Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ II | Firnea

Obudził ją czyjś przytłumiony, miły głos i delikatne smyranie po twarzy. Lekko otworzyła oczy; dopiero, gdy spomiędzy czarnych rzęs zdołała ujrzeć zamazane kontury otaczającego ją świata, ciche dźwięki przerodziły się w istny wrzask prosto nad jej uchem, a przyjemny dotyk w solidny cios wymierzony w jej policzek.

– Wstawaj, to nie pora na wylegiwanie się. – Usłyszała, a głos rozbrzmiewał echem w jej czaszce, tak iż miała wrażenie, że zaraz ją rozsadzi.

Jej powieki rozwarły się szerzej, aż w końcu rozpoznała wpatrujące się w nią niebieskie, bystre ślepia oraz jasne czoło, na które opadały niesforne kosmyki białych włosów. Pochylony nad nią Syriusz po raz kolejny pacnął ją w twarz, a ona, oprzytomniawszy już całkowicie, w odwecie strzeliła mu pięścią prosto w nos. Chłopak aż syknął z bólu.

– I tak było lekko – powiedziała.

Podparła się rękoma i spróbowała wstać, w czym w końcu jej pomógł, łapiąc ją za lewe przedramię i ciągnąc do góry.

– Wszystko w porządku? – spytał po chwili, a jej zdawało się, że usłyszała jakąś nutę zmartwienia w tym głosie.

Otrzepała pokryte kurzem i ziemią spodnie, po czym zwróciła na niego wzrok. Patrzył na nią uważnie i nie spuszczał z niej oka, a przy tym nawet nie śmiała mu brew drgnąć czy powieka opaść. Nawet nie mrugnął, dopóki się nie odezwała:

– A teraz zgrywasz dobrego braciszka?

– Daj spokój, martwię się. Zazwyczaj nie mdlejesz.

– Zazwyczaj? Chyba nigdy.

– No właśnie.

Dopiero teraz zaczynały docierać do niej wszystkie fakty i zdarzenia tego feralnego dnia, które – niczym słońce w czas zaćmień – zdołały na chwilę zniknąć z jej umysłu, lecz jedynie po to, by ponownie rozświetlić jej pamięć ze zdwojoną siłą. Wróciła do brutalnej rzeczywistości, w której nic nie potoczyło się zgodnie z przewidywanym scenariuszem, a przewrotne nici losu postanowiły spleść i zostawić im nieoczekiwany prezent, jakim była woń niepokoju i smród spustoszenia. A to wszystko musiało spaść właśnie na nich. I teraz oni musieli sobie poradzić z tym, co nie powinno właściwie nigdy mieć miejsca – przynajmniej w jej mniemaniu.

Poczuła, jak coś zaciska się na jej ramionach i mocno nimi potrząsa, a w rezultacie nią całą. Jak wybudzona z transu zorientowała się, że stała sztywno i patrzyła w nieokreśloną przestrzeń przed sobą, chociaż nawet nie widziała jej przed oczami.

– Ej, co się dzieje? Jeśli coś jest nie tak, to mi powiedz...

W oczach Syriusza dostrzegła wyraźną troskę. Rozchyliła wargi i choć pierwszymi słowami, które cisnęły jej się na usta, były: ,,Wszystko jest nie tak! Nie tak...", to jednak nie wypowiedziała ani jednego z nich. Zamiast tego uciekła wzrokiem i wymamrotała:

– W porządku.

– Co? – Ledwo ją usłyszał.

Westchnęła.

– Nic mi nie jest – dodała i zaraz poszła w swoją stronę, zostawiając skonsternowanego brata samego.

Musiała się czymś zająć, byleby tylko nie roztrząsać więcej tego, co się przed chwilą jeszcze tutaj działo. Ale jak miała nie myśleć, kiedy wszystko wokół jej o tym przypominało? Podeszła do prawie całkowicie pustych wozów, omijając przy tym wbite w ziemię niecelne strzały, którymi to nieprzyjaciele mierzyli w zwierzęta – albo w nich samych. Nie wykluczała obu tych możliwości.

Ujrzała, jak Elroy i Gavin wyjmowali wszystko to, co się jeszcze w wozie ostało. Były to głównie jakieś worki, których zawartości nie potrafiła dokładnie określić, ale śmiała przypuszczać, że rzeczy te nie miały większej wartości. Te najcenniejsze im odebrano.

– Czemu to zabieracie? – spytała zdezorientowana.

– Przecież wóz już nie pojedzie – oparł chłodno Gavin, odrywając się na chwilę od swojego zajęcia i spoglądając na nią z politowaniem.

– Zostawimy go tutaj?

– No jak chcesz, to możesz go pchać, ale trochę ci to zajmie. – Uśmiechnął się złośliwie.

– Bardzo śmieszne.

– A teraz weź się do roboty. – Nim zdążyła się zorientować, rzucił jej worek na ręce i odszedł bez słowa.

Kolana ugięły jej się pod ciężarem trzymanego tobołka, a Elroy dołożył jej jeszcze kolejny.

– Co właściwie mamy zamiar teraz zrobić? – spytała go.

Chłopak wypchał po brzegi dwa kolejne worki wszystkim tym, co jeszcze leżało luzem na drewnianym dnie wozu, po czym zarzucił je sobie na ramię.

– Jak to co? Zabieramy co się da i idziemy.

– Mhm – mruknęła.

Udała się za Elroyem na ubocze, nie wiedząc za bardzo, co ma ze sobą zrobić. Zaczęła się zastanawiać na tym, jak długo była nieobecna przez swoje omdlenie i jak wiele ważnych spraw zdążyło ją ominąć, chociażby takich, jak...

– Kto nas zaatakował? – spytała półszeptem. – Sagittowie? Tak, wiem, że to oczywiste, no bo kto inny mógłby w tej okolicy, ale... Dlaczego mieliby to robić?

Zerknęła na chłopaka, ale ten patrzył prosto przed siebie i zdawał się być całkiem niezainteresowany jej paplaniną, a wręcz odniosła wrażenie, że nawet jej nie słuchał. Westchnęła cicho, lecz naraz pewna myśl przyszła jej do głowy, przy czym niechcący wypowiedziała ją na głos, i to dość głośno.

– Oni udali się na wschód!

Elroy spojrzał na nią i z pewną niekrytą satysfakcją, nie mówiąc ani słowa, obserwował jej zmagania myślowe.

– Czyli tamci mieli rację... – mruknęła, po czym dodała ożywionym tonem: – No to dowiedliśmy prawdy.

– Cieszy cię to?

– Nie, ani trochę.

Stała obok niego, czekając na jakiś znak bądź komendę, że ruszają dalej. Próbowała przy tym odgonić przykry widok sprzed oczu i opanować dreszcze, przebiegające po jej ramionach i wzdłuż pleców niczym skaczące, radosne iskierki ognia, jednak parzące przy bliskim dotyku. Jeszcze niedawno byli jak te ogniki, tak beztrosko i zupełnie swobodnie gawędzili w czas podróży i śmiali się sami z siebie, a teraz mogli stracić życie. Zadziwiło ją to, jak los może nagle stać się tak przewrotny i okrutny. W jednej chwili potrafi zmienić się absolutnie wszystko – i tak wiele można przy tym stracić. Ona sama ledwo uszła z życiem, a gdyby nie Gavin... A gdyby któryś z jej kompanów nie uchylił się przed ciosem... Patrząc na leżące nieopodal wozu dwa ciała zdawała sobie sprawę z tego, że to mógł być w tej chwili jej brat. A ona mogła leżeć w lesie z krwawiącą nogą i czuć, jak powoli uchodzi z niej życie.

– Kompania gotowa? To w drogę – zakomenderował Gavin, co wybiło ją z rytmu niechcianych przemyśleń.

– Wolnego kolego, ja tu wydaję rozkazy – odezwał się Syriusz, wyłażąc spomiędzy krzewów jałowca. – A nie ruszymy, dopóki nie znajdę swojego konia. Poza tym, mamy poszkodowanego.

Wskazał ręką na Nivena, który poprawiał sobie prowizoryczny opatrunek na ramieniu, zrobiony z jakiejś porwanej szmaty.

– Nic mi nie jest – obruszył się Niven.

Gavin pokręcił głową i mruknął:

– No i co z tego?

– Moja propozycja jest taka. Odpoczniemy przez noc, a rano wrócimy do domu. No i znajdę konia – wyjaśnił Syriusz, drapiąc się po brodzie.

– Im szybciej się stąd ruszymy, tym szybciej wrócimy, a ty chcesz jeszcze nas narażać?

Phoebe sama nie wiedziała, co ją podkusiło, ale podeszła do nich bliżej i wtrąciła się do rozmowy:

– W tej chwili już nic nam nie grozi.

Gavin odwrócił się do niej i uśmiechnął kpiąco.

– Aleś ty naiwna – powiedział.

Zignorowała to i kontynuowała swoją myśl:

– Księżyc temu też zaatakowali dostawę, ale poza tym żadnych szkód nie wyrządzili, aż do teraz. Nikogo później nie tknęli.

– Bo nikogo tu nie było, to proste.

– No więc zabrali, co chcieli i sobie poszli. Nikt już nam krzywdy nie zrobi.

– Jesteśmy właśnie przy lesie Sagittów a ty mi mówisz, że jesteśmy bezpieczni?! Zaraz nie wytrzymam, naprawdę...

– To nie byli Sagittowie! – warknęła, odrzucając na bok worki i zaciskając palce w pięści. – Tylko Sowilianie!

Reszta patrzyła na nią w osłupieniu. Tylko Elroy uśmiechał się lekko pod nosem i ze swoistą satysfakcją patrzył na rozgrywającą się przed nim scenę.

Gavin w jednym momencie zbladł, jakby krew odpłynęła mu całkowicie z twarzy, która w dodatku zaczęła przybierać dość dziwaczną mimikę – jakby sam nie mógł się zdecydować, czy parsknąć śmiechem, czy może jednak wybuchnąć gniewem. A jego irytacja na wszystkich wokół i tak była już dość wielka.

– Bzdury – wypowiedział w końcu.

Słowo to wybrzmiało jednak bez ani krzty jego poprzedniej pewności, zupełnie tak, jakby to samego siebie chciał utwierdzić w fałszywym przekonaniu, że to, co usłyszał, nie było w żadnym stopniu prawdą.

– Możemy się o tym przekonać – odparła stanowczo Phoebe.

– Jesteś pewna, że... – Syriusz próbował się wtrącić i jakoś załagodzić sytuację, jednak bezskutecznie.

– Tak, jestem. A skoro nie wierzycie, to proszę bardzo, przekonajmy się na własne oczy.

Żwawym krokiem podeszła do leżącego bezwładnie na ziemi ciała jednego z nieprzyjaciół, którego to głowa spoczywała we wciąż powiększającej się kałuży krwi. Przełknęła ślinę, powstrzymując mdłości. Wzrok utkwiła w wyciągniętej, okrytej rękawem tuniki ręce. Odetchnęła głęboko. Ukucnęła i chwyciła w drżące palce prawą dłoń swojego wroga – bladą niczym księżyc w pełni, ledwie ciepłą, właściwie to już prawie całkiem zimną.

Na wewnętrznej stronie nadgarstka widniała rana – a raczej wypalone przed laty piętno, kształtem przypominające piorun. Nie znała tej runy, gdyż nie należała ona do jej języka ani w ogóle do pisma wilczoludzi, ale wiedziała jedno: kto takowe piętno posiadał, był jednym z Sowilian.

Kompani podeszli do niej i zerknęli na widniejący znak, nie wymawiając przy tym ani słowa.

– A nie mówiłam? – powiedziała, wstając.

– Psia mać – mruknął Syriusz. – Tyko ich nam brakowało.

Gavin, zataczając wokół kółko, odezwał się w końcu:

– A czy to ma znaczenie? Czy Sagittowie, czy Sowilianie, to faktu nie zmienia, że nas obrabowali i prawie wybili.

Między młodzianami wywiązał się dialog, który słyszała kątem uszu, oddalając się czym prędzej od leżącego trupa.

– Z watahą Sagitty można negocjować, bo to nasi bracia z krwi i kości.

– Ha! Kiedy to było, dawno temu postanowili się odłączyć.

– Co nie zmienia faktu, że są braćmi.

– Ta, Sowilianie niby też, po części...

– I przynajmniej burd nie robią, w przeciwieństwie do tych tam, po drugiej stronie Równiny.

W końcu im przerwała, mówiąc:

– Zróbmy coś ze sobą i może zabierzmy się stąd!

– Najpierw muszę znaleźć konia – powtórzył po raz enty jej brat.

– No to na co jeszcze czekasz?!

– Racja. Panowie, zbieramy się! Bierzcie, co się da, i idziemy.

Niven widząc, jak jego kompan, a zarazem najlepszy przyjaciel, śmiałym krokiem udaje się na tereny Sagittów, spytał ironicznie:

– Kierunki ci się w łbie nie poprzestawiały?

– Nie, wszystko gra. Ja poszukam konia, a wy sobie zrobicie ognisko, czy coś.

– Chyba nie mamy nastroju na żadne ogniska... – mruknęła Phoebe.

– Szkoda, bo na noc nam się przyda.


***


Niebo rozlało na całym horyzoncie barwy błękitu i granatu, przykryte gdzieniegdzie szarymi, kłębiastymi wieczornymi chmurami. Sierp księżyca mienił się na tle mroku odcieniami srebra, których blask roztaczał wokół jasną, posrebrzaną łunę. Spośród ciszy wyłaniały się pohukiwania sów i puchaczy, a także szmery wychodzących na łowy nocnych zwierząt, które ocierały się swymi ciałami o wszechobecną roślinność i leśne runo.

Phoebe siedziała skulona blisko ogniska i otulała się skrzyżowanymi na piersiach ramionami, wgapiając się pustym wzrokiem w jadowite języki niewysokich płomieni. Burczało jej w brzuchu, ale z drugiej strony na myśl o jedzeniu robiło jej się niedobrze. Docierający znad ognia zapach pieczonej wołowiny nie polepszał jej sytuacji, a tylko potęgował naturalne uczucie głodu. Rozsądek nakazywał jej mimo wszystko rzucić się na dobry kawał mięsa, nim zrobią to jej kompani – nie chciała zemdleć kolejny raz, a tak by się stało, gdyby zostawili jej same ogryzki. Żołądki pozostałych członków drużyny były dwa razy większe, a co za tym idzie – potrzebowały dwa razy więcej pożywienia, by się zapełnić. A głodny towarzysz to złośliwy towarzysz, Phoebe doskonale o tym wiedziała.

Mimo to obserwowała płomienie tańczące pod zawieszonym na kijach kawale wołowego mięsa. Te muskały go lekko od czasu do czasu, zupełnie jakby były młodymi, głupiutkimi panienkami, flirtującymi ze swoimi obiektami westchnień. Nieśmiałe, pełne obaw, raz podbiegały zupełnie blisko, to raz oddalały się, obserwując z ukrycia.

Nie opłacało im się zastawiać wnyków na biedne szaraki bądź nawet polować na coś większego, skoro wrogowie urządzili im całkiem przednią ucztę – a szkoda było zostawiać tak dobre mięso na pastwę zgnilizny.

Kątem oka widziała, jak Elroy, nazrywawszy garść jakichś chwastów czy innego ziela, kończył opatrywać ranę Nivena. Z reszty, która mu została, też zrobił użytek i kilka chwil później dym z jego fajki, roznosząc się w górę i na boki, począł mieszać się z dymem znad ognia. Gavin, zajęty wcześniej czyszczeniem pozostawionej im broni, dosiadł się do niego i również wziął bucha.

Siedzieli w ciszy, nawet Niven był wyjątkowo mało rozmowny, choć zazwyczaj emanował czystą życiową energią i rzucał na prawo i lewo durnymi żarcikami, które mu się akurat nawinęły na jęzor. Tymczasem gapił się w ogień tak samo jak i ona – bez konkretnego celu ani sensu. Była ciekawa, o czym tak rozmyślał – i czy w ogóle. Z jednej strony chciała z nim porozmawiać, z drugiej za bardzo nie wiedziała, o czym. Każde pytanie byłoby albo zbyt banalne, albo zbyt głupie, albo po prostu by ją zbył milczeniem. Skupionym, stanowczym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi obserwował wyciągające się w górę płomienie, jakby chciał dostrzec w nich jakiś obraz, plan bądź nawet odpowiedź. Definitywnie nie miał nastroju do żadnych pogaduszek.

Nagły podmuch wiatru przyprawił ją o dreszcze na plecach; skuliła się jeszcze bardziej, chcąc otulić samą siebie. Robiło się chłodno, noc nadchodziła z całą swoją bezwzględną surowością. W powietrzu czuła zapach zbliżającej się jesieni. Nigdy nie lubiła tej pory. Śmierdziała błotem, zimnem, ulewnym deszczem, do tego było w tej woni coś iście upiornego – jakaś nuta śmierci. Jednak zupełnie inna od tej, której zdążyła się nawąchać tego dnia. Nie chodziło o śmierć fizyczną, lecz tę znacznie bardziej odległą, nieuchwytną, niedostrzegalną dla ich ziemskich oczu. W końcu to podczas Samhain, ostatniego jesiennego dnia, granica między światami stawała się cienka niczym najdelikatniejsze źdźbło trawy, dostatecznie krucha do rozerwania i przekroczenia. Tego właśnie dnia czuło się na całej skórze obecność czegoś mistycznego i niewidzialnego, co mogło istnieć tylko w pozaziemskiej rzeczywistości. Dlatego tak bardzo nie lubiła święta zmarłych – nie dość, że każdy powiew lodowatego powietrza na karku sprawiał, że włosy stawały jej dęba, to jednocześnie był to również koniec pory jasnej. A pora ciemna nie słynęła z łaskawości, za to przynosiła surową i długą zimę.

Zwróciła uszy w tył, słysząc szelest listków okolicznych krzewów i powolne tąpnięcia. Naraz zza leśnego gąszczu wyłoniła się sylwetka Syriusza, który to prowadził swojego w końcu odnalezionego konia. Liryk nie wydawał się jednak z tego faktu zadowolony, machał wściekle ogonem i kładł uszy po sobie, sapiąc i próbując się wyrwać.

– No już, nie masz się czego bać – mówił, gładząc go czule po łbie.

Koń wydawał się jednak nie tyle wystraszony, co zdenerwowany całym zajściem – zły na swojego pana za to, że ten pozwolił mu doświadczać takich niemiłych rzeczy. W końcu parsknął mu prosto w twarz i spojrzał nań wściekłym wzrokiem.

– A to za co było? To ja cię po całym lesie szukam, a ty się tak odwdzięczasz? – powiedział Syriusz w odpowiedzi i przetarł twarz dłonią.

Liryk przestąpił z nogi na nogę i z głośnym dźwiękiem wypuścił powietrze chrapami. Syriusz przywiązał go do pobliskiego drzewa, na wszelki wypadek, gdyby ten znowu się spłoszył lub po prostu postanowił zrobić sobie wycieczkę po nowym dla niego obszarze.

Chłopak usiadł koło Phoebe, a ta tylko zerknęła na niego i zaraz z powrotem wróciła do swego jakże interesującego zajęcia, którym było podziwianie płonących na ognisku drewien.

Mięso akurat skończyło się piec. Rozkroili kawał wołowego udźca i podzielili go między siebie. Młodzieńcy zajadali łapczywie, chcąc nasycić całodniowy głód i wypełnić puste brzuchy. Przy tym aż im się uszy trzęsły – i to dosłownie. Phoebe zaś, patrząc na swoją wieczerzę, miała wrażenie, że nawet jej nie tknie. Chociaż jej kiszki skręcały się coraz bardziej pod wpływem unoszącego się wokół smakowitego zapachu, to na samą myśl o przełknięciu małego kęska robiło jej się niedobrze. Wiedziała, że jeśli nic nie zje, to następnego dnia nie będzie mieć sił, by się w ogóle ruszyć, do tego zacznie mdleć. Znowu jeśli nie zemdleje, to na pewno ją zemdli i wszystko skończy się na zwróceniu woła naturze, tylko może nie w tej formie, w której by chciała.

– A co, jeśli Sagittowie byli z nimi w zmowie? – rzucił nagle Niven, przerywając wszechobecną ciszę.

– Nie sądzę – odparł Elroy. – Wielu z nich przeszło na stronę Sylvana te paręnaście wiosen temu.

– No właśnie. Właśnie dlatego.

– I po co mieliby go wspierać? Sylvan się o nikogo nie troszczy, a za pomoc jedyne, co by im dał w podzięce, to kopa w tyłek – dodał Syriusz.

– A jeśli im zagroził? Sami widzicie, że znowu zaczyna coś mieszać.

– Na jasnego Zaanga, przestańcie już o tym – jęknęła Phoebe.

Od roztrząsania wydarzeń tego dnia i wracania pamięcią do nieprzyjemnych widoków powstrzymywały ją tylko próby odwrócenia uwagi i niemyślenia o niczym. Tymczasem jej kompani zamierzali podsuwać jej uszom, a następnie głowie tematy, które by najchętniej wymazała z istnienia. Nie zamierzała o nich myśleć, absolutnie nie teraz, kiedy nie dotarła jeszcze do domu.

– Masz rację – zwrócił się do niej Syriusz, a następnie przeniósł wzrok na całą resztę. – Musimy się jakoś rozchmurzyć, więc... Może zagram coś na odpędzenie złych myśli?

– Tak, a potem Sagittowie nas usłyszą, i dopiero będzie raban – mruknął Gavin.

Miał w tym trochę racji. W końcu umowa była taka, że im, Firnejczykom, nie wolno było ot tak przekraczać Lasu Sagitty. Ich okoliczności można by uznać za usprawiedliwienie, a może nawet mogliby liczyć na jakąś łaskę i pomoc... Właśnie, dlaczego nie poprosili ich o pomoc? Aż tak im nie ufali? Czy może chcieli zachować incydent w ciszy? Phoebe wcale się temu nie dziwiła.

– Nie usłyszą, będziemy dostatecznie cicho. Poza tym, jesteśmy na obrzeżach, a wioskę mają dosyć w głębi, z tego co widziałem – odparł Syriusz, szukając swojej piszczałki. – O, mam!

– Chcesz, żeby nam uszy powiędły? – Uśmiechnęła się złośliwie jego siostra.

– Inni na moją muzykę nie narzekają. A tobie zwiędnąć w sumie mogą.

Zaczął grać spokojną, improwizowaną melodię; dźwięki z wolna unosiły się w powietrzu i niczym kropelki pary wodnej opadały delikatnie na okolicznych listkach i źdźbłach traw. W muzyce tej było coś ciepłego i zarazem kojącego, zupełnie niepasującego do atmosfery, jaką przywiał ten felerny dzień. Phoebe dziwiła się, jakim cudem jej brat jest w stanie wygrywać tak sielskie, wręcz utopijne dźwięki, gdy wcześniej mógł... Ona mogła...

,,Nie myśl o tym teraz" – skarciła samą siebie w myślach.

Wiatr rozwiewał pieśń wokoło i zakręcał nią wokół ogniska, jakby tańczył z niewidzialną, śliczną dziewką. Piosnka stała się odrobinę szybsza, mniej monotonna; gdy wcześniej leniwie tuliła do snu, teraz kołysała jej ciałem delikatnie na boki.

Zadziwiało ją to, skąd właściwie Syriusz miał smykałkę do muzyki. Z głosem mógł robić, co tylko chciał – i wabił nim panny, a śpiewając tak melodyjnie, czysto i ciepło, nazbierał cały wianuszek zachwyconych nim dziewek. Nikt inny u niej w rodzinie nie wykazywał muzykalnych zdolności, a przynajmniej nic o nich nie wiedziała. Jej czasem zdarzało się coś nucić pod nosem, ale gdy tylko ktokolwiek kazał jej śpiewać głośno, przy wszystkich, zaczynała się czerwienić i trząść ze strachu.

Nawet nie zauważyła, zajęta rozmyślaniami, kiedy miejsce przy jej dotychczas pustym lewym boku zajął Gavin. O dziwo było jej wszystko jedno, chociaż normalnie pewnie uciekłaby wzrokiem i zarzuciła jakimś wyrazem nieukrywanej niechęci.

– Jedz, bo nie urośniesz – powiedział, szturchając ją w ramię.

– Nie mam ochoty – odparła, czując jak kiszki w odwecie zaciskają się jeszcze bardziej.

– Jedz, bo jak nie wrócisz do domu w jednym kawałku, to mi twój ojciec łeb urwie.

– Sama się dotaszczę.

– No właśnie, jak nie zjesz, to będę musiał cię taszczyć, a to ci chyba nie w smak.

Miał rację. Skrzywiła się i spojrzała na kawał mięsa leżący na trawie. Kiedy on tam wylądował...?

– Przepraszam – wymamrotała pod nosem, tak iż ledwo ją usłyszał. – Że prawie dałam się zabić. I że jestem głupia. I że jesteś na mnie zły.

– Co do ostatniego, to mi powoli przechodzi. Co do reszty... Gdyby coś ci się stało, cóż... Twój ojciec bez wahania by mnie wypatroszył.

– Daj spokój, on nie jest taki straszny. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – On nawet nie wygląda groźnie.

– Tobie pobłaża, ale ode mnie wymaga, bym cię chronił.

Uniosła podbródek i zadarła nosa:

– Nie prosiłam się o niańkę, a tym bardziej o męża.

Pokręcił głową z dezaprobatą.

– Słuchaj, ty myślisz, że ja mam tu coś do gadania? Ja cię do niczego nie zmuszam. Pożyjemy, zobaczymy... A na ten moment to nie wiem, kto o zdrowych zmysłach chciałby się z taką jędzą jak ty żenić, bo na pewno nie ja.

Wyszczerzyła kły w białym, chytrym uśmieszku.

– Więc z łaski swojej, nie traktuj mnie, jakbym był, nie wiem, jakimś borsukiem śmierdzącym.

– Pod warunkiem, że nie będziesz się podlizywał, bo aż mdło się od tego robi.

– Jasne jak Lux. A teraz zjedz.

Skrzywiła się, zwracając wzrok w kierunku zimnego już jedzenia.

– Ale ty masz połowę. Więcej nie zjem, bo... To się źle skończy.

Zjadła tylko mały kawałek, więcej nie była w stanie. Syriusz dalej przygrywał ciche, improwizowane melodie, dopóki go to nie znudziło. Potem pozostali przejęli inicjatywę i zaczęli śpiewać znane przyśpiewki, a ona musiała ich uciszać, gdy tylko zaczynali wyć zbyt głośno, równocześnie przypominając im, że Lunasa – hucznie świętowany koniec lata – miało miejsce księżyc temu.

Wiatr znów się ożywił i gładził ich delikatnymi, zimnymi powiewami po plecach. Sowy wyruszyły na nocne łowy i zewsząd było słychać ich pohukiwania. Znad Wielkiej Równiny niosło się dźwięcznie cykanie świerszczy, pod wpływem którego powieki Phoebe zaczynały powoli zlepiać się ze sobą.

– Śpijmy – powiedział w końcu Niven. – Jutro czeka nas niełatwy dzień.

Miał tu na myśli nie tylko wędrówkę z tobołkami, lecz również konfrontację z alfą i zebranie bury od własnych rodzin za włóczenie się po świecie.

– Ustalmy wartę – wtrącił się Gavin. – Tak na wszelki wypadek.

– Pójdę pierwszy.

– Odpocznij lepiej – zasugerował Syriusz, po czym dodał: – W końcu jesteś ranny, a my w całości. Ja pójdę.

Niven prychnął pod nosem.

– A tam, nic mi nie jest. Pójdę pierwszy. Potem cię obudzę.

I zniknął im z pola widzenia, udając się na skraj lasu.

Phoebe siedziała jeszcze chwilę bez ruchu, w absolutnej ciszy, chłonąc ciepło dogasającego ognia i pieśni nocnych drapieżników. Szmery liści kołysanych wiatrem zaczęły i ją tulić do snu, tak więc w końcu poszła w ślady swoich kompanów i ułożyła się na miękkiej, chłodnej trawie. Kuliła i dygotała z zimna, lecz zmęczenie w końcu ją pokonało.

Otworzyła oczy dopiero nad ranem, gdy słońce ledwo zaczynało wznosić się ku górze, rozlewając na świat swe senne, dopiero co obudzone, dziękczynne promienie. Te nieliczne przezierały żółtopomarańczowym blaskiem przez gęste korony drew i opadając po listkach, muskały delikatnie jej twarz, ogrzewając policzki i łaskocząc powieki.

Zorientowała się, że jakimś cudem leżała wtulona w wyciągnięte ramię rozkraczonego na ziemi Syriusza, a na domiar złego rękaw jego tuniki był w jednym miejscu dziwnie mokry i ośliniony.

Wzdrygnęło nią z obrzydzenia. Podniosła się do siadu, po czym przetarła oczy i ziewnęła szeroko. Spojrzała po swoich kompanach; spali jeszcze dość mocno, snem głębokim i cichym, a nic nie zwiastowało ich rychłego przebudzenia się. Patrząc na ich błogie, spokojne twarze zaczęła się zastanawiać, o czym mogli śnić. Ona przez całą noc doświadczała jakichś dziwnych majaków sennych. Obrazy przeskakiwały przed jej oczami, zamazane, nie do końca zrozumiałe, a przy tym jednocześnie wystarczająco niepokojące. Urywki czyichś głosów, do tego dźwięki wrzawy i pourywane widoki stoczonej poprzedniego dnia bitwy, a na sam koniec twarz młodego, zbyt pewnego siebie wojownika, którego oczy spowiła krew, wylewająca się spod powiek po polikach na całe ciało...

Skupiła się na otoczeniu, chcąc wyrwać ducha z niespokojnego sennego letargu. Jeszcze raz rzuciła okiem na swoich towarzyszy i spostrzegła nieobecność Nivena. Czyli łajza zasnął na własnej warcie. No chyba, że...

Nie, na pewno po prostu zasnął, wykończony całym dniem. Przecież gdyby coś się stało, to raczej wszyscy leżeliby tu martwi. Poza tym, co miało by się stać?

W powietrzu nie czuła zapachu ni grozy, ni niebezpieczeństwa, niczego, co powodowało tak zwane złe przeczucia. Za to wewnątrz, gdzieś w głębi serca, kołatało się zupełnie inne, całkiem nowe odczucie, którego nigdy dotąd nie doświadczyła. Miała wrażenie, że poprzedniego ranka była jeszcze zupełnie inną osobą, a nawet świat był zupełnie inny, a to, co zdarzyło się niedawno, jakby odmieniło wszystko. Jakby coś się bezpowrotnie skończyło, a miejsce znanych jej dotąd rzeczy miały zająć całkowicie nowe i niepewne.

Ręką zaczesała do tyłu krnąbrne fale rozczochranych włosów, po czym wstała i cichaczem udała się na skraj lasu. Gdy przedzierała się przez zarośla, towarzyszył jej nad głową chór porannych ptaków, nucący swe pierwsze trele. Po chwili ujrzała śpiącego Nivena, opartego o pień sosny, którego rozdziawiona gęba zwisała lekko na bok. Uśmiechnęła się pod nosem.

,,Łajza".

Wyciągnęła się do góry, ziewając mocno. Bolała ją głowa od złego, niespokojnego snu, a do tego czuła się głodna i wyczerpana.

Dostrzegła, jak nad martwe bydło zleciało się dzikie ptactwo i zaczęło dziobami wyskubywać smakowite kąski padliny. Kątem oka zauważyła jednak coś jeszcze.

Coś poruszyło się za jednym z wozów. Zdążyła dostrzec ciemne końcówki wilczych uszu i skrawek białego czoła. Serce zabiło jej mocniej, ale naraz pomyślała sobie, że gdyby to był wróg, to zamiast się chować, wykorzystałby jej bezbronność i od razu by się na nią rzucił.

Podeszła do Nivena i szturchnęła go lekko w ramię, na co ten nie zareagował. Potrząsnęła nim mocniej, a on wydobył z siebie tylko ciche charknięcie. Pacnęła go lekko w policzek i wyszeptała:

– Niven, łajzo, obudź się. Tam ktoś jest.

Otworzył oczy, a dopiero po chwili zrozumiał treść słów. Skoczył do góry, jakby przed chwilą siedział na rozżarzonych węgielkach, które zaczęły parzyć go w tyłek. Wodził rozbudzonym wzrokiem na lewo i prawo.

– Co? Gdzie? – szepnął.

– Za wozem.

Chłopak wziął do ręki leżącą przy drzewie szablę i zaczął powoli zbliżać się do schowanej postaci. Phoebe zdołała usłyszeć jego ciche syknięcie, spowodowane zapewne bólem zranionej ręki. Zdecydowała, że nie będzie czekać na uboczu i patrzeć na rozwiązanie sprawy, więc podreptała za nim cicho, co nie było oczywiście zbyt mądre, zważając na jej całkowitą bezbronność, ale postanowiła się zdać na swoje przeczucia. A coś jej podpowiadało, że nie ma się czego obawiać.

Jakże wielkie było ich zaskoczenie, gdy za wozem odkryli skuloną, mizerną dziewczynę o bladej, wychudzonej twarzyczce i ciemnych, przerażonych oczach. Miałą na sobie lnianą, pobrudzoną, podartą spódnicę i taką samą koszulę, która – nieco przyduża – tylko podkreślała jej wątłość.

Niven rozdziawił usta za zdziwienia, bo spodziewał się walki, a zamiast tego widział przed sobą dziwną, niezbyt urodziwą dziewkę, która patrzyła wystraszonym wzrokiem raz na niego, a raz na jego szablę i powoli zaczynała się wycofywać.

– Straszysz ją – fuknęła na niego Phoebe.

Sama podeszła do tajemniczej nieznajomej i ukucnęła przed nią, uśmiechając się lekko.

– Nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy. Kim jesteś?

Dziewczyna przenosiła wzrok raz na nią, raz na chłopaka, a z trwogi zaczęła trząść się jeszcze bardziej.

Niven szepnął do Phoebe:

– Coś mi tu śmierdzi.

– Chyba ty.

Niven również ukucnął przed nieznajomą i mocnym ruchem chwycił jej prawy nadgarstek. Obejrzał go na wszystkie strony, ale nie znalazł charakterystycznego piętna. Szybko chwycił też drugą rękę, wbijając swe pazury w delikatną skórę dziewczyny, na co ta aż syknęła z bólu.

– Przestań – warknęła Phoebe, odsuwając go na bok.

– Nie jest Sowilianką – mruknął Niven.

– No co ty nie powiesz? Oczywiście, że nie jest!

Nieznajoma odpełzła w tył, przerażona ich zachowaniem. Phoebe podeszła do niej spokojnym, wolnym krokiem i ponownie ukucnęła przed nią, kładąc jej równocześnie rękę na ramieniu.

– Spokojnie, już, nie bój się. Nic ci nie zrobimy. Jesteś z Lasu Sagitty, tak? Jak ci na imię?

Ta milczała, patrząc tępym, przelęknionym wzrokiem na znajdujące się przed nią osoby.

– Jak ci na imię? – powtórzyła łagodnie Phoebe, uśmiechając się ciepło. – Chcemy ci tylko pomóc.

Nieznajoma rozchyliła wargi, ale nie wypowiedziała ani jednego słowa. Phoebe zaczęła się zastanawiać, czy to z powodu wielkiego przerażenia nie była w stanie wydusić z siebie głosu, czy może...

– Ona chyba nie mówi – szepnęła do Nivena. 


***

Korekta 08.02.2025

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro