"Padlina" Charles Baudelaire
Dziś mamy jeszcze dziewiątego kwietnia i chyba nie byłabym sobą, gdybym nie napisała o jednym z najważniejszych twórców, który urodził się właśnie w ten dzień. Bynajmniej nie chodzi o mnie, choć mam głupią nadzieję, że geniusz dzisiejszego autora spłynie na mnie i będę w stanie przynajmniej rozumieć poezję bez większego trudu. Mowa o jednym z poetów wyklętych, od którego „Kwiatów zła" rozpoczęła się nowa epoka, piękna epoka — Charles'u Baudelairze.
Niemniej mam osobisty problem z tym twórcą, ponieważ jego nazwiska nie potrafię ani napisać, ani wymówić, więc, by skonstruować powyższe zdanie, musiałam posilić się pomocą Internetu (a moja uraza do języka francuskiego w ten sposób tylko się pogłębiła).
Jak widać w tytule rozdziału, dziś powiem co nieco na temat „Padliny", jednakże to nie będzie można nazwać stricte recenzją, gdyż zawrzę tutaj również omówienie-interpretację (bardziej taką „książkową, szkolną", ale i tak uważam, że może być ona przydatna). Dodatkowo pozwolę sobie przytoczyć ten utwór, gdyż nie jest on długi, a wygodniej będzie, jeśli znajdzie się pod ręką.
„Padlina"
Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna,
W ten letni tak piękny poranek:
U zakrętu leżała plugawa padlina
Na ścieżce żwirem zasianej.
Z nogami zadartymi lubieżnej kobiety,
Parując i siejąc trucizny,
Niedbała i cyniczna otwarła sekrety
Brzucha pełnego zgnilizny.
Słońce prażąc to ścierwo jarzyło się w górze,
Jakby rozłożyć pragnęło
I oddać wielokrotnie potężnej Naturze
Złączone z nią niegdyś dzieło.
Błękit oglądał szkielet przepysznej budowy,
Co w kwiat rozkwitał jaskrawy,
Smród zgnilizny tak mocno uderzał do głowy,
Żeś omal nie padła na trawy.
Brzęczała na tym zgniłym brzuchu much orkiestra
I z wnętrza larw czarne zastępy
Wypełzały ściekając z wolna jak ciecz gęsta
Na te rojące się strzępy.
Wszystko się zapadało, jarzyło, wzbijało,
Jak fala się wznosiło,
Rzekłbyś, wzdęte niepewnym odetchnieniem ciało
Samo się w sobie mnożyło.
Czerwie biegły za obcym im brzmieniem muzycznym
Jak wiatr i woda bieżąca
Lub ziarno, które wiejacz swym ruchem rytmicznym
W opałce obraca i wstrząsa.
Forma świata stawała się nierzeczywista
Jak szkic, co przestał nęcić
Na płótnie zapomnianym i który artysta
Kończy już tylko z pamięci.
A za skałami niespokojnie i z ostrożna
Pies śledził nas z błyskiem w oku
Czatując na tę chwilę, kiedy będzie można
Wyszarpać ochłap z zewłoku.
A jednak upodobnisz się do tego błota,
Co tchem zaraźliwym zieje,
Gwiazdo mych oczu, słońce mojego żywota,
Pasjo moja i mój aniele!
Tak! Taka będziesz kiedyś, o wdzięków królowo,
Po sakramentch ostatnich,
Gdy zejdziesz pod ziół żyznych urodę kwietniową,
By gnić wśród kości bratnich.
Wtedy czerwiowi, który cię będzie beztrosko
Toczył w mogilnej ciemności,
Powiedz, żem ja zachował formę i treść boską
Mojej zetlałej miłości.
tłum. Mieczysław Jastrun
źródło: https://literatura.wywrota.pl/
Robi wrażenie, prawda?
Ten opis rozkładu zwłok jest tak obrzydliwy. Wydaje mi się, że po moich plecach zaraz zaczną chodzić białe larwy much, a w nosie wyczuje słodkawy zapach rozkładającego się w południowym słońcu mięsa. Niby pozytywizm się skończył, ale Baudelaire bynajmniej nie stroni od naturalistycznych obrazów przyprawiających o mdłości. Z tego powodu uwielbiam „Padlinę": za jej wulgarność, okropność i zarazem piękno. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką poezją, na swojej drodze spotykałam jedynie utwory pokazujące śmierć w sposób bolesny lub estetyczny (np. „Topielec" Bolesława Leśmiana).
Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna,
W ten letni tak piękny poranek:
U zakrętu leżała plugawa padlina
Na ścieżce żwirem zasianej.
Maszerujesz przez urokliwy park, żwir chrzęści ci cicho pod stopami, słońce coraz bardziej zbliża się do zenitu, a jego promienie coraz mocniej drażnią twoją skórę. Minęła dopiero jedenasta, delektujesz się spacerem ze swoją ukochaną i nagle czujesz smród, by potem dostrzec kawałek rozkładającego się na dróżce mięsa.
Z nogami zadartymi lubieżnej kobiety,
Parując i siejąc trucizny,
Niedbała i cyniczna otwarła sekrety
Brzucha pełnego zgnilizny.
Gdy się przyglądasz, zaczynasz dostrzegać antropomorficzne kształty — na początku rozkraczony nogi, a potem otwarty brzuch, z którego wylewają się podgnite wnętrzności. Twarzy nie dostrzegasz, ona dla ciebie nie istnieje. Myślisz tylko o tej kokocie, której jedyne miejsce sacrum — brzuch, gdzie mogło rozwijać się życie dane od Boga — zostaje splugawione.
Słońce prażąc to ścierwo jarzyło się w górze,
Jakby rozłożyć pragnęło
I oddać wielokrotnie potężnej Naturze
Złączone z nią niegdyś dzieło.
To leżące przed tobą mięso nie jest zwłokami, pozostałością po niegdyś żywym człowieku, a jedynie ścierwem — czymś obrzydliwym, bez jakiejkolwiek wartości — które praży słońce, jakby w ten sposób chciało przyspieszyć procesy gnilne, zmienić ciało w nawóz ponownie włączyć w cykl życia.
Błękit oglądał szkielet przepysznej budowy,
Co w kwiat rozkwitał jaskrawy,
Smród zgnilizny tak mocno uderzał do głowy,
Żeś omal nie padła na trawy.
Na nieboskłonie nie ma ani jednej chmury, słońce grzeje jeszcze intensywniej. Niebo, miejsce bytowania Boga, ogląda z wysokości jaśniejące w promieniach kości wydobywające się spod fałdów mięsa, ciała należącego do niegdyś nawet ładnej kobiety. Od tego odoru twojej towarzyszce kręci się w głowie i ta prawie upada na trawę.
Wszystko się zapadało, jarzyło, wzbijało,
Jak fala się wznosiło,
Rzekłbyś, wzdęte niepewnym odetchnieniem ciało
Samo się w sobie mnożyło.
Czerwie biegły za obcym im brzmieniem muzycznym
Jak wiatr i woda bieżąca
Lub ziarno, które wiejacz swym ruchem rytmicznym
W opałce obraca i wstrząsa.
Wnętrze zaczyna ożywiać, ruszać się od gnieżdżących się tam larw.
Forma świata stawała się nierzeczywista
Jak szkic, co przestał nęcić
Na płótnie zapomnianym i który artysta
Kończy już tylko z pamięci.
Zwłoki powoli przestają przypominać dawnego człowieka i tylko dzięki prostym kształtom jawią się jako coś ludzkiego.
A za skałami niespokojnie i z ostrożna
Pies śledził nas z błyskiem w oku
Czatując na tę chwilę, kiedy będzie można
Wyszarpać ochłap z zewłoku.
Kątem oka dostrzegasz stojącego nieopodal psa. Leci mu z pyska ślina, a ty dobrze wiesz, na co czeka — kęs śmierdzącego na wiele metrów mięsa, pozostałości po jakiejś kokocie. Równie dobrze wiesz, że raczej nikt go nie zatrzyma, ponieważ pośmiertny los tego czegoś nikogo nie obchodzi.
A jednak upodobnisz się do tego błota,
Co tchem zaraźliwym zieje,
Gwiazdo mych oczu, słońce mojego żywota,
Pasjo moja i mój aniele!
Tak! Taka będziesz kiedyś, o wdzięków królowo,
Po sakramentch ostatnich,
Gdy zejdziesz pod ziół żyznych urodę kwietniową,
By gnić wśród kości bratnich.
Wtedy czerwiowi, który cię będzie beztrosko
Toczył w mogilnej ciemności,
Powiedz, żem ja zachował formę i treść boską
Mojej zetlałej miłości.
I wtedy mówisz swojej ukochanej, pięknej gwieździe, że i ona, otrzymawszy namaszczenie chorych, umrze i upodobni się do leżącej naprzeciw niej padliny. Uświadamiasz ja o wiecznej konieczności memento mori (pamiętania o śmierci) oraz prawdziwości toposu vanitas („marność nad marnościami i wszystko marność"). Niemniej uspokajasz ją — jej formę oraz boskość zachowasz w postaci swojej miłości, wybudujesz jej pomnik pamięci trwalszy niżli ze spiżu.
fruziapo, 9.04.2022
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro