Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

V.

Jest zły. Jest potworem. Niczym więcej, jak bezduszną, okrótną bestią.

Skąd więc wzięła się w moje głowie ta myśl, ta nadzieja, że on i Ash nawiążą dobre relacje?

Rzucił na mnie jakiś urok. Jakieś mroczne zaklęcie, które namieszało mi w głowie! Tak, to musiało być to!

Zawróciłam i ruszyłam pewnym krokiem do salonu. Byłam gotowa mu to wszystko wygarnąć, wykrzyczeć w twarz. Przecież nie mogę mu ufać! Musiałam go stąd wyrzucić, albo jeszcze znowu dojdzie do kolejnej apokalipsy.

Weszłam do salonu, ale jego tam nie było. Zniknął, a Ash razem z nim. Przeszukałam cały dom, ale nigdzie nie było po nich ani śladu. W końcu, pełna najgorszych przeczuć, zdecydowałam się wybiec do ogrodu za domem. Moim oczom ukazał się zdecydowanie zaskakujący widok.

- Masz dość?! - krzyczał Bill.

Unosił się nad leżącym na ziemi Ashem. Chłopak w obronnym geście zakrywał głowę rękami.

- Jakie to niesamowite, że twoje imię doskonale do ciebie pasuje!za chwilę naprawdę zostanie z ciebie tylko popiół!

- Czyś ty oszalał?!

Biegłam w ich stronę najszybciej jak tylko mogłam. Zaledwie byłam w stanie dosięgnąć, spoliczkowałam blondyna. Nie zdążyłam jednak nacieszyć się tym ciosem, bo Bill wyciągnął ramię i z błyskawicznym refleksem chwycił mój nadgarstek.

- Póść mnie! - krzyknęłam.

- Nigdy nie podnoś na mnie ręki - wysyczał z jadem w głosie.

- Należało ci się! - odwarknęłam. Z wściekłością odepchnął mnie od siebie.

Upadłam na ziemię, ale natychmiast stanęłam z powrotem na nogach.

- Zdajesz sobie sprawę, do czego mogłeś doprowadzić?! Mogłeś go zabić! - krzyczałam.

- I taki właśnie miałem zamiar! - odparł. - Tylko nagle zjawiasz się ty i znowu wszystko psujesz!- wyrzucił z siebie.

Obserwowałam, jak z wściekłości przybiera swoją czerwoną formę. Jego włosy nabrały krwistoczerwonego koloru, źrenice pobielały. Całym sercem był zły, chociaż coraz bardziej zaczynałam wątpić, czy takowe posiada.

- Dlaczego zawsze musi się zjawić ktoś, kto wszystko psuje?!

- Bill, przestań zachowywać się tak samolubnie! - rzuciłam tonem, z którego zaczynała uchodzić złość. - Nie wszyscy tutaj są nieśmiertelni!

Podeszłam do przerażonego Asha i pomogła mu się podnieść. Kiedy stanął już o własnych siłach, odwróciłam głowę w stronę Billa i już całkiem spokojnie dodałam:

- My, ludzie, mamy tylko jedno życie.

Przez chwilę panowało milczenie, w powietrzu czuć było napięcie. Bill zaczął powoli opadać, aż jego stopy znowu dotknęły ziemi.

- Mabel, o co tu chodzi? - Ash zapytał cicho.

- Spojnie, wszystko ci wytłumaczę - odparłam. - Jak się czujesz?

- Byłoby wręcz cudownie - powiedział sarkastycznie - gdyby nie to, że najpewniej mam złamane kilka kości.

Złość znowu mnie napełniła i wykrzyknęłam w stronę demona:

- Widzisz, co zrobiłeś?! Lepiej by było, żebyś odebrał życie sobie, a nie niszczył je innym!

Nie słuchałam już więcej tego, co miał mi do powiedzenia. Podparłam Asha i ruszyłam w stronę furtki, prowadzącej na ulicę. Zatuczyłam spojrzeniem po okolicy, czując, jak robię się nerwowa. Czekała na mnie długa, ciężka rozmowa...

* * * * *

- I jak? - spytałam. - Czujesz się lepiej?

Siedziałam na krześle, obok szpitalnego łóżka, w którym leżał mój chłopak. Badania lekarskie faktycznie wykazały kilka złamań, ale doktorzy i pielęgniarki zatroszczyli się już o niego, więc w ciągu kilku tygodni powinien wrócić do zdrowia.

- Nie jest tak źle - Podrapał się po jednym z bandaży. - Słuchaj, sweterku, myślałem trochę i chyba musimy pogadać.

Mimo, że użył mojego przezwiska, wyczuwałam w jego głosie poważny ton. Mimo nerwów, wysiliłam się na uśmiech i rzuciła:

- Jasne. O co chodzi?

Wpatrywał się przez chwilę we mnie, po czym westchnął i przeczesał dłonią włosy.

- Słuchaj... Nie wiem, czy to wypali?

Mój uśmiech natychmiast zbladł.

- C-co... Co masz na myśli? - zapytałam.

- Wiesz, mimo, że twoja wersja wydarzeń brzmi bardzo prawdopodobnie - jego spojrzenie uciekło w bok - to nie wiem, czy mogę jej uwierzyć.

Przyryzłam wargę. Milczałam, czekając na to, co powie dalej.

- Mabel, posłuchaj - położył mi rękę na ramieniu. - Wiesz, że cię kocham, ale nie mogę uwierzyć, że najpierw wpuszczasz do domu obcego chłopaka, a potem próbujesz mi wmówić, że to jakiś demon?

Nie odzywałam się, nie wiedziałam nawet co powiedzieć. Patrzyłam tylko na niego, na jego zmartwione spojrzenie.

- Mabel, lekarze w tym szpitalu są naprawdę dobrzy - rzucił z nikąd. Jego słowa, mimo, że wypowiedziane ciepłym, troskliwym głosem, uderzyły mnie z lodowatym chłodem. - Jestem pewien, że jeśli tylko poprosisz, będą mogli ci pomóc.

Odsunęłam się, zrzucając z siebie jego dłoń.

- Czyli mi nie wierzysz? - powiedziałam beznamiętnym głosem.

- Mabel, ja...

- Odpowiedz - przewałam mu chłodno. - Nie wierzysz mi, tak?

Przez chwilę nie mówił nic, po czym parsknął cicho.

- Oczywiście, że nie - rzucił. - Jak mógłbym uwierzyć w coś takiego? - Zaśmiał się. - Mabel, nie jestem głupi!

Wstałam. Przez chwilę patrzyłam na niego, na jego uśmiech, błyszczące oczy. Nieobejrzawszy się, wyszłam.

Biegłam w stronę windy, czując, jak w moich oczach formują się łzy. Coraz bardziej utrudniały mi one widzenie, ale udało mi się dotrzeć do windy. Nacisnęłam przycisk i weszłam do środka.

Podniosłam głowę i spojrzałam w sufit windy. Jego powierzchnię pokrywało lustro, widziałam więc wyraźnie moją brzydką, zapłakaną twarz. Otarłam nos i spuściłam wzrok.

W milczeniu czekałam na dźwięk oznajmiajacy zatrzymanie się windy.

* * * * * * *

Im bliżej właściwej ulicy byłam, tym bardziej miejsce rozpaczy i otępienia zajmowała złość. To jego wina. Bill jest wszystkiemu winien. Przekroczył granicę, zniszczył mój związek!

Szybko obróciłam klucz w zamku i pchnęłam drzwi. Otworzyłam je szeroko, nie zwracając uwagi, że impet, z jakim uderzyły w ścianę, spowodował huk.

- Brawo, panie wszechmogący! - krzyknęłam w głąb domu. - Udało ci się, zniszczyłeś mi życie!

Nie odpowiedział. Nie słyszał mnie? Postanowiłam to sprawdzić. Jednak Billa nigdzie nie było. Czy on sobie ze mnie kpi?! Naliczona poprzednimi wydarzeniami, najpierw sprawdziłam w ogrodzie. Kiedy tam go nie znalazłam, wróciłam do środka.

Pierwszym, co zauważyłam, było jego ciemna, skulona sylwetka. Klęczął na podłodze, obejmując ramionami swoją klatkę piersiową. Dopiero po chwili zaczęłam zauważać więcej szczegółów. Jego ubranie, a nawet ściany i podłoga wokół niego nosiły na sobie czerwone smugi. Krew, pomyślałam. Wtedy zauważyłam też jego rany. Noże i sztylety, powbijane w jego ciało. Przerażona, cofnęłam się o kilka kroków do tyłu.

- Bill... - szepnęłam, zasłaniając sobie dłonią usta.

Usłyszał mnie i podniósł głowę. Spojrzałam na jego zmęczoną, wykrzywioną w krzywym uśmiechu twarz. Przeszedły mnie dreszcze.

- Czy... teraz jesteś zadowolona...? - powiedział cicho, zachrypniętym, łamiącym się głosem. Byłam przerażona, chciałam ruszyć w jego kierunku, zrobić coś, cokolwiek! Ale kiedy tylko zrobiłam krok do przodu, zaczął się śmiać.

Na początku chichotał cicho, prawie niesłyszalnie, ale z każdą chwilą śmiał się coraz głośniej i głośniej, a jego głos odbijał się od ścian. Wśród krwi, w całej tej makabrycznej scenie, śmiał się, jakby właśnie zdołał opowiedzieć najśmieszniejszy żart na świecie. Nagle urwał. Bałam się, byłam sparaliżowana strachem, ale spojrzałam na niego. Uśmiechał się szeroko, od ucha do ucha. Posłał mi ostatnie spojrzenie, po czym zgiął się w pół i osunął się na ziemię. Nie zdążyłam go złapać, patrzyłam tylko, jak bezwładne ciało uderza o podłogę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro