden. Jeden zbiegł na Równinę, ale z tą ranną nogą raczej nie pociągnął za długo.

Phoebe zacisnęła usta w wąską linię i odwróciła wzrok.

– Właśnie. Co nam po szpiegach, którzy i tak nie wrócą do domu? – spytał Nathaniel, nie oczekując od swego syna odpowiedzi. – Nie będę wysyłał nikogo na daremną śmierć.

Ostatnie słowo poniosło się głuchym echem po całej Grocie. Syriusz zamilkł, nie mając nic więcej mądrego do dodania, a Phoebe zaczęła nerwowo wyskubywać futro z płaszcza.

– I to by było na tyle? – spytała Jillian.

– A chciałabyś coś jeszcze? – rzucił nieco kąśliwie Nathaniel.

– A chociażby na pozdrowienia odpowiedzieć.

Mąż i brat znów zgromili ją wzrokiem, a ona tylko uniosła ręce w obronnym geście.

– Módl się, żebyś nie musiała na nie odpowiadać – powiedział chłodnym tonem Nathaniel.

Bo tylko on wiedział, że w sylvanowym języku owe pozdrowienia nie oznaczały życzeń dobrego zdrowia, a raczej tyle, co wyrok śmierci.


***


Po skończonym zebraniu Phoebe wyszła szybko z Groty, okrywając się szczelniej połami grubego, futrzanego płaszcza. Wprawdzie jesień dawała się coraz mocniej we znaki, jednak nie było na tyle chłodno, by musiała się tak szczelnie opatulać warstwami ciepłego odzienia. Mimo lekkiego wiaterku drżała na całym ciele; jej rozchwiane, niepoukładanie myśli skakały chaotycznie po głowie, także ledwo docierały do niej słowa Syriusza i Gavina, którzy szli tuż za nią i żywo o czymś rozprawiali.

– Nie wiedziałem, że ciotka miała jakąś historię miłosną z Sylvanem – mruknął cicho Syriusz, drapiąc się po brodzie. Wyczuł na niej pierwsze, jeszcze niemrawe i niepewne igiełki młodzieńczego zarostu, na co uśmiechnął się nieznacznie. Zaraz jednak spoważniał i spytał, patrząc na Phoebe: – A ty wiedziałaś?

– Co? Nie. Nie wiedziałam – odparła wyrwana z własnych rozmyślań, całkowicie nieprzejęta tematem. Normalnie wyniosłaby ten skrawek informacji do rangi skandalu i poleciała wypytać ciocię Jillian o wszystkie szczegóły, ale teraz miała ważniejsze sprawy na głowie.

Przeklęła pod nosem, gdy przydeptała lekko brzegi przydługiej spódnicy. Poprawiła ją pospiesznie i ruszyła przed siebie żwawym krokiem.

– A ty dokąd się wybierasz? – rzucił za nią Syriusz.

Przystanęła i zerknęła na nich przez ramię.

– Do... Faye – bąknęła.

– A to nie jest przypadkiem w tamtą stronę? – Gavin wskazał ręką w głąb lasu.

– A skąd ty możesz wiedzieć, gdzie my się spotykamy? – burknęła Phoebe. – Jak chcesz kogoś szpiegować, to lepiej Sowilian, a nie nas.

– Ja się tylko zapytałem...

Phoebe westchnęła i pokręciła głową. Nie wdając się w zbędne dyskusje, ruszyła prosto przed siebie, nie zwracając żadnej uwagi na zawołania Syriusza. I tak już powiedziała za dużo.

Niewygodna, przydługa spódnica plątała jej się między nogami, przez co miała ochotę ją zdjąć i użyć jako rozpałki przy rozpalaniu ogniska. Ten ubiór jednak skutecznie odwracał uwagę jej matki od wymykania się z domu – ba, rodzicielka nawet zaczęła spoglądać na nią łaskawiej i z pewnym uznaniem w oczach. Pewnie myślała, że Phoebe wzięła sobie jej rady do serca i w końcu zmądrzała, stając się nienaganną, należycie ubraną panną, jak na obyczaj przystało.

„Dobre sobie" – prychnęła Phoebe pod nosem. Przysięgła sobie, że to był ostatni raz, nie licząc Samhain i wszystkich innych świąt, kiedy włożyła na swoje nogi coś innego niż spodnie.

Z drugiej strony była ciekawa, jak zareaguje Killian na jej widok. Zaśmieje się pod nosem? Czy może uzna, że mimo wszystko do twarzy jej w dziewczęcym wdzianku? Wolałaby to drugie. Komplement przynajmniej wynagrodziłby jej trud w utrzymaniu wszystkiego w tajemnicy.

Ale w końcu szczęście się od nich odwróciło. Phoebe gdzieś w środku czuła, że jakoś za łatwo to poszło, że nikt ich nigdy nie nakrył. Wprawdzie sama wybierała najbardziej zarośnięte ścieżki, które były słabo widoczne zarówno dla mieszkańców okolicznych wiosek, jak i dla wartowników Gavina Starszego. Jednak za każdym razem w jej sercu czaił się strach, że kiedy przekroczy pierwszą linię drzew, wracając z Wielkiej Równiny, stanie oko w oko najpierw z kapitanem straży, a później z własnym ojcem. I wszyscy będą kręcić głowami i wyzywać ją od głupich. A kiedy dalej będą nią krzyczeć, ktoś zakradnie się do Killiana i wykorzystując jego obecną słabość, zwyczajnie go zabije.

Przełknęła ślinę. Musiała ostrzec chłopaka jak najprędzej, zanim jeszcze Gavinowie zdążyli pomyśleć o zwerbowaniu większej ilości wartowników. Wprawdzie chciała się do niego udać bliżej wieczora, zabierając co nieco okrawków z obiadu, ale nie było teraz na to czasu.

Czy tego chciała, czy nie, Killianowi pozostała jedynie ucieczka. Zaczęła modlić się w duchu, żeby chociaż był w stanie się jej podjąć.

Upewniwszy się, że nikt jej nie widzi ani też nie śledzi, wypadła z lasu i udała się pospiesznym krokiem w stronę samotnego drzewa. Gdy już tam dotarła, jej serce ścisnął strach. Nigdzie w pobliżu nie widziała chłopaka, za to jego rzeczy leżały niedbale porozrzucane wokół pnia. Nie miał ich dużo, ale gdyby uciekał, to chyba by wziął ze sobą chociaż swój sztylet, prawda?

Rozejrzała się uważnie. Nie, przecież go nie złapali. Nie mogli. Jeszcze nie podwoili straży, ba, Gavin Starszy jeszcze nie dotaszczył się do domu z zebrania Rady! Ale czy na pewno...? A może jakiś nadgorliwy albo wyjątkowo znudzony wartownik zapuścił się daleko na tereny złotego stepu i...

– Bu! – Wzdrygnęła się, słysząc okrzyk tuż koło swojego ucha.

Odwróciła się nerwowo, a jej oczom ukazał się Killian, szczerzący białe kły w szerokim, szelmowskim uśmieszku. Wciągnęła powietrze nosem i wypuściła je powoli.

– Na jasnego Zaanga, nie strasz mnie – skarciła go, czując, jak całe napięcie powoli z niej ulatuje.

– Widzisz to? – spytał Killian ożywionym tonem i lekko podskoczył. – No prawie jak nowa.

Phoebe spojrzała na jego prawą nogę, przewiązaną czystym opatrunkiem na wysokości uda. Uśmiechnęła się nieznacznie.

– Dobrze, że możesz już chodzić. Musisz się stąd zmywać.

– Czemu? – zapytał, spoglądając na nią dociekliwie. – Już chcesz się mnie pozbyć?

– Jak się stąd nie ruszysz, to pozbędzie się ciebie mój ojciec, we własnej osobie. Oto, co powiedział.

Killian spochmurniał na chwilę. Phoebe za to kontynuowała:

– Chcą podwoić straże. Każdy, kogo złapią, zostanie poddany torturom, dopóki im wszystkiego grzecznie nie wyśpiewa.

– Ajć.

Westchnęła i zacisnęła dłonie w pięści, aż poczuła, jak pazury wbijają jej się w skórę.

– Nie obchodzi mnie, jakie informacje stąd wyniosłeś. I... czy w ogóle coś wyniosłeś. Sama mogłabym wycisnąć z ciebie wszystko, co wiesz o Sylvanie i jego zamiarach, ale nie zrobię tego. Twoja noga jest zdrowa, a ja spłaciłam swój dług. Możesz iść.

Killian odetchnął głęboko i przeczesał dłonią brązowe, lekko kręcone włosy.

– Czyli sielanka skończyła się szybciej niż myślałem...

– Jeśli nazywasz sielanką moje codzienne narażanie skóry, to...

– Wiem, Phoebe – wciął się jej w słowo i złapał ją delikatnie za dłonie. Zaczerwieniła się lekko i szybko odwróciła wzrok. – Naprawdę doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Jakby nie patrzeć, zawdzięczam ci życie.

Milczała, a on usilnie próbował spojrzeć jej prosto w oczy. W końcu zerknęła na niego niepewnie, a jej serce zabiło mocniej.

– Naprawdę muszę już uciekać? – spytał, odsuwając z jej czoła jedno niesforne pasemko.

– Tak będzie lepiej – szepnęła. – Powinniśmy zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Tak naprawdę nigdy się nie spotkaliśmy.

Ujął jej policzki w swoje dłonie, a ona zadrżała.

– Ale ja nie chcę zapomnieć – powiedział cicho.

Spłonęła rumieńcem, po czym zaczęła wodzić rozbieganymi oczami po całej okolicy, nie chcąc spojrzeć na Killiana. W końcu przełknęła ślinę i wydusiła z siebie:

– Lepiej idź już, nim nie jest za późno...

Chłopak westchnął i powoli odsunął się od niej, wbijając wzrok w ziemię. Przeniósł go w końcu na ledwie majaczący w oddali las, koniuszki ciemnych, wysokich sosen i mruknął:

– A to wszystko przez to, że nasi ojcowie nie potrafią się dogadać...

Phoebe zamrugała dwa razy.

– Nasi? – spytała, ledwo wydobywając z siebie to słowo. – Jesteś... Jesteś synem Sylvana?!

– Ta. Tym mniej udanym.

– Czemu nic nie mówiłeś?!

– A czy ty od razu powiedziałaś „cześć, jestem córką Nathaniela, zostańmy przyjaciółmi"?

– Nie... – mruknęła, przypominając sobie, że wyjawiła mu swoją tożsamość dopiero na którymś ze spotkań.

– No właśnie. To nie jest informacja, którą chcesz się dzielić ot tak.

Mimowolnie zaczęła się lekko cofać.

– Właśnie dlatego – Killian dodał z przekąsem, obserwując jej poczynania.

Zatrzymała się i nabrała powietrza w płuca. Musiała zachować trzeźwość umysłu, żeby nie wyciągnąć pochopnych wniosków. Czy fakt, że był synem Sylvana, największego wroga jej i wszystkich Firnejczyków, coś zmieniał? Owszem, bardzo dużo – w samej świadomości. Ale czy miało to jakikolwiek wpływ na rzeczywistość...?

– Nie mówiłem ci, bo wiedziałem, jak zareagujesz. Strach. To pierwsze, co czujesz, gdy słyszysz jego imię.

– Skąd ty możesz o tym wiedzieć? – spytała bardzo cicho.

Killian przeczesał włosy i zaśmiał się gorzko.

– Śmiem twierdzić, że wiem o tym najlepiej. Nie jest najlitościwszym wodzem. Ojcem zresztą też. Wysłał mnie na samobójczą misję i gówno go obchodzi, czy w ogóle z niej wrócę.

Poczuła jakieś ukłucie bólu w sercu. Chociaż obawy nie zeszły z niej całkowicie, zrobiło jej się nagle żal chłopaka.

– Pewnie już dawno uznał mnie za zmarłego i nawet zapomniał modlitwy odmówić, psia mać. – Splunął na ziemię.

Phoebe podeszła do niego i położyła mu ostrożnie dłoń na ramieniu. Wzdrygnął się lekko.

– Wiesz, rodziny się nie wybiera – zaczęła spokojnym, nieco melancholijnym tonem. Zaraz jednak dodała z pewną siłą i nadzieją w głosie. – Ale można wybrać, jak będzie wyglądać nasza przyszłość.

Przeniósł wzrok na jej jasną, rozświetloną przez promienie porannego słońca twarz.

– Co masz przez to na myśli? – spytał, uspokajając się nieco.

– Czy wiesz, co planuje twój ojciec?

Wzruszył ramionami.

– Prawdopodobnie chce was najechać. Znaczy, nie wiem dokładnie, ale to bym zakładał. W Sowilo brakuje zwierzyny, a jemu znudziło się rozstawianie Czarnoleszych po kątach. Potrzebuje nowej rozrywki. No i nienawidzi Nathaniela. Nie wiem, co mu takiego zrobił, ale to mi wygląda na niezłą chęć zemsty.

Phoebe zamyśliła się na chwilę.

– Możemy temu zapobiec – wypowiedziała w końcu stanowczym tonem.

Killian popatrzył na nią w osłupieniu, po czym zaśmiał się cicho.

– My? Jak?

– Słuchaj – złapała go mocno za dłonie – jesteśmy dziećmi wrogich wodzów, którzy chcą skoczyć sobie do gardeł. A chyba ani ty, a już w szczególności ja, nie chcemy tej wojny. Więc kto, jeśli nie my, może ich powstrzymać?

– No dobrze – odparł, nieco zaskoczony. – Ale jak zamierzasz to zrobić?

– Tego jeszcze nie wiem. Ale wiem, że jak połączymy siły, to uda nam się coś wykombinować. Tyle, że... nie mamy za dużo czasu – mruknęła, odwracając wzrok.

Oboje westchnęli z pewnym przygnębieniem. Nie dane im było zapomnieć, że przecież w każdej chwili mogli zostać nakryci przez patrolujących okolicę wartowników. A zwłaszcza Killianowi.

– Ale z pewnością jest coś, co każde z nas może zrobić, by zapobiec temu konfliktowi – dodała Phoebe.

Killian zamyślił się na chwilę.

– Pełnia. Spotkajmy się podczas pełni. Tutaj. Do tego czasu postaram się coś załatwić.

Po tych słowach skierował się w stronę samotnego drzewa i zaczął w pośpiechu zbierać swoje rzeczy.

– Co? Chcesz się spotkać? Przy podwojonej straży? Chyba oszalałeś!

– Ta, jak już, to z miłości do ciebie – mruknął pod nosem.

– Co?

– Nie, nic.

Phoebe uniosła brew i skrzyżowała ramiona, zastanawiając się nad jego słowami, których nie dosłyszała.

Gdy Killian skończył pakować resztki swojego dobytku do jutowego worka, podszedł do niej i popatrzył jej w oczy.

– To czyste szaleństwo – powiedziała, kręcąc głową.

– Zrobiłbym to choćby po to, żeby móc cię zobaczyć raz jeszcze.

Na jej twarz ponownie wypełzł różowawy rumieniec, ale tym razem nie zamierzała uciekać nigdzie wzrokiem.

– Będę tęsknił – powiedział cicho chłopak, gładząc kciukiem delikatną skórę na jej policzku.

Przymknęła powieki, jak gdyby to był sen, z którego za żadnego skarby nie chciała się obudzić.

– Ale jak ty tu przyjdziesz? – spytała, powracając na chwilę do rzeczywistości. – Taki szmat drogi? Już teraz się boję, czy dasz radę wrócić...

– Dam, dam. – Machnął ręką. – Gorsze rzeczy przeżyłem. Choćby dzieciństwo.

Wysilił się na mały, zawadiacki uśmieszek, ale nawet mimo tego powaga ani na chwilę nie schodziła z twarzy dziewczyny.

– Następnym razem ukradnę bratu konia czy coś. Jakoś to będzie. Nie martw się na zapas.

Westchnęła głęboko.

– Uważaj na siebie – poprosiła, spoglądając na niego oczami pełnymi troski.

Uśmiechnął się lekko, po czym zarzucił worek na ramię i ucałował ją delikatnie w policzek.

– Ty też uważaj. I pamiętaj, widzimy się podczas pełni!

Odwrócił się i ruszył przed siebie, przemierzając nieprzystępne, zarośnięte suchą trawą pustkowia Wielkiej Równiny. Zimny wiatr smagnął Phoebe po policzkach, rozwiał na wszelkie strony świata jej dotąd schludnie ułożone włosy, i wkradł się nawet pod przydługą spódnicę, przyprawiając ją o gęsią skórkę na łydkach.

Wraz z porywistym powiewem do jej serca wkradł się chłód i pewien niepokój. Bo choć z jednej strony martwiła się o chłopaka, tak z drugiej nie wiedziała, czy sama postąpiła dobrze.

Łzy zakołysały się w kącikach jej oczu. Przygryzła więc wargę, nie pozwalając sobie na płacz. Z zaciśniętymi w pięści dłońmi stała tak na stepie, niczym wrośnięta w ziemię, i odprowadzała Killiana wzrokiem, dopóki całkowicie nie zniknął pośród traw.


***


Drzwi otwarły się z wielkim hukiem, a do wnętrza chaty wparował ciemnowłosy młodzieniec, przemoczony od stóp do głów tak, że nie sposób było znaleźć na nim choćby jednej suchej nitki. Otrzepał się bezceremonialnie na środku izby, a ciężkie krople deszczu zaczęły skapywać leniwie na grunt, powoli wsiąkając w klepisko.

Redmund skrzywił się nieco na twarzy, widząc oczami wyobraźni powiększającą się kałużę błota, po czym przeniósł wzrok na chłopaka i uśmiechnął się złośliwie.

– No, Killianek, widzę, że cię jednak nic nie zjadło.

Killian położył mokre uszy po sobie i przeszył starszego brata chłodnym spojrzeniem.

– Niestety. Może następnym razem bogowie wysłuchają twoich próśb.

Wtem z sąsiedniej izby wyłoniła się postać wysokiego, poważnego mężczyzny, który samą swą aparycją wypełnił chatę osobliwą, przytłaczającą aurą. Killian wbił wzrok w ziemię.

– Och. Jednak wróciłeś – powiedział Sylvan tonem wyzutym z jakichkolwiek emocji. Zdawał się kompletnie niewzruszony faktem powrotu swojego syna; jakby ani go to nie cieszyło, ani też specjalnie nie rozczarowało.

Podszedł do stołu, i dopiero wtedy Killian zauważył ułożone tam jadło – uwędzonego udźca z dzika. Kiszki skręciły mu się z głodu na sam widok.

– Chodź. Zjedz wieczerzę – polecił mu ojciec, chociaż brzmiało to bardziej jak rozkaz. – Tylko zdejmij to mokre odzienie.

Killian posłusznie poszedł się wytrzeć i przebrać, a gdy już to zrobił, zasiadł przy drewnianej ławie, w pewnej bezpiecznej odległości zarówno od swojego ojca, jak i brata. Redmund uśmiechnął się pod nosem, szczerząc białe kły, i zaraz powrócił do obgryzania swojej kości z resztek mięsa.

– Coś się stało? – spytał w końcu, niby to obserwując swój posiłek, a ukradkiem spoglądając na młodszego brata. – Coś się długo nie pokazywałeś. I gdzie reszta szpiegów?

– W grobie – odburknął Killian. Ugryzł kawałek suchego mięsa i zaczął go z wolna przeżuwać.

– Hm – prychnął Redmund. – Też mieliśmy ci wykopać. Ale wiesz, bez ciała to tak jednak głupio.

Killian przełknął to, co miał w ustach, po czym spytał kąśliwie:

– Zrobiłeś coś pożytecznego, kiedy mnie nie było, czy jednak nic mnie nie ominęło?

– A i owszem. – Redmund wyprostował się dumnie. – Poprowadziłem wojowników na bitkę z Dzikimi.

– I żaden nie odgryzł ci łba? Jaka szkoda.

Sylvan odchrząknął głośno, uderzając jedną dłonią o stół. Bracia posłusznie zamilkli.

– Killianie – przeniósł spojrzenie na młodszego syna – zdobyłeś jakieś przydatne informacje?

Killian wbił wzrok w widoczne na drewnianym stole słoje, i dopiero po dłuższej chwili zebrał się na odpowiedź:

– Może. Zależy, co uznasz za przydatne.

Kąciki ust Sylvana drgnęły nieznacznie, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie niewielkiego, podłego uśmieszku.

– Zamieniam się w słuch. 


***

Korekta 08.02.2025

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro