Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

your dismay in your smile

in you I see a lighting
and if it struck me I wouldn't mind
you are beautiful because you wear
your dismay in your smile

•••

Oddychanie tego dnia stanowiło dla mieszkańców Frankfurtu niemałe wyzwanie. Mieszanina spalin, jesiennego przygnębienia oraz miejskiego huku wyraźnie utrudniała poprawne funkcjonowanie, okradając wszystkich z motywacji i okrywając myśli mgiełką niechęci. Jednak pędzący zalaną deszczem ulicą Leon zdawał się nie dostrzegać tego pejzażu nędzy oraz rozpaczy. Szczerzył się szeroko, zadziwiając przechodniów tym swoim typowym, infantylnie radosnym uśmiechem. Kto to widział, tak się cieszyć, gdy świat taki brzydki i szary?

Jednakże tym razem nie była to wesołość całkowicie bezpodstawna. Tym razem jej powodem była słomiana czupryna i para jasnych, zimnych oczu mająca znaleźć się na rynku głównym przy umówionej ulicy o umówionej szesnastej czterdzieści.

Niedługo miał minąć miesiąc, odkąd poznał Konstantina Welktrabanta. Od ich pierwszego spotkania widzieli się kilkukrotnie, zazwyczaj w tej samej kawiarni przy dworcu, który znajdował się stosunkowo niedaleko szkoły blondyna i domu Leona. Tym jednak razem umówili się, że to szatyn przejdzie się do samego centrum, by zaczekać na Konstantina kończącego później od niego zajęcia i mającego jeszcze parę spraw do załatwienia.

Leon zatrzymał się na umówionym skrzyżowaniu dwóch uliczek wybiegających na rynek, oparł się o słonecznie żółtą ścianę kamienicy. Znalazł się na miejscu celowo o osiem minut przed czasem, bo z tego, co zdążył zauważyć, Konstantin zwykł pojawiać się wcześniej. Ba, znając go, mógł tam przywędrować dobre pół godziny przed czasem. Tym razem najwidoczniej tak się nie stało, a Landstreicherowi nie pozostało nic innego poza znienawidzonym oczekiwaniem.

Wtem trzasnęły drzwi do znajdującej się parę lokali dalej biblioteki, a ze środka posypała się salwa radosnych śmiechów. Leon machinalnie przeniósł  spojrzenie ku głosom i niemal natychmiast zmarszczył brwi, bo oto z wnętrza biblioteki wyskoczyła piątka zawzięcie debatujących nad jakimś zagadnieniem, widocznie rozradowanych przedstawicieli płci obydwu. I w tym nie byłoby zapewne nic dziwnego, gdyby nie to, że w samym środku znajdował się nie kto inny tylko Konstantin Welktrabent poklepywany po plecach przez jakiegoś okularnika i, o zgrozo, trzymający pod ramię jakąś uroczo zarumienioną blondynkę. Takiego obrazka to się Leon nie spodziewał.

Konstantin, jak gdyby czując palące spojrzenie na swojej sylwetce, uniósł oczy dokładnie na twarz umówionego z nim znajomego. Pożegnał się niezbyt wylewnie ze swoją grupką, która najwidoczniej miała zamiar obrać inny kierunek niż on, i skierował się ku Leonowi.

— Cześć — pragmatycznie skinął mu głową.

— Cześć — odpowiedział Leon, ale jakoś tak mniej entuzjastycznie, niż gdyby chłopak pojawił się sam.

Sprostujmy; to nie tak, że nie cieszył się z życia towarzyskiego swojego, hm, kolegi. Do niedawna zdawało mu się, że ten takowego w ogóle nie posiada. Konstantin nigdy nie wspominał o żadnych znajomych, tym bardziej przyjaciołach. Mówił coś o swojej matce, bardzo niechętnie, o ojcu, z wieloma nieparlamentarnymi ozdobnikami, o ciotce Sofii, z największą sympatią, nawet o młodszych kuzynach mieszkających za Stuttgartem, od których wracał właśnie tego feralnego popołudnia, gdy się poznali. Swoje gimnazjum* darzył niekrytą niechęcią, wychodząc z założenia, że nie jest tam, by zawierać przyjaźnie (co dla Leon było dość durne i bez sensu, skoro i tak musiał w tym budynku z tym samymi ludźmi spędzić dziewięć lat swojego życia). Poza tym nie opowiadał niczego więcej o jakiejś jednostce żywej, zdradzając przy tym większą ilość ciepłych uczuć. Prawdę mówiąc, Landstreicherowi zdawało się, że nie istnieje człowiek, który byłby w mniemaniu blondyna porównywalnie wartościowy do kota ciotki Heleny ze Stuttgartu (której swoją drogą nie trawił). To wcale nie tak, że w jego sercu od początku tańczyła ambicja, by kimś takim dla Konstantina zostać.

— To byli ludzie z literackiego koła bibliotecznego. Ojciec dwójki z nich współpracuje z moim — sprostował, jak gdyby widać gryzącą szatyna od środka niepewność. — Wciąż nie mam znajomych, jeśli to właśnie to cię nurtuje.

Leon odwrócił głowę, zrywając łączący ich kontakt wzrokowy.

— Skoro nawet ich nie lubisz, to po co chodzisz na zajęcia tego koła? — zapytał już trochę bardziej rozluźniony.

Oczy Konstantina wykonały szybki rekonesans w kierunku szarego nieba i z powrotem.

— Bo jestem potrzebującą atencji kurwą, która woli raz na jakiś czas wyjść z grupką debili, których wymówką od nierozumienia durnej algebry jest kipiący z ich dusz humanizm, niż użerać się bez sensu jeszcze o to z ojcem. Wystarczy, czy mam coś jeszcze dodać, zanim zaprosisz mnie na tę kawę?

— A masz ochotę na cappuccino ze stacji czy domową, parzoną?

•••

Mieszkanie Landstreicherów nie należało do największych czy też najlepiej urządzonych, a mimo to Konstantinowi panująca tam aura od razu przypadła do gustu. Leon wszedł do środka kompletnie swobodnie, krzycząc głośne "halo", na co nikt nie odpowiedział, bo nikogo nie było. Chłopak zrzucił niedbale obuwie przy wyjściu, gestem ręki nakazując, by i jego gość pozbył się swojego. Jednak zniknął za węgłem, nim blondyn to uczynił, i pobiegł, by napełnić elektryczny czajnik wodą na obiecaną kawę. Tymczasem Konstantin starannie ustawił parę swoich butów w kącie i machinalnie poprawił tę należącą do szatyna, po czym zaczął pozbywać się wierzchniego odzienia. Gdy i tego dokonał, począł niezbyt dyskretnie rozglądać się, myśląc, że coraz swobodniej czuje się w obcych miejscach i całkiem mu się to podoba.

— Dolałem ci trochę mleka — oświadczył Leon, podając mu kubek z motywem Supermana.

— Dziękuję.

Na moment zapadła cisza nieprzerywana cichym siorpaniem, bo kawa wciąż była zbyt gorąca. Kiedy wrzątek zaczął przedostawać się coraz bardziej nieznośnie przez sztuczną porcelanę i parzyć go w te godne pianisty palce (wszystkie ciotki od dziecka wróżyły mu ogromny talent do klawiszy, którego, cóż, raczej na pewno nie posiadał), skinął głową w kierunku kuchennego stolika, tym samym nakłaniając gościa do zajęcia miejsca po przeciwnej stronie. Konstantin bez słowa to uczynił, postawił kubek na korkowej podstawce z motywem kwiatów i począł wodzić oczyma po malowidłach rozwieszonych na ścianach.

— Ten mi się podoba — skinął głową w kierunku utrzymanego w surowych, zimnych odcieniach pejzażu.

Przedstawiał łąkę bogato oproszoną zapewne niegdyś złotym, teraz raczej brudno-słomianym zbożem i niekończącą się ścieżkę, która wiodła między bladymi polami nicości. Tą prowizoryczną drogą sunęła samotna kobieta z białą chustą na głowie i granatową szatą ciągnącą się aż do jej kostek. Przez plecy przerzucony miała kij, a na nim gliniane naczynia zapewne wypełnione wodą. I szła tak sama, dumna, beznamiętna, z wysoko uniesionym podbródkiem i oczyma pewnie utkwionymi w tym, czego farba uchwycić nie zdołała. Dumnymi, patrzącymi w górę oczyma w kolorze krowiego mleka, pustymi i niewidzącymi.

— Gdy byłem dzieckiem, odrobinę się jej bałem. Chyba nadal trochę mnie przeraża, ale jednak bardziej jej współczuję. Jest całkiem sama.

Leon pociągnął pierwszy łyk naparu.

— Od prawie stu lat niesie tę wodę całkiem sama.

Faktycznie w rogu kryła się wymalowana drobnymi znakami data i jeszcze mniejsza miejscowość: „marzec 1935, Wennedach".

— Mimo tego nie okazuje cierpienia — podchwycił Konstantin. — Idzie, patrzy, choć nie widzi i zdaje się wiedzieć, co jest przed nią. Jak gdyby kierowała nią boska ręka albo, prościej to ujmując, czyste szaleństwo. Ona...

— Wdowa — przerwał mu Leon. — Tak się nazywa obraz. To wdowa.

— Ona faktycznie ma w sobie coś nieludzkiego.

Konstantin powrócił do świata, od którego na moment udało im się oderwać. Przełknął kawę, tak jak w jesienne wieczory przełyka się nostalgię i jął przyglądać się twarzy swojego gospodarza. Jego oczy w przeciwieństwie do tych wdowich wcale nie były puste.

— Kupię ci grzebień na święta — obiecał, nie mogąc się powstrzymać od przygładzenia zmierzwionej przez listopadowy wiatr fryzury zielonookiego.

Leon parsknął jowialnym, głośnym śmiechem. Czy dało się nie cieszyć, słysząc ten śmiech?

— Zdajesz sobie sprawę z tego, że moja matka prowadzi salon fryzjerski, prawda?

Faktycznie, wspominał mu o tym.

— Nie jesteś zbyt dobrą reklamą w takim razie.

Leon postawił swój pusty kubek w zlewie i odkręcił kurek z zimną wodą. "A później się dureń dziwi, że mu pęka skóra na nadgarstkach" pomyślał Konstantin.

— Nie przyznaje się do mnie. Zdjęcia Almy widują praktycznie wszyscy klienci. O mnie nie zdaje sobie sprawy większość współpracowniczek.

Blondyn roześmiał się cicho na te słowa. W ogóle często się śmiał na słowa Leona i, prawdę mówiąc, wcale nie miał sobie tego za złe.

•••

Lebanon Hanover ~ "I believe you can survive"

*w Niemczech system szkolnictwa wygląda inaczej:

Konstantin jest w gimnazjum, a Leon gesamtschule - "szkole ogólnej", którą planuje kończyć maturą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro