7. "Fikasz to znikasz."
~Luke's POV~
Znowu nadszedł wieczór, znowu zamknąłem drzwi od pokoju, znowu słyszałem, jak ojciec wydziera się na matkę. Z wszystkich stron naciskały na mnie uczucia, strach, zawód, smutek. Ale ból nacierający z jednej strony najsilniej, to nienawiść. Tak silna nienawiść do osoby, bez której nie powstałbym ja. Do osoby, która była dla mnie wzorem. A która teraz powodowała tak obrzydliwy strach i nienawiść w moim pustym, zniszczonym sercu. Kiedy dosłyszałem płacz mamy, zerwałem się na równe nogi. Wyszedłem z pokoju i skierowałem się na dół. W salonie porozwalane było szkło, ale ani śladu rodziców. Zajrzałem więc do kuchni i ujrzałem ojca wyciągającego z szafki kolejne butelki wódki, oraz mamę leżącą przy blacie. Podbiegłem do niej, a po chwili poczułem silne uderzenie w tył głowy. Wstałem i spojrzałem na ojca.
-Zostaw ją! – warknął.
-Żebyś mógł ją dalej bezkarnie lać?! – wrzasnąłem, popychając go.
-Co ty sobie wyobrażasz, gówniarzu?! Myślisz, że kim jesteś?! – opluł mnie. – Jesteś zakałą tej rodziny! Nic nie potrafisz zrobić! Jesteś jeszcze gorszy niż Ben i Jack razem wzięci!
-Luke, nie słuchaj go... - szepnęła mama.
-Zamknij się! – wrzasnął do niej. Wszystkie emocje zgotowały się w jednym miejscu w mojej głowie, czekając na to, co pozwoli im się wydostać. I zaraz nadeszło. – Jesteś nikim, Luke.
Wymierzyłem mu policzek. Zachwiał się, a butelka wódki rozbiła się o podłogę. Spojrzał na mnie zdezorientowany, a zaraz potem na jego spitą twarz wpłynął uśmiech. Przebiegły uśmiech.
-Tylko na tyle cię stać? Baby wymierzają lepsze policzki.
-Okej. – mruknąłem, a zaraz po tym strzeliłem mu sierpowego. Usłyszałem chrzęst kości nosowej, po czym upadł na ziemie i mozolnie próbował się podnieść. Cały nabuzowany wyszedłem z domu, ignorując wołanie mamy. Był piątek, czas, żeby odreagować.
Postawiłem na transport „z buta". Żeby ochłonąć i nie rozwalić komuś głowy. Nagle usłyszałem dźwięk nadchodzącej wiadomości.
Ryżozjeb: Idziemy na jakąś imprezę, czy coś? Ogarnę dziewczyny.
Ja: Będę w Życzeniu.
Skierowałem się do klubu „Wish", chowając telefon do kieszeni spodni. Czas najwyższy odreagować.
***
-Coś jesteś nieswój. – odwróciłem się w stronę blondynki i posłałem jej słaby uśmiech. – Chcesz pogadać?
-Vi, trochę wypiłaś. – Pogładziłem dziewczynę po kolanie, unikając odpowiedzi.
-Nie zmieniaj tematu, Luke. – przewróciła oczami. – Znamy się krótko ale wiem, kiedy coś się dzieje. – Uśmiechnąłem się do niej ponownie, ale nadal nie uwierzyła. – I nie mam takiej słabej głowy, mogłabym wypić jeszcze więcej.
-Nie chcę cię potem nieść do domu, lepiej nie. – wystawiła mi język, a ja zaśmiałem się i oparłem o siedzenie. Dziewczyna poszła w moje ślady, więc zarzuciłem jej rękę na ramię i przyciągnąłem do siebie. Lubiłem tą relację, która łączyła naszą czwórkę. Przyjaźń. Myślę, że to przyjaźń, chociaż czasami chciałbym, żeby między mną a Vi było coś więcej. Poza tym, Caroline i Calum zniknęli nam z pola widzenia i wariują gdzieś na parkiecie. Tak, oni zdecydowanie mają chemię.
-Nikt by nikogo nie niósł, chyba, że ja ciebie. – zrobiłem motorek ustami i spojrzałem na nią podejrzliwie.
-Wątpię, pingwinku. – pocałowałem ją w policzek, na co się zarumieniła. Oj tak, to dobry znak.
-Fikasz to znikasz. – wstała. Spojrzałem na nią zdezorientowany. – Idziesz ze mną? Chcę się przewietrzyć.
Nie odpowiedziałem. Wstałem i chwyciwszy Victorie za rękę, wyszedłem na zewnątrz. Dużo pijanych ludzi kręciło się po parkingu. Od razu kiedy wyciągałem z kieszeni papierosa, jeden przyczłapał do nas. Facet na oko dwadzieścia lat, niższy ode mnie, krótkie, brązowe włosy. Podszedł do Victorii i chwycił ją za dłoń.
-Niezła. Za ile ją wynająłeś? – zwrócił się do mnie. Wytrzeszczyłem oczy.
-Słucham? – oburzyła się dziewczyna.
-Nie wynająłem jej. – ścisnąłem paczkę w ręku, tłumiąc złość. Victoria próbowała wyrwać mu rękę z uścisku. – Zostaw ją, albo nie ręczę za siebie. – warknąłem.
-Luzik stary, skorzystam z usług i ci ją odstawię. – Cross zaczęła się szarpać, ale on jeszcze bardziej ją do siebie przyciągnął. Nie wytrzymałem i podszedłem do niego, odciągając za kurtkę od dziewczyny, po czym przywaliłem mu prosto w twarz. Zatoczył się do tyłu. Odwróciłem się do Victorii, a wtedy ona pisnęła. Poczułem jak facet odciąga mnie, a następnie wali z pięści w twarz. Chwyciłem się za szczękę i rzuciłem na gościa. Przyszpiliłem go do ściany i nakładałem pięściami. Zawsze się to tak kończyło. Dlatego wszyscy się mnie bali, nie panowałem nad swoim gniewem. Nawet nie chciałem panować.
-Luke! Przestań! – zignorowałem krzyki dziewczyny. Mój przeciwnik opadł na ziemię, a wtedy usiadłem na nim i dalej biłem jego krzywy ryj. – Luke! Proszę cię! – usłyszałem płaczliwy głos dziewczyny. Zatrzymałem pięść w locie, kiedy poczułem jej małe dłonie na ramionach. Wypuściłem powietrze, które do tej pory z nerwów wstrzymywałem. – Luke... - załkała. Wstałem i przytuliłem ją do siebie. Płakała w moje ramię.
-Vi... Ja... - dukałem, otrząsając się. Spojrzałem na swoje ręce. Miałem zdarte knykcie, dodatkowo ubrudziłem się krwią chłopaka.
-Chodźmy stąd. Napiszę do Caroline, wracasz ze mną do domu... - odsunęła się ode mnie, ocierając łzy. – Muszę cię opatrzyć.
-Twoi... Rodzice... - nie mogłem wydusić słowa. Pierwszy raz ktoś mi... przerwał. Pierwsza osoba dała radę mnie otrząsnąć. Tą osobą była Victoria.
-Nie ma ich. Chodźmy stąd. – rzuciłem ostatnie spojrzenie w stronę wstającego powoli faceta i poszedłem za dziewczyną.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro