ROZDZIAŁ X | Firnea
Firnea
Phoebe ukryła się w bocznym odgałęzieniu skalnego korytarza, które prowadziło zapewne do czyjejś piwnicy, wypełnionej trunkami, przetworami i uwędzonym mięsem, którego to zapach docierał powoli do jej nozdrzy i skręcał pusty żołądek. Siedziała skulona przy ścianie, nakazując swojemu brzuchowi, żeby przestał burczeć, bo jego narzekanie zaraz zdradzi jej obecność, a przecież nikt nie mógł wiedzieć, że podsłuchiwała spotkanie Rady.
– Powinieneś rozmówić się z Sylvanem. – Usłyszała głos Gavina Starszego, dobywający się ze skalnej groty obok. Nadstawiła uszu.
– Z nim nie da się rozmawiać – mruknął jej ojciec.
– Należy przynajmniej wysłać mu kruka. I zażądać wyjaśnień – polecił Lionard, dobry przyjaciel i szwagier Nathaniela, a jej wuj. – To już drugi księżyc z rzędu, gdy rozkradają naszą dostawę. Nie możesz tego przemilczeć.
– Przecież wiem!
– Do tego moi wartownicy zauważyli dziś z rana garstkę sowiliańskich szpiegów, kręcących się przy granicy – dodał Gavin Starszy. – Rozprawili się z nimi, ale jednemu udało się zwiać z podkulonym ogonem. Nie wiemy, za czym węszą, ale możemy być pewni, że Sylvan coś knuje. Wyślij mu kruka. I powołaj się na warunki pokoju sprzed piętnastu wiosen!
– Myślicie, że on się przejmuje takimi błahostkami – odparł z przekąsem Nathaniel.
– A może... A może zamiast listu, lepiej wysłać posła? – zaproponował Syriusz, próbując cokolwiek wnieść do rozmowy.
Phoebe uniosła brwi i jeszcze bardziej nadstawiła uszu. Tymczasem jej żołądek postanowił zagrać symfonię nieokiełznanych dźwięków. Przywarła do ściany i w myślach zaczęła besztać swój nieposłuszny brzuch.
– Co to było? – spytał Gavin Młodszy.
„No nie. Tylko nie węsz mi tu teraz" – pomyślała ze zdenerwowaniem.
– Posła? Zabiją go od razu, jak tylko przekroczy granicę – zaprotestował Nathaniel.
– W takim razie lepiej krukiem zapowiedzieć jego wizytę.
– Poseł da nam więcej niż pisemna odpowiedź Sylvana – wtrącił się Lionard. – Może pełnić równocześnie rolę szpiega. Rozejrzy się tam i ówdzie i zobaczy, czym się ten drań zajmuje na własnej ziemi.
– W takim razie, kogo proponujesz wysłać na tę misję? – zapytał z nutą ironii w głosie Gavin Starszy.
– Ja się zgłaszam! – powiedział Syriusz.
„No nie. Nie zabieraj mi roboty!" – pomyślała Phoebe i nieostrożnie wychyliła łeb zza skalnej ściany, chcąc spiorunować brata wzrokiem. Zamiast tego spotkała się ze zszokowanym spojrzeniem Gavina Młodszego, którego twarz zaraz przybrała kamienny wyraz. Chłopak zaczął zmierzać w jej stronę marszowym krokiem, a ona tylko przywarła do ściany i zakryła usta dłonią.
Gavin stanął naprzeciw niej i omiótł ją chłodnym spojrzeniem, pełnym dezaprobaty. Ona tylko uśmiechnęła się głupkowato, po czym położyła palec na ustach, nakazując mu milczenie – a raczej o nie błagając. Gavin jednak ani myślał jej słuchać; złapał ją mocno za ramię i wywlekł w stronę groty, gdzie Rada dalej debatowała na temat sposobów wywarcia nacisku na Sylvana.
Wszyscy spojrzeli na nią w osłupieniu, a najśmieszniejsza była mina jej ojca – gapił się na nią, zbity z pantałyku, i mogłaby przysiąc, że ta mała żyłka, która wstąpiła mu na czoło, zaraz dosłownie eksploduje. Ona jednak nic sobie z tego nie robiła i z wielką dozą pewności siebie wskazała na Syriusza, po czym rzekła:
– On się nie nadaje na posła.
Syriusz nachmurzył się i ściągnąwszy brwi nisko nad oczy, mruknął:
– Bo ty się niby nadajesz, tak?
– No ba. Za to on – znów pokazała na brata – nie potrafi się nawet z ludźmi dogadać. I miałby mówić z Sylvanem? – Uśmiechnęła się złośliwie, krzyżując ręce na piersi.
– Nigdy w życiu nie wysłałbym żadnego z was – odezwał się chłodno ich ojciec i wstał od stołu, przy którym debatowali. Podszedł do Phoebe i rzekł: – A ciebie, moja panno, nie powinno tu w ogóle być.
– Ja się tylko interesuję sprawami mojego ludu. – Wzruszyła ramionami. – W przeciwieństwie do Syriusza, który siedzi tu jak za karę.
– Lepiej idź się zainteresuj sprawami, które cię dotyczą – odparł ojciec, po czym skinął głową na Gavina Młodszego. – Odprowadź ją.
Zmrużyła oczy, a chwilę później Gavin wypchnął ją lekko na środek skalnego korytarza. Położyła wściekle uszy po sobie i zacisnęła dłonie w pięści. Nie odzywali się do siebie, dopóki nie opuścili Groty jednym z najbliższych piwnicznych wejść.
Grota – bo tak się nazywał cały ten system podziemnych tuneli i korytarzy – rozciągała się pod terenami ich wiosek, a Nathaniel dawno temu kazał ją wybudować, właściwie nie mówiąc nikomu, w jakim dokładnie celu. Jednak Nathaniel był alfą, więc jego słowo liczyło się ponad wszystko, stając się praktycznie niepodważalnym rozkazem. Wybudowali więc Grotę i sobie ją mieli. A Rada watahy wykorzystywała ją czasem do swoich obrad, chowając się przed wzrokiem i uszami postronnych.
Ale przed nią nie byli w stanie się ukryć.
– Od dawna tak podsłuchujesz Radę? – spytał z ciekawości Gavin, gdy wyszli w końcu na świeże powietrze.
Phoebe wzruszyła ramionami.
– A co cię to interesuje?
– Interesuje, bo masz tendencję do pakowania się w kłopoty.
– To dlatego musiałeś mnie wsypać przed ojcem?! – wygarnęła mu.
– Tak, bo obiecałem mu, że będę cię chronił! – warknął. – I to dosłownie chwilę przed rozpoczęciem obrad!
– I to o tym chciał z tobą rozmawiać?! – warknęła.
Nic jej nie odpowiedział.
– Nie potrzebuję niańki – dodała chłodno i poszła przed siebie. – Ani męża!
Gavin popatrzył za nią, po czym westchnął ciężko i przewracając oczami, wrócił z powrotem do Groty.
***
Zaczęło padać. Resztę dnia spędziła więc w domu, słuchając na przemian kazań ojca i matki, mówiących o tym, czego to jako młoda panna absolutnie nie powinna robić. Całym rodzeństwem oberwali też za włóczenie się po świecie bez słowa, narażając swoje życie na niebezpieczeństwo. Później próbowała skłonić jakoś tajemniczą nieznajomą do rozmowy, chociaż szło to bardzo opornie. Ostatecznie okazało się, że nie jest kompletną niemową i potrafi mówić – tylko znowu albo ich nie rozumie, albo boi się pisnąć słówkiem. Wieczorem Phoebe wycisnęła z niej przynajmniej, jak się nazywa.
– Jak ci na imię? – spytała. Widząc zdezorientowany wzrok nieznajomej, dodała: – Imię. Ja jestem Phoebe, a ty?
Nieznajoma przechyliła głowę. Phoebe westchnęła.
– Ja, Phoebe. – Pokazała na siebie ręką. Następnie wyciągnęła ją w kierunku dziewczyny. – Ty...
– ...Anamika.
I od tej chwili wymizerniała nieznajoma przestała być nieznajomą, a zaczęła być Anamiką. A ojciec po dłuższej chwili rozmyślań stwierdził, że następnego dnia odda ją pod opiekę Starej Druidki, co się Phoebe za bardzo nie spodobało, bo uważała ją za wariatkę, ale nie mogła zaprotestować. I tak już pozwoliła sobie na zbyt wiele tego dnia.
Późną nocą leżała na stercie futer, mając z lewej strony swojego chrapiącego wniebogłosy brata, a z prawej śpiącą Anamikę, która – wykończona wrażeniami – po prostu padła ze zmęczenia. A Phoebe, nawet jeśli była zmęczona, to za żadne skarby nie mogła zmusić się do spania. Okryta cienkim futrem wpatrywała się w drewniane sklepienie chaty, lecz oczami wyobraźni widziała zupełnie co innego – niczym natrętny komar powracały do niej wydarzenia ze stepu. To, jak Sowilianie ich zaatakowali; to, jak się przed nimi bronili; i to, jak zadała zdecydowanie śmiertelny cios jednemu Sowilianinowi. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie. Chciała je odpędzić jak najdalej, ale ono wciąż ją nawiedzało, nie dając o sobie zapomnieć. Przekręcała się z boku na bok, usiłowała myśleć o czymś innym, a co by jej do głowy nie przyszło, zaraz dziwnym sposobem łączyło się z tą sceną. To chyba wyrzuty sumienia zżerały ją od środka i nie zamierzały przestać.
W końcu westchnęła z poirytowaniem i wygramoliła się z posłania. Cichaczem, na paluszkach, by nikogo nie obudzić, wymknęła się z chatki i przeszła ostrożnie na tyły domostwa.
Za ich chatą, tuż przy linii drzew stał wysoki, malowany totem, zbudowany z ułożonych na sobie sosnowych klocków, na których nożykiem wyryto specjalne runy – a te składały się w imiona bogów. Na czubku Lux – bogini słońca i dnia; nieco niżej Lune, pani nocy i owocnych łowów; na środku Zaang i Ria, panowie niebios, a na samym dole, tuż przy podstawie – Matka Ziemia, stworzycielka wszystkich bóstw i wszystkiego, co żyje.
Phoebe westchnęła głośno, patrząc na ostatnią runę, i wyszeptała:
– Matko, ja... Ja chyba zrobiłam coś złego...
Świętym obyczajem wojownika winna być modlitwa za przelaną krew, z mieczem wbitym w ziemię przy totemie, ale nie miała obecnie przy sobie szabli, którą zadała śmiertelny cios. Zresztą, nie sądziła, że taki Niven czy Gavin się pomodlili, a Syriusz już w szczególności. Nawet nie widziała, żeby kręcił się za domem, więc szczerze w to wątpiła. Elroy pewnie złożył ręce do modlitwy. W końcu był wychowankiem Starej Druidki, sam szkolił się u niej na druida i raczej dość skrupulatnie przestrzegał zasad wiary, a przynajmniej się starał.
Opadła na klęczki. Co mogła zrobić, żeby jakoś zmyć z siebie tę winę, by odpokutować? Matka dała życie im wszystkim, z tego względu oni nie powinni go odbierać. Życie było największą świętością, darem, jaki otrzymali kroczący po tym świecie, ci dobrzy i ci źli – bez wyjątku. Jak mogła tak lekkomyślnie ubrudzić sobie ręce?
Wtem jej wilcze uszy zwróciły się w tył. Usłyszała ciche, powolne kroki i wzdrygnęła się, gotowa rzucić się czym prędzej do ucieczki. W końcu w świetle księżyca ujrzała swojego ojca – z przydługimi, związanymi w kitkę włosami, złotymi oczami i szramą przechodzącą przez pół jego twarzy. Nigdy nie pytała o genezę tej blizny, chociaż miała pewne przypuszczenia, że pochodziła ona z czasu wojny z Sowilianami.
Ojciec opadł kolanami na ziemię tuż obok niej, a ona zadrżała lekko, gdy chłodny wiatr pogłaskał ją po odsłoniętych przedramionach, łydkach i bosych stopach. Nathaniel zdjął z siebie cienkie futro i zarzucił jej na plecy, sam pozostając jedynie w lnianej koszuli. Złapała dłońmi brzegi futra, by nie zsunęło się z ramion, po czym wbiła wzrok w ziemię.
– Nigdy nie jest za późno na modlitwę, prawda? – Usłyszała ciepły głos ojca.
Przygryzła wargę, a po chwili powiedziała bardzo cicho, prawie szeptem:
– Przepraszam.
I nie wiedziała, kogo właściwie przeprasza i za co. Matkę Ziemię za popełniony grzech? Ojca za sprawianie problemów?
– Na tej wyprawie, my... Syriusz chyba kogoś zabił – powiedziała.
I nic sobie z tego nie robił. Jak gdyby nic się nie stało poszedł śpiewać ballady tym pustym pannom, teraz chrapał wniebogłosy, a ona jedna miała jakieś problemy i wyrzuty sumienia.
Jej ojca chyba też nie wzruszyły te słowa.
– Cóż... W obliczu walki często jest to nieuniknione, jeśli samemu chcesz ujść z życiem – wyjaśnił.
– Możemy się tym usprawiedliwiać? – spytała, patrząc na niego.
On zaś, wpatrując się w totem, odparł:
– Śmierci nie można niczym usprawiedliwiać.
Tak też myślała. Spuściła wzrok i zacisnęła wargi w wąską linię.
– ...Ale niestety nasz świat jest pełen zła. Nie chciałem, żebyś poznawała go od tej strony.
Oboje milczeli przez dłuższą chwilę. Wypowiadali bezgłośnie własne wersje modlitw do przodków i bogów, a w tej przejmującej ciszy towarzyszyło im jedynie pohukiwanie sów i dyskretne skradanie się nocnych zwierząt.
– Nie przejmuj się tak tym wszystkim – powiedział w końcu jej ojciec, delikatnie gładząc ją po włosach.
Przełknęła gulę, która utknęła jej w gardle.
– A... Co z tymi szpiegami? – spytała, podnosząc się z klęczek. – To była prawda, co mówił Gavin Starszy?
Nathaniel również wstał i w odpowiedzi skinął głową.
– Czy Firnea jest bezpieczna? Sylvan naprawdę coś knuje, czy...
– W porządku. Nic nam nie grozi – powiedział uspokajającym, wręcz kojącym tonem. – A teraz wracajmy do domu.
Patrzyła na jego wysoką, oddalającą się sylwetkę, po czym sama poczłapała w kierunku chaty.
***
Rankiem odprowadziła wraz z ojcem Anamikę do Starej Druidki. Dziewczyna dalej zdawała się być zdezorientowana i przytłoczona zarówno sytuacją, jak i nieznanym otoczeniem, a widok prawie bezzębnej staruszki z dziwną laską sprawił, że zjeżyły jej się wszystkie włoski na karku. Phoebe czuła w kościach, że tak właśnie będzie i nie był to najmądrzejszy pomysł ze strony jej ojca, ale tym razem nie chciała wdawać się w dyskusję. Już wystarczająco dużo narozrabiała, a przecież z druidką mieszkał jeszcze Elroy, jej wychowanek. Anamika nie zostanie całkiem sama ze zbzikowaną babką... prawda?
Omiotła wychudłą, zagubioną dziewczynę wzrokiem. Prawdopodobnie były w podobnym wieku i nawet chciała o to zapytać, ale ugryzła się w język, gdy przypomniała sobie, jak ciężko wydobyć z niej jakiekolwiek informacje. Dalej miała pewne dziwne przeczucie, że Anamika jakimś cudem zna język ludzki i dlatego nic nie rozumie z ich mowy. Dziwiła się więc, czemu ojciec nie powiedział do niej czegoś w tym języku. Musiał go znać dość dobrze, w końcu jakimś sposobem nawiązał wymianę towarów z miastem ludzi, a poza tym, podobno wychowała go wiedźma z lasu. Chociaż w tę bajkę Phoebe nigdy za bardzo nie wierzyła – nawet, gdy rozpowiadano ją niczym legendę na prawo i lewo, szczególnie podczas święta Samhain.
Pożegnała się z Anamiką i wróciła wraz z ojcem do chaty. Resztę dnia spędziła na pomaganiu matce w codziennym obrządku i przygotowaniu posiłku. Dopiero po obiedzie udało jej się na chwilę czmychnąć z domu. Udała się na skraj lasu; tam, gdzie strzeliste pnie sosen zaczynały mieszać się ze źdźbłami bujnej trawy, kołysanej na boki przez lekkie podmuchy jesiennego wiatru.
Zmrużyła oczy, wychodząc na wydeptaną i wyjeżdżoną przez koła wozów ścieżkę. Wściekłe promienie słońca skryły się na chwilę za szarawymi obłokami, a ona spojrzała przed siebie – i gdzieś tam, hen daleko, za całym stepem pozłacanych traw, ujrzała koniuszki drzew ciemnego gaju. Sowilo.
Myślami znów powróciła do Anamiki. Ta w jednej chwili skojarzyła jej się z jej przyjaciółką, Faye – może dlatego, że obie poznała w podobny sposób? Dwie równie bezbronne, malutkie istotki pośrodku Wielkiej Równiny. Tak samo bezsilne i przestraszone, tak samo wychudłe i wygłodniałe. Jedna i druga przed czymś uciekała. Phoebe znała i rozumiała powód Faye. Miała nadzieję, że wkrótce pozna też sekret Anamiki.
Wciągnęła powietrze nosem, wdychając ulatniające się zapachy lata oraz urodzaju. Wolnym krokiem ruszyła ścieżką przed siebie, zrywając skłaniające się ku ziemi ździebełka, jedynie po to, by następnie pozbawić ich łodygi wszelkich listków i kłosów. Nawet nie zauważyła, kiedy zbliżyła się do jedynego samotnego drzewa pośrodku złotawego pola. Dopiero dość głośny szmer zwrócił jej uszy do tylu, wyrywając ją tym samym z zamyślenia.
Obróciła głowę i zaraz ujrzała opartego o na wpół spróchniały pień młodzieńca, który gapił się na nią szeroko otwartymi oczami. Stanęła jak wryta i wypuściła z dłoni zmiętolone ździebełko. Miała wrażenie, że skamieniła, bo przez chwilę nie była w stanie się ruszyć, nie mówiąc nawet o wzięciu oddechu.
Kim on był? Firnejczykiem? Nie znała wszystkich z watahy, to oczywiste, ale nawet nie kojarzyła go z widzenia. Poza tym, co by robił sam na Wielkiej Równinie? Z tego co wiedziała, to jedynie ona miała dzikie zapędy do wychodzenia z lasu i szlajania się, Zaang jeden wie, gdzie.
Czy był Sowilianinem? W końcu Gavin Starszy mówił coś o szpiegach. Czy możliwe, że byłby jednym z tych, którzy...
– Długo jeszcze będziesz się tak gapić? – Usłyszała nagle. – Śmiało, leć do swoich i wypaplaj wszystkim, że tu jestem. Daleko wam nie ucieknę.
Wzdrygnęła się lekko i potrząsnęła głową, próbując przywołać się do porządku. Przyjrzała mu się bliżej, tym razem bystrym i uważnym wzrokiem. Miał brązowe, kędzierzawe włosy, śniadą twarz i ciemne oczy – nic, czym by się wyróżniał na tle Firnejczyków. Jednak to, co przykuło jej uwagę, to jego wyciągnięta na trawie noga, przewiązana na wysokości uda poplamionymi pasmami tkaniny.
Zamarła. To nie mógł być ten Sowilianin, którego raniła dwa dni temu. Tamten wyglądał na bardziej krzepkiego i miał jakiś złowieszczy błysk w oku, chociaż może tylko jej się zdawało przez wzgląd na to, że chciał się jej pozbyć. Do tego minęły już dwa dni, a sama bitka miała miejsce przy lesie Sagittów, więc wątpliwe, że z ranną nogą doczołgałby się tutaj, zamiast spróbować wrócić do swoich.
„Przecież od dwóch dni powinien leżeć martwy, idiotko...!" – pomyślała.
– Będziesz tu tak stać, czy może z łaski swojej pójdziesz i dasz mi umrzeć w samotności? – odezwał się Sowilianin. Spojrzała na niego krzywo. – Szczerze wolałbym to drugie.
– Jak na rannego, to masz całkiem sporo krzepy do mielenia językiem – stwierdziła, krzyżując ramiona i unosząc podbródek.
– Może. Może tylko udaję. Może jak się odwrócisz, to wyciągnę nóż i wbiję ci go w plecy. – Uśmiechnął się chytrze. – Jestem tylko prostym Sowilianinem. Ja bym sobie nie ufał.
– Nikt nie powiedział, że zamierzam ci ufać – mruknęła, mrużąc oczy.
– Ale jeszcze tu stoisz. A wyraźnie ci powiedziałem, że możecie mnie dorwać. Już mnie wcześniej ładnie urządziliście, Firnejczycy. Możecie dokończyć dzieło.
Uniosła brew, po czym prychnęła.
– Niepotrzebna mi twoja krew na sumieniu.
„Dlaczego ja z nim w ogóle rozmawiam?!" – skarciła się w myślach. Rzucając chłodne, acz uważne spojrzenie na Sowilianina, cofnęła się i odwróciła do niego bokiem, z zamiarem powrotu do Firnei. Postawiła ledwo kilka kroków, a irytujący młodzieniec zawołał za nią:
– Jak mnie tu zostawisz, to też będziesz mnie mieć na sumieniu!
Zatrzymała się w pół kroku i położyła uszy po sobie, zaciskając dłonie w pięści.
– O, czyli jednak nie chcesz mnie zostawiać? – Usłyszała nutę zdziwienia w jego głosie. – Aż zrobiło mi się cieplej na sercu.
Z trudem powstrzymała się od powiedzenia kilku słów za dużo. Chociaż gadkę miał na poziomie Nivena, a nawet gorszą, bądź co bądź, był jednak Sowilianinem i bała się odwarknąć mu tak, jakby zrobiła to swoim kumplom czy bratu. Gdzieś z tyłu głowy resztki zdrowego rozsądku podpowiadały jej, że powinna zmyć się z tego miejsca jak najszybciej i nie wracać, ale znowuż rozbudzone wyrzuty sumienia dawały o sobie znać i wiedziała, że nie może tego tak zostawić. Nie po tym, jak dopuściła się grzechu, za który w żaden sposób nie potrafiła odpokutować.
Czyżby to właśnie Matka Ziemia dała jej szansę na zmycie swoich win?
Potrząsnęła głową i ignorując dalsze zaczepki Sowilianina, ruszyła w stronę Firnei.
Wróciła jednak po jakimś czasie, niosąc w obu rękach dwa gliniane dzbany, jeden pełen wody, a drugi miodu. Jej lewe przedramię zdobiły skrawki czystego materiału, a z jednej z sakiewek przy pasie wystawały zmięte liście ziela, które z trudem wyprosiła od Faye. Nie zdradziła jeszcze przyjaciółce, po co jest jej potrzebne. Faye z początku patrzyła na nią z pewnym powątpiewaniem, nie doszukując się na jej ciele żadnych rozcięć i zadrapań, lecz w końcu po wielu prośbach wręczyła jej sakiewkę, nie zadając zbędnych i niewygodnych pytań. Phoebe jednak wiedziała, że te prędzej czy później nadejdą, a ona nie ucieknie przed czujnym spojrzeniem błękitnych oczu swojej przyjaciółki.
Sowilianin wyprostował się nieco, słysząc z oddali jej kroki.
– A jednak wróciłaś – zaczął, lekko zaskoczony. Po chwili dodał: – Nie powinnaś była tego robić.
– A ty nie powinieneś był tu przychodzić – odparła krótko i ostrożnie ukucnęła przy nim, stawiając na trawie dzbany.
Odłożyła na bok pasma materiału i odetchnęła głęboko, wpatrując się w ranną nogę chłopaka. Wciąż lekko nie dowierzała w to, co zamierzała zrobić. Naturalny instynkt nakazywał jej bezwzględną ucieczkę. Ale serce i dusza... Te mówiły coś zgoła zupełnie odmiennego.
– Dlaczego nie powinienem? – spytał Sowilianin.
– Wiesz przecież, że nie wolno wam się do nas zbliżać – zaczęła, odwiązując nadmiar szmat z jego uda. Chłopak syknął z bólu. – Wybacz. Nie znam się tak dobrze na opatrywaniu ran.
– Nie szkodzi... – Zacisnął wargi w wąską linię i zdusił w sobie kolejne syknięcie, gdy na jego nogę polała się zimna, czysta woda.
Gdy Phoebe przemyła rozcięcie, nałożyła na nie grubą warstwę miodu, a następnie przykryła liśćmi ziela, które dała jej Faye. Owinęła ranę czystymi skrawkami tkaniny, a na koniec omiotła swoje dzieło krytycznym wzrokiem.
– Na razie musi wystarczyć – powiedziała, po czym przeniosła wzrok na twarz Sowilianina. – Miałeś szczęście, że nic się do rany nie dostało. Za jakiś czas powinno się zagoić.
Chłopak obejrzał uważnie swoją nogę, poruszając nią lekko w lewo i w prawo. Skrzywił się nieco.
– Ale o chodzeniu nie ma mowy – stwierdził, ni to z żalem, ni z rozczarowaniem.
– Powinieneś być wdzięczny bogom, że się nie wykrwawiłeś... – westchnęła Phoebe, wycierając dłonie z miodu.
– Ta? To świetnie. Dziękuję im. Ale za parę dni i tak umrę z głodu.
Phoebe przewróciła oczami, po czym odwiązała od pasa małą sakiewkę i rzuciła chłopakowi pod nogi.
– Co to?
– Suszone mięso. W dzbanie masz resztę wody. Na dziś ci wystarczy.
Popatrzył na nią nieco zaskoczonym, a nieco chytrym wzrokiem, po czym odwiązał sznurek i zajrzał do sakiewki.
– Powiedz mi, wszyscy Sowilianie są tak mało wdzięczni? – zaczęła z krnąbrnym uśmieszkiem i rozsiadła się wygodnie na miękkiej trawie.
– Wdzięczność? A co to takiego? – rzucił chłopak, wpychając do buzi cały plaster suszonego mięsa. – Pierwsze słyszę.
Zachichotała cicho, ale zaraz przywołała się do porządku.
– Dobrze, zacznijmy inaczej: po co żeś tu w ogóle przylazł? Wiesz przecież, że nie wolno ci się zbliżać do naszych terenów. Jak ktoś cię zauważy, to... To śmierć na miejscu.
– O proszę, a jednak jakoś żyję. – Wywrócił oczami i machnął kawałkiem mięsa w powietrzu. – Ty myślisz, że Sylvana to cokolwiek obchodzi? Miałbym większy problem, jakbym się nie posłuchał.
– Jaki? – Uniosła brew. – Jaki problem jest gorszy od śmierci?
Zamyślił się na chwilę.
– Powiem tak. Lepiej umrzeć od strzały wroga, niż od strzały przyjaciela.
Pokiwała głową ze zrozumieniem. Znowu zaczęło do niej docierać, jak bezsensowny jest cały ten konflikt, ta zimna wojna, która utrzymuje się między ich watahami już od tylu wiosen.
– Wcale nie macie tam lekko, co? – spytała.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Ciężko stwierdzić, jak się nie zna innego życia.
Popatrzył na nią, na jej jasną twarz i brązowe loki, rozwiewane delikatnie przez szumiący wiatr. Gdy ich spojrzenia się spotkały, odwrócił czym prędzej wzrok i wbił go w ziemię.
– Dziękuję – powiedział cicho, prawie szeptem. – Za... wszystko. Nie powinnaś była tego robić.
– Mam swoje powody – odparła. – I... Nie chcę mieć ciebie na sumieniu.
Zerknął na nią, a kąciki jego ust uniosły się w szczerym, prawdziwym uśmiechu.
– Jestem Killian. – Wyciągnął rękę w jej stronę.
Popatrzyła na niego, nieco speszona, ale po chwili uścisnęła jego dłoń i odrzekła:
– A ja Phoebe.
***
Korekta 08.02.2025
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro