2/3
Schwytany doktorek zaczął gadać, a RSN pracowało na najwyższych obrotach, aby udaremnić przedstawiony przez niego plan Red Skulla, jakim było wysadzenie całego wschodniego amerykańskiego wybrzeża. Steve, Bucky i reszta Komanda za wszelką cenę chciała uniknąć tragedii, więc starannie zaczęli przygotowania do największej i prawdopodobnie ostatniej ofensywy. Od ich powodzenia zależało, czy Hydra upadnie, czy też, nie daj Boże, nie. Przegrana byłaby tragiczna w skutkach, a Steve nie zniósłby takiej straty, jaką jest miliony ludzi w tamtych rejonach.
Aktualnie przygotowywali swój sprzęt i czekali, aż będą mogli w końcu udać się w objęcia śmierci, aby w końcu udaremnić jeden z najbardziej złowieszczych planów, czy zamachów, jaki świat widział. Co prawda, Bucky, wraz ze Steve'm, byli wciąż wkurzeni za to, to stało się na ostatniej misji w pociągu, ale to tylko dodawało im większą siłę woli i zemsty.
— Stevie? — Starał się zwrócić jakoś uwagę Rogersa. Nie ukrywał, że lekko bał się tego wypadu.
— Coś się stało? — odpowiedział mu Steve, wyczuwając jego uczucia. - Jeżeli myślisz o tym, co ja, to tak. Jest lekki cykorek.
Przyjaciele spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się. Gdyby wtedy stracił Barnesa... Oj, nie wyobrażał sobie nawet tego. Nie chciał o tym myśleć. Byłby w skrajnej rozpaczy, bez najbliższej mu osoby, podczas najważniejszej misji jego całego życia. No... prawie najważniejszej, bo bardzo liczyła się dla niego również ta pierwsza, kiedy to musiał Bucky'ego ratować.
—Cokolwiek się tam stanie... — Kap zabrał głos. - Nie każ mi zabijać tej przerośniętej papryki samemu.
— Czy to miał być żart? — odpowiedział mu James. - No to gratuluję Ci humorku, Stevenie. Raczej nie zostawię kumpla samego z jakimś czerwonym... czymś. Za bardzo bym się bał, co byś z nim zrobił, gdybym ja Cię nie mógł zatrzymać.
— Hej, panowie! A może tak szybciej? — usłyszeli donośny głos Dugana, który widocznie stał z resztą Komandosów, wszyscy stojący już gotowi.
— Już idziemy, mamo — odpowiedział mu Rogers, z naciskiem na ostatnie słowo i lekko się zaśmiał. Jeszcze raz spojrzał na przyjaciela, podszedł bliżej i wymienił z nim mocny uścisk, jakby było wiadomo, że zaraz zginą.
***
Bucky, Dugan, Jones, Falsworth i Montgomery czekali na wzgórzu, aby w odpowiednim momencie zaatakować "schmidtową przystań", jak to nazwał Steve podczas jednej z wieczornych przyjacielskich pogadanek.
Tymczasem, Steven został złapany przez hydrantów z miotaczami ognia. Teraz, prowadzony przez paru agentów do tak bardzo znienawidzonego przez niego Red Skulla, obmyślał jeszcze doskonalszy plan ataku i dać jakiś sygnał Wyjcom. Czerwony już czekał na niego, przygotowany i wściekły jak nigdy, ale on wiecznie jest wściekły. Chociaż... Kto by nie był, jeżeli jakiś gość przychodzi i rujnuje cały plan, nad którym pracowało się tyle czasu. To, że jest złowieszczy i niesie zniszczenie, to inna historia, ale Steve wciąż trzymał na swoim. Musiał wszystko udaremnić, dla dobra narodu.
— Amerykanie nie słyną z arogancji, ale ty jesteś w niej mistrzem— zaczął Czerwony i podszedł bliżej swojego wroga. — Nawet ty masz jakieś słabości, limity. Czyżby Erskine mówił Ci na odwrót?
— Powiedział tylko, że jesteś szalony i nieobliczalny. — Kapitan próbował zachować spokój, co nie wychodziło mu często, kiedy patrzył w tą niewartą zaufania i promieniującą złem twarz.
- Aha. No więc, był zazdrosny o mój geniusz. Bał się, że jeżeli posiądę tę moc, to wszystko, czego on chciał, pójdzie nie po jego myśli. Ale Tobie dał wszystko... Co takiego posiadasz?
Rogers już powoli męczył się jego bezsensownymi i nudnymi odzewkami. W końcu, jeżeli ktoś zadaje głupie pytanie, musi być głupia odpowiedź, więc zaczął powoli działać.
— Nic. Jestem zwyczajnym dzieciakiem z Brooklynu — odpowiedział z dziwnym spokojem w głosie. Jego oddech przełamał mocny cios Schmidta w jego brzuch, co spowodowało, że Steve upadł przed nim na kolana. — Mogę tak cały dzień.
— Oczywiście, że możesz. Ja niestety mam napięty grafik na dziś.
— Ja także.
Wtem Komandosi, ze świeżym sygnałem od Kapitana, zjechali po linie i sprawnie przebili się przez taflę szyby, otwierając ogień do agentów. Red Skull, który wcześniej celował bronią w Rogersa, broniącego się i swoich ludzi za wszelką cenę, zastrzelił przypadkowo dwóch swoich i przestraszony tym, co Wyjący potrafią, zaczął uciekać gdzieś daleko, prawdopodobnie do samolotu, z którego miały polecieć bomby.
— Hej, Stevie!— krzyknął za przyjacielem Bucky, trzymając jego tarczę. - Nie potrzebujesz może tego?
— A, jasne. Dzięki!— odparł mu Rogers i pobiegł w ślad za Schmidtem, a za nim Buck.
— Nasi już tu są. Lepiej się pospieszmy, bo chyba nie chcesz, żeby nam dom wysadzili? — Barnes mówił głośno biegnąc tuż przy swoim najlepszym przyjacielu, który rzucił swoją tarczą w kolorach flagi amerykańskiej we wrota, przez które uciekał Czerwony.
Tymczasem, amerykańska armia, wraz z pułkownikiem Phillipsem na czele, sprawowała się całkiem dobrze, oprócz tego, że co chwilę tracili jednego człowieka.
W samym ogniu walki, Steve i Bucky spieszyli się jak tylko można, aby nie pozwolić Skullowi wystartować. Zabili paru hydrantów po drodze i ruszyli jeszcze szybciej. Teraz nie mogli się spóźnić. Amerykańscy żołnierze strzelali jak tylko mogli, do agentów próbujących dostać się do samolotu, co jak na razie im się udawało.
Przyjaciele rozglądnęli się i zobaczyli, jak Walkiria startuje. Zaczęli gonić jak oszaleli, ale po krótkim dystansie zrozumieli, że za nic go nie dogonią i wszystko zostało stracone. Wszystkie misje, cały wysiłek, nieprzespane noce, wszystko. Obaj po prostu stracili nadzieję na cokolwiek. Samolot już zbliżał się do lotu, aż zaskoczył ich widok pułkownika Phillipsa i Peggy Carter, siedzących w samochodzie Schmidta.
— Wsiadać, chłopcy — popędziła ich dziewczyna.
Zdezorientowali weszli do wozu, który zaczął pędzić z prędkością nieporównywalną dla nich, gdyż jeszcze nigdy nie widzieli czegoś takiego.
Samochód powoli zbliżał się do ogromnej maszyny przygotowującej się do wzbicia w powietrze, co przyjaciele musieli wykorzystać i wejść na niego, następnie zaatakować lub najlepiej zabić Czerwonego i jakoś wylądować w bezpiecznych warunkach.
— Pestka — myślał Bucky, wyczuwając sarkazm we własnych myślach.
Obaj weszli do samolotu, co sprawiło im dużo problemów, i kontynuowali poszukiwania wroga. Już na początku napadło na nich kilka z nich, ale Steve z drobną pomocą od razu sobie z nim poradził i pozwolił sobie pójść dalej. Zobaczył Schmidta, prowadzącego maszyną, a za nim słynny Tesseract, z którego Hydra wyrabiała swoją supernowoczesną broń.
Szybko skradali się, aby dotrzeć do fotela, na którym miał być właśnie Red Skull. Rogers szedł przodem, lekko wychylając rękę, co miało mówić Bucky'emu, żeby nie robił gwałtownych ruchów. Ale tu ich zaskoczył; wziął ich od tyłu. Strzelił w Stevena, który schował się za tarczą, a następnie w Barnesa, który swoje schronienie znalazł w losowym kawałku metalu w Walkirii.
— Czy ty naprawdę nie umiesz się poddać? — krzyczał zdenerwowany. — I nawet przywlokłeś towarzystwo!
— Ej, ej. To on zawsze był tym drugim! Co za dyskryminacja... — Bucky dzisiaj widocznie miał dobry humor i próbował wkurzyć wroga swoimi żarcikami jeszcze bardziej, ale ten nawet się nie odezwał, tylko kontynuował atak.
— Mogłeś mieć moc Bogów! A za to wybrałeś flagę na piersi! — ciągnął dalej.
— Em... Chyba podziękuję. — Kap odpowiedział mu, próbując wszystkich sił, aby znokautować swojego przeciwnika.
Walka bardzo się przeciągała. Red Skull i Kapitan wciąż walczyli, a Bucky jedynie mógł pomagać przyjacielowi i walić sarkazmem na prawo i lewo, aby w końcu przywódca Hydry się poddał, ale nie wykazywał zainteresowania jego staraniami.
Steve wraz z Jamesem powoli zaczynali być znudzeni i zmęczeni tą walką, więc zaczęli bardziej się starać. Zakończenie tego wszystkiego umożliwiła mu aktualna pozycja Schmidta. Kap rzucił tarczą z całej siły, ale ta uderzyła w Tesseract.
— Coś ty narobił?! — wrzasnął wkurzony do granic możliwości Skull i sięgnął po świecący na niebiesko sześcian, który powoli zaczął "wyjadać" go od środka, aż w końcu otworzył portal do przestrzeni, która wessała Czerwonego w mgnieniu oka, a błękitna kostka spadła gdzieś do oceanu.
— Um... Steve... — Bucky wciąż nie wierzył, w to, co się właśnie stało. — On nie żyje. A my jesteśmy w jego samolocie.
—No tak... Nie żyje. Musimy jakoś wylądować tym samolotem. Tylko gdzie?
— Zawróćmy. Może się uda.
***
Dzielny duet bezpiecznie wylądował na miejscu, skąd wystartował. Z pomocą Howarda, oczywiście. Powitani zostali gorącymi brawami, szczerymi uśmiechami, radosnymi krzykami i najważniejsze; bez Hydry. Nie mieli już przywódcy, ani nikogo, kto mógłby go zastąpić, więc praktycznie organizacji tej już nie ma.
Po dokładnym sprawdzeniu liczby ofiar, opatrzenia rannych i po długotrwałych wrażeniach, co trwało kilka dobrych dni, wszyscy Komandosi pozwolili sobie na luźny wypad do któregoś z barów.
Steve wszedł tam razem z Bucky'm. Roześmiani, jak nigdy, szczęśliwi. Po wygranej bitwie obiecali sobie, że nie będą więcej pakować się w wir jakiejkolwiek wojny. Wkrótce dołączyła do nich reszta oddziału.
— Za Wyjców! — krzyknął szczęśliwy Dugan, co cała reszta powtórzyła i popiła swój trunek. Rozmawiali długo i ze słyszalnym szczęściem w głosie. Nareszcie wszystko się skończyło i mogli zacząć wieść spokojne życie. Teraz tylko czekać, aż wrócą do Brooklynu.
***
A/N
Witam! Po krótce powiem:
Mam nadzieję, że podobał wam się ten słabo napisany, ponieważ pod presją czasu, rozdział. Ponad 1440 słów pisanych szybko. Skróciłam trochę bitwę, bo nie chciałam was farszować niepotrzebnymi opisami etc. Ale jednak, może wam się spodobał.
Pozdrawiam, wasza Mar. ♥
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro