i'll always remain alien
and until then my desolation
will be my trademark
i'll always remain alien
and however hard i try to integrate
i'll always remain alien
•••
Rozmazany obraz namalowany za szybą pędzlem matki natury zdawał się odrębnym wszechświatem, zupełnie odległym i nieuchwytnym dla Konstantina. Ludzie, gdy w pociągu zajmują miejsce przy oknie, a podróżują samotnie, rzecz jasna, jeżeli nie są zbyt chętni do zawierania przelotnych znajomości z innymi pasażerami tejże kolei, zazwyczaj wlepiają znudzony wzrok w rozciągające się po drugiej stronie widoki. Chyba że są w posiadaniu jakiejś mniej lub bardziej interesującej lektury. Jednakże na jego starannie zapakowany dobytek składał się tylko plecak wypełniony brudną odzieżą z zeszłego tygodnia, w połowie zapisanym brulionem i niedzielnym wydaniem lokalnej gazetki, który zresztą zabrał ze sobą tylko przez wewnętrzną potrzebę posiadania jakiegoś przedmiotu, który niby lampa Aladyna mógłby przechować jego nieszczególnie magiczne wspomnienia minionych dni. Poza tym, kto jak kto, ale Konstantin nie potrafiłby bezcześcić podróży pociągiem, wpychając nos między druk. Zbyt bardzo adorował ten rodzaj transportu. Za każdym razem wpychał się na miejsce przy oknie, najlepiej po przeciwnej stronie do kierunku jazdy, praktycznie przylepiał nos do szyby i wgapiał się, lecz nie tak jak większość; w mniej lub bardziej urokliwy krajobraz, a w dół, pod koła. Rozmazana zieleń trawy w połączeniu z brązem torowiska hipnotyzowała i sprawiała, że już po chwili jego oczy szkliły się od łez.
Otarł łzawiące oczy, niechętnie odciągając je od wirujących kolorowych plam. Zamrugał, myśląc, że tak, teraz zdecydowanie powinien wrócić do stanu skupienia i zacząć rozplanowywać zajęcia na najbliższy tydzień. Nie ukrywajmy, nie udało mu się to. Konstantin miał paskudny zwyczaj zmartwienia się tym, co powinien, w czasie, gdy powinien się na tym skupić. Zapewne właśnie przez tę niezbyt zdrową manierę jego głowa ponownie zaczęła wirować wśród czarnych sfer. I pewnie utonąłby w tym oceanie samokrytyki, gdyby nie czyjeś donośne kichnięcie.
Kiedy zajmował miejsce w przedziale, był on pusty, ale teraz w jego fizis bezczelnie wpatrywał się obcy chłopak z niezręcznym uśmiechem przylepionym do twarzy. Konstantin nigdy nie przywiązywał zbytecznej uwagi do obcych, tym bardziej nie przepadał za kontaktem wzrokowym z nimi, więc najpewniej już po sekundzie uciekłby oczyma od nieznajomego i skupił, znaczy się, spróbował skupić na czymś zupełnie innym, próbując zignorować fakt, że w jego niezwykle bliskim otoczeniu znajduje się ktoś, kto zakłóca jego spokój samą swoją obecnością i faktem istnienia. Bo prawda jest taka, że Konstantin wolałby zajmować przedział z gnijącym trupem niż żywym, okazującym mu bierne zainteresowanie człowiekiem.
Jednak tak się nie stało, bo obcy, nie wiadomo po jaką cholerę, przemówił:
— Mogę się przysiąść?
Cóż za paskudny, okropny nietakt.
"Przecież już siedzisz, kretynie" cisnęło się na usta blondyna, ale spięć z nieznajomymi unikał, szczególnie jeśli najprawdopodobniej miał z nimi spędzić kilka następnych godzin w niewielkim pomieszczeniu. Ograniczył się do mocno krytycznego spojrzenia i delikatnego skinienia głową. Przejechał spojrzeniem najpierw pobieżnie po nowym towarzyszu podróży, później po jego dobytku. Zwykły typek, na oko w jego wieku, a przynajmniej nie młodszy. Ciemne jeansy, zielona kurtka, brązowe kłaki. Więcej Konstantin nie zdążył zarejestrować, bo w oczy rzuciła mu się gruba okładka rzuconego obok przybysza "Fausta". Już miał stracić całkowite zainteresowanie nowoprzybyłym, oprzeć się o okno i zacisnąć powieki, tym samym udając, że zanurza się w objęciach Morfeusza. Gapić zbyt długo się nie chciał, bo, w przeciwieństwie do obcego chłopaka, wydawało mu się to średnio grzeczne i niezwykle niezręczne. Tenże lustrował jego twarz i sylwetkę dłużej, niż Konstantin był tego świadomy.
— Jestem Leon — powiedział w końcu, wciąż mając jakby przylepiony do twarzy klejem modelarskim (to ten bardzo mocny - Konstantin przed paroma laty skleił sobie nim palce i nie mógł się z tej szatańskiej pułapki przez dłuższą chwilę wydostać) uśmiech. Wyciągnął w jego kierunku dłoń i, chcąc nie chcąc, blondyn musiał unieść wzrok na tę jego bezsensownie radosną gębę.
— Konstantin — odparł z widocznym, przynajmniej dla niego widocznym, dystansem w głosie. Niejaki Leon miał najwidoczniej ten cały arktyczny chłód głęboko w poważaniu, bo wciąż wyciągał w jego kierunku dłoń zakończoną długimi palcami pianisty.
Cóż tu innego można było zrobić, by przetrwać i nie wyjść na gbura? Trzeba było przełamać własną niechęć do interakcji. Konstantin na ułamek sekundy spojrzał szatynowi w twarz i, och, bogowie – trwaj chwilo, jesteś piękna – jakież to były fascynujące oczy.
Leon wzdrygnął się lekko, co nie było niczym dziwnym, ponieważ dłonie Konstantina zawsze były lodowate, jakby dopiero co wyciągnął je ze śniegu.
— Masz piękne imię, Konstantin. Ty też na końcową, do Frankfurtu, co? — Konstantin przytaknął. — To tak jak ja. No to przed nami cała droga. Jakieś dwie godziny. Chociaż powiem ci, że ja nawet lubię jazdę pociągiem, a muszę się tym tarabanić parę razy w miesiącu. Odwiedzam ojca, rozumiesz. A ty, Konstantin, skąd uciekasz?
Leon skończył swój bombardujący monolog i znowu uśmiechnął się tym razem też trochę niezręcznie i jakby przepraszająco, chyba uświadamiając sobie swoją własną gadatliwość. Jednak nie umiał się powstrzymać od mówienia, skoro, jak zresztą słusznie założył, jego nowy towarzysz sam raczej nie był skory do zaczynania rozmów i gdyby tego nie zrobił, najprawdopodobniej resztę podróży trwaliby w tym milczeniu dzielącym narody. Lubił ludzi, a jeszcze bardziej lubił ich poznawać i rozmawiać o wszystkim, a nawet o niczym. W pociągach zazwyczaj skazywał się na obecność starszych kobiet, co zresztą zbytnio mu nie przeszkadzało, bo faktem było, że te go wprost uwielbiały. Jednak tym razem, kiedy przepychał się między przedziałami, dostrzegł chłopaka w błękitnej koszuli i płaszczu, który przywarł do szyby, jakby po drugiej widoczne były co najmniej Pola Elizejskie, i pomyślał, że ten musi być jeszcze ciekawszy. Zapragnął zająć miejsce naprzeciwko niego. Z początku tylko przyglądał się, jak blondyn wpatruje się w coś, studiując jego twarz, jasne loki i orli nos, a w końcu, gdy chłopak odwrócił się w jego kierunku z zaszklonymi oczyma, postanowił się odezwać.
— Yhm, wracam od rodziny — odparł trochę zdumiony szybką, jak salwa z karabinu wypowiedzią Konstantin, bawiąc się srebrną obrączką założoną na serdeczny palce lewej dłoni.
— Och, czyli też jesteś z Frankfurtu! Ja wracam z Ulm. Mój ojciec tam pracuje na stałe, chociaż mamy mieszkanie we Frankfurcie. Matka ma tam pracę, rozumiesz. Na pewien czas przenieśliśmy się do Ulm, ale, szczerze mówiąc, gówno z tego wyszło, bo ojciec i tak wracał do domu po nocy i praktycznie się z nim nie widzieliśmy. A we Frankfurcie jest lepsze mieszkanie i matka ma zapewnioną pracę, rozumiesz.
Konstantin tylko kiwał głową, na znak, że tak, rozumie, wciąż nie mogąc dojść do tego, kto na niego nasłał tego zielonookiego potwora, który pod obrzydliwą kurtką musiał ukrywać pokrętło, bo to przecież niemożliwe, by ktoś tak gadał i gadał bez ustanku.
— Parę razy w miesiącu wskakuję w pociąg i jadę odwiedzić staruszka. Powiem ci, że tym razem naprawdę zawaliłem. Możesz się ze mnie śmiać, ale zgubiłem bilet na dworcu. Idiotyzm, co? Ja wiem, ja wiem. Idiota ze mnie, ale cóż zdarza się.
Uderzył się w czoło i pokręcił głową, jakby ubolewając nad własnym roztargnieniem.
— I co? Udało ci się kupić drugi, tak? — zapytał blondyn raczej z grzeczności, ale trochę też z czystego zaciekawienia.
— Nieee... — mruknął przeciągle Leon, zakładając nogę na nogę i jednocześnie poprawiając przewracający się plecak. — Gość od biletów mnie już pamięta. Gdy zobaczył, jak szukam po kieszeniach i mruczę, że "on tu był, jestem pewien", machnął ręką i mnie puścił.
Konstantin cicho prychnął, myśląc, że właśnie dlatego wszechświat nie działa. Właśnie przez takich naiwnych ludzi, których wiara w ludzkość jest konewką pełną wody dla kryminalnych plonów.
— Idiota. Mogłeś być zwykłym oszustem.
Kolej wpadła między drzewa, do lasu. Pędzili po torach, otoczeni zielono-brązową armią matki natury, a wpadające przez minimalnie uchylone okno powietrze niosło w objęciach zapach świerkowych igieł. Leon odgarnął atakujące jego oczy włosy i zaśmiał się rozbawiony mało przychylną, sceptyczną postawą towarzysza.
— Aleś ty nieufny. Czy ja ci wyglądam na oszusta? — zapytał, żartobliwie unosząc brwi.
— Zdecydowanie tak. Poza tym okazja czyni złodzieja.
Teraz już Leon śmiał się całym sobą, bardzo radośnie i jowialnie. Konstantin uśmiechnął się delikatnie. Ciężko stwierdzić, co w nim zrodziło ten nagły przypływ odwagi. Zresztą nie warto nawet spekulować, lepiej winszować i cieszyć się chwilą.
— Cóż, można by określić mnie mianem sieroty, nad którą lituje się ten okrutny, bezbożny świat. Chociaż, idąc twoim tokiem rozumowania, dzieciak, któremu z rożka wypada lód tuż pod lodziarnią i który zaczyna przez to ryczeć jak zarzynane prosie, w rzeczywistości samo spowodowało ten — zrobił w powietrzu palcami cudzysłów — "niefortunny wypadek", tylko dlatego, że nie lubi czekoladowych i liczy, że litujący się nad nim sprzedawca nałoży jakiś inny smak. Wszystko to spisek i konspiracja, jak mniemam, tak?
— Dokładnie tak. Ileż to się nie mówi o dziecięcej niewinności? O szczerości i dobroci? A przecież wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi... Chociaż, faktycznie, niewielu z nich o tym pamięta. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet Hitler był kiedyś dzieckiem, a zło nie rodzi się w ludziach od tak, pod wpływem chwili. — Konstantin naprawdę nie wiedział, skąd wzięło się mu w ustach tyle słów parzących go w wargi, błagających o wypowiedzenie. — Ono jest w nas od zarania i kiełkuje od początku, rozumiesz? Dlatego dziecięca konspiracja jest jak najbardziej możliwa i prawdopodobna.
Leon przez chwilę tylko wpatrywał się w niespodziewanie ożywioną twarz chłopaka siedzącego naprzeciwko. Ten oddychał głęboko, jak gdyby ilość słów wypowiedzianych w kierunku poznanego przed parunastoma minutami równolatka wprawiła jego samego w osłupienie.
Tyle emocji, a tematem przewodnim lody z lodziarni i Hitler.
— Czyli dalej twierdzisz, że jestem oszustem i naprawdę nie kupiłem biletu. A mówią, że wariaci i dzieci zawsze mówią prawdę... A ja w końcu identyfikuję się jako i to, i to.
I posłał mu pełne udawanej boleści oraz smutku zielone spojrzenie, a Konstantin pod wpływem tych tęczówek prawie spłonął w pąsowym rumieńcu podobnym do piwonii, chociaż cytat pochodził z "Imienia Róży", czyli całkiem inaczej pachnącego kwiatu. Prychnął, chyba próbując ukryć własne zmieszanie.
— Powiedz to samo o schizofreniku, który próbuje ci wmówić, że ktoś stoi za szybą na trzecim piętrze i puka w okno.
— Może to ty masz na oczach i uszach klapki, że tego nie widzisz i nie słyszysz?
Niewidzialna piłeczka została odbita. Konstantin znów prychnął, udając oburzenie słowami szatyna i poziomem abstrakcyjności ich rozmowy.
— Oczywiście. I jakieś dziewięćdziesiąt pięć procent społeczeństwa choruje na daltonizm, a tym pięciu zdrowym procentom próbujemy uparcie wmówić, że są chore.
— Cóż, prawda to chyba pojęcie względne...
— Nie zmienia to faktu, że naprawdę nie kupiłeś biletu.
Leon ze skruchą opuścił głowę i podniósł ręce w poddańczym geście.
— Dobrze, przyznaję się. Zgrzeszyłem. Mea culpa, mea culpa! Łaski, miłosierdzia!
Pociąg wyskoczył z lasu, wpadł między polany. Świat malował się szaro i dla większości pewnie ponuro tego dnia. W szarych, a nie złocistych o tej porze roku polach wirowała w szaleńczym tańcu mgła. Trudno stwierdzić, czy był to walc, czy raczej mazur, ale po ramię z nią szła niechęć i brzydota matki ziemi. A w tej brzydocie błyszczał Konstantin teraz delikatnie się uśmiechający, o loczkach w kolorze przejrzałej pszenicy i oczach niby burzowych chmurach.
Reszta drogi minęła im całkiem przyjemnie. Leon głównie opowiadał, mniej lub bardziej niedorzeczne historie o sobie, pracy ojca, który wykładał germanistykę na uniwersytecie w Ulm, i matki będącej fryzjerką, o tym, jaką zupę najczęściej jedzą w tygodniu (pomidorową), ile lat ma i jak nieznośna jest jego młodsza siostra Alma (dziewięć i bardzo). Śmiał się z reakcji towarzysza, który pozostawał niezmiennie uprzejmie zainteresowany, a przy tym dość sceptyczny i cięty na mniej bohaterskie przygody chwilowego kolegi. Konstantin słuchał, opierając głowę o okno i bawiąc się srebrnym pierścionkiem, prezentem od Sofii. Co pewien czas prychał w typowy dla siebie sposób, rzucał uwagami lub nawiązaniami do bezczelnego wyzysku na państwowych kolejach, jakiego dokonał ten zielonooki szarlatan.
Pociąg kursujący między Stuttgartem a Frankfurtem wtoczył się na stację końcową zdecydowanie zbyt prędko.
Wstali obydwoje, zarzucając plecaki na ramiona. Leon niedbale, na jedno. Konstantin z ogładą, na oba, później przygładzając lekko zmiętą koszulę w odcieniu niezapominajek. Podali sobie dłonie; mało spektakularny finał ich parugodzinnej znajomości. Blondyn skłamałby, mówiąc, że nie chciałby na swojej drodze natrafić na tegoż pociesznego człowieka. Nieprawdą byłoby również powiedzenie, że zrobił cokolwiek, by tego rozstania na wieki uniknąć. Nie poprosił Leona o numer telefonu, adres, jakiekolwiek inne dane, nawet durne nazwisko. Zamiast tego wyślizgnął się z pociągu na peron, próbując wyperswadować ze swoich myśli szmaragdową zieleń na rzecz rozkładu kursujących na linii do jego domu autobusów, który jak gdyby na złość wyleciał mu z głowy.
— Konstantin! Konstantin! — za jego plecami rozległo się wołanie człowieka zdesperowanego.
Konstantin zatrzymał się i odwrócił twarzą w kierunku zziajanego Leona, który z ogromnym trudem nabierał kolejny oddech. Twarz miał bladą przez smagający o tej porze roku bezlitośnie wiatr, a policzki czerwone od biegu.
— Tak? — zapytał zatrzymany, obejmując się ciaśniej połami czarnego płaszcza i przeklinając w duchu swoją przekorną naturę, która kazała mu z dumą i wyższością odmówić, gdy ciotka w Stuttgartcie wpychała mu ohydny, kraciasty szalik.
— Pomyślałem... Pomyślałem — może Leonowi wciąż brakowało tlenu, a może po prostu słów. — Pomyślałem, że może masz czas i chciałbyś się gdzieś ze mną wybrać, gdybyś może miał czas i ochotę.
Brwi Konstantina powędrowały w górę. Ile to czasu minęło od ostatniego razu, gdy ktoś wykazał bezinteresowną chęć spędzenia z nim czasu? Ktoś, kto nie był oczywiście Sofią, przywiązaną do wózka siostrą jego matki będącą najbardziej wredną istotą po tej stronie Menu, a jednocześnie najbardziej znośną z całej jego rodziny.
Z jakim zagrożeniem wiązało się bliższe poznanie z drugim człowiekiem? Przywiązaniem? Uniezależnieniem? Utratą błogiej ciszy? Okrytej stworzoną przez samego siebie mrzonką, że wszystko jest dobrze, a jeśli nawet nie jest, to nie jest przecież najgorzej, egzystencji? Ile bólu mogło przynieść stracenie kolejnego człowieka? Ile jeszcze razy Konstantin musiał zostać porzucony na lodzie, sam, samiutki jak palec, jak popsuta zabawka, stary pluszowy miś, by w końcu się złamać i całkowicie przestać ufać ludziom?
— Zaraz umrę, jeśli nie dostanę zastrzyku kofeiny. Chodźmy na kawę, błagam — powiedział i nie czekając na Leona, ruszył w przeciwnym niż dotychczas kierunku.
•••
chciałabym móc powiedzieć, że to w końcu permanentnie wróci i dopiszę do końca.
kto to wie, może to właśnie ten moment?
klasycznie proszę o wytykanie mi błędów, jeśli się jakieś dojrzy.
jestem stara i ślepa, przykra sprawa.
pomysł urodził się w MPK (większość pomysłów rodzi się w MPK, tak mi się wydaje), podczas walki o życie i nieżycie.
cała praca jest inspirowana twórczością zespołu Lebanon Hanover, który szczerze adoruję.
"Lebanon Hanover ~ Alien"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro