XLV.
Stare schody trzeszczały przy każdym moim kroku, oznajmiając moje przyjście. Z uśmiechem weszłam do salonu, przyglądając się zdziwionej minie rodziców. No cóż, mieli prawo się zdziwić na mój widok. Jeszcze nie tak dawno temu sama byłam sobą zdziwiona. Nie codzień człowiek zasypia jako gryf, a budzi się z powrotem w swoim ciele. Chociaż nie ten czas spędzony w innym ciele nie był taki zły.
- Mabel! - krzyknęła mama i podbiegła mnie uściskać - Co tu robisz?
- Poczułam się lepiej, więc złapałam nocny autobus i przyjechałam do was - odparłam i podeszłam przywitać się z tatą.
Kontem oka widziałam podejrzliwe spojrzenia rzucane mi przez brata. No, może trochę zajęło mi o Billowi przygotowanie się, ale nastąpiły drobne... komplikacji. Mam na myśli to, że za nic nie potrafił zrozumieć faktu, że na rodzinnych uroczystościach obowiązuje odpowiedni strój. Musiałam więc mu dokładnie opisać, czego oczekuję, a i tak wszystko zmieniał po swojemu. W końcu byłam ubrana w prostą, czarną spódnicę, szpilki i białą koszulę, której Bill przypadkiem wyczarował za duży dekolt.
Z uśmiechem usiadłam przy stole.
- Przykro mi, że nie przywiozłam nic do jedzenia, ale musiałam się spieszyć, żeby się załapać na ostatni autobus i po prostu nie zdążyłam - rzuciła przepraszająco.
- Ależ nic nie szkodzi, słonko - odparł tata.
- Twoja obecność jest już i tak sporym prezentem - dorzuciła mama.
Po chwili wszyscy zajęli się rozmową, tylko wujkowie i Dipper czasami przypatrywali mi się z ukosa. Wykorzystując zamieszanie, zaczęłam rozmyślać. Patrzyłam na swoją lewą rękę, obwiązaną świeżym bandażem. Pod nim kryła się, na prawie całej długości ręki, duża, postrzępiona rana. Co prawda, zaczynała powoli się goić, ale to nadal nie wyglądało dobrze. Oczywiście, cieszyłam się, że nie licząc tego jestem cała, ale to i tak było niepokojące. Po dwóch miesiącach rana zdecydowanie powinna już się zagoić, jednak najwyraźniej nadal nie miała na to ochoty.
Wujek Stan podążył za moim wzrokiem.
- Co ci się stało w rękę? - zapytał, sprawiając tym samym, że wszyscy zamknęli usta.
Wymieniłam pośpieszne spojrzenie z Billem. Wcześniej ustalaliśmy wspólną wersję wydarzeń, ale tego nie przedykutowalismy!
- Ach, kilka dni temu oblałam się wrzątkiem. To nic takiego, tylko poparzenia - powiedziałam, mając nadzieję, że nie mój głos nie zdradzał mojego stresu.
- Rozumiem - odpowiedział wujek, ale nie brzmiał na przekonanego. Na szczęście nie drążył tematu, mogłam więc odetchnąć.
Przeniosła wzrok na leżące przede mną jedzenie. Chwyciłam kromkę chleba i sięgnęłam po kiełbaskę. Wbiłam w nią widelec, ale zanim przesunęłam ją na talerz, ta zdradziecko zsunęła się na obrus i upadła z głośnym płaskiem. Jęknełam z rozpaczą. Przez dwa miesiące posiadania łap musiałam sobie przypomnieć, jak sprawnie używać palców. Spróbowałam ponownie, ale znowu nie udało mi się przenieść kiełbaski bezpiecznie na talerz. Widziałam, że inni mi się przyglądają, ale starałam się ich ignorować.
- Mabel, może po prostu... - zaczął Ford, ale urwał, widząc moją zaciętą minę.
- Dam. Radę - wycedziłam. Nie dam się pokonać jakiejś głupiej kiełbasce! Trzy razy cudem uniknęłam śmierci, nie pozwolę żeby pokonał mnie kawałek mięsa! Ze złością wbiłam widelec tak głęboko, że przebił mięso na wylot. Powoli podniosłam rękę do góry, wolno przesunęłam ją w stronę talerza i wtedy...
- Cholerna jasna! - krzyknęłam.
Nieszczęsna kiełbaska złamała się na pół. Walnęłam twarzą w talerz, sprawiając, że wszystkie naczynia na stole zabrzęczały niebezpiecznie, grożąc stłuczeniem. Szczerze mówiąc nie wiele się tym przejmowałam, byłam zbyt zajęta jęczeniem w talerz z frustracją.
- Arghhhhhh - jęczałam poirytowana. Jeszcze bardziej dobiło mnie parsknięcie dobiegające od strony Billa.
- Kochanie, wszystko w porządku? - usłyszałam.
- Tak, tato - Podniosłam głowę odrobinę - Mój organizm nie odzyskał jeszcze pełni sił po... chorobie.
- Rozumiem - odparł tata - Pozwól więc, że trochę ci pomogę - dodał i przełożył kilka kiełbasek na mój talerz.
- Dzięki, tato - Uśmiechnęłam się.
Czas mijał, a ja czułam się, jakby całe powietrze stało się gęste i oblepiło mnie niczym miód. Niedługo potem poczułam, że nie mogę się ruszyć. Mój wzrok stał się rozmazany, głosy pozostałych słyszałam stłumione, jakby coś zatkało mi uszy. Cały pokój zaczął wirować, wprowadzając mnie w coś w rodzaju transu. Chciałam się temu przeciwstawić. To było silniejsze ode mnie, jakby jakaś siła, którą poczułam dopiero teraz, mówiła mi jasno co mam robić. Wtedy coś poczułam. Ostry ból z tyłu czaszki. Coś się zbliżało. Coś niedobrego. Nie miałam pojęcia co, skąd w ogóle wzięła się ta myśl, ale byłam pewna, że już niedługo nastąpią jakieś wydarzenia, których jeszcze długo będę żałować. Chciałam zapytać tej siły, o co chodzi, na co powinnam uważać, ale zaczynały dochodzi do mnie głosy. Jakieś... krzyki. Ktoś chyba mnie wolał.
- Mabel! - słyszałam kilka głosów, dochodzących jakby z daleka.
Mabel... Ach, no tak, tak chyba mam na imię, zaczynałam sobie przypominać. Głosy zaczynały się przybliżać, zaczynałam słyszeć je wyraźniej. Chyba było ich pięć... Nie, sześć. Nadal nie słyszałam wszystkiego, ale z każdą chwilą było coraz lepiej. Starałam się poskładać zdanie z tych niewyraźnych wyrazów, które do mnie trafiały...
Mabel... Obudź... Się... Proszę. To były najczęściej powtarzane słowa. Jednak nie byłam do końca w stanie zrozumieć, co znaczą. W pewnym momencie, w całym tym natłoku głosów, od których zaczynała mnie boleć głowa, przebił się jeden żeński krzyk. Jakaś kobieta... Mama. Nagle to jedno słowo pojawiło się w mojej głowie i sprowadziło mnie na ziemię. Mama. Mama! Co się dzieję?
Potrząsnęłam głową. Mój wzrok wrócił do normy i zobaczyłam wszystkich, stojących przede mną, z zaniepokojonymi minami.
- Mabel, nareszcie! - krzyknęła mama. - Od trzech minut staramy się cię ocucić!
Była niepokojąco blada, a pot spływał jej po czole. Reszta wyglądała lepiej. Dipper zaciskał nerwowo pięści, a Ford marszczył nos, udając spokój, ale jego oczy były szeroko otwarte ze strachu.
- Co się stało?
- Zrobiłaś się blada i zaczęłaś się tępo wpatrywać w ścianę. Krzyczeliśmy j staraliśmy się jakoś cię obudzić, ale nic nie działało - stwierdził Stan. - A, i za tą mokrą koszulę dziękuj Fordowi, to był jego pomysł.
Spojrzała na swoją bluzkę, która ociekała wodą.
- Nic nie szkodzi - odparłam - Wyschnie za kilka chwil.
Mój wzrok powędrował ku tyłowi tej grupy i spoczął na Billu. Jako jedyny z całego towarzystwa nie wydawał się wstrząśnięty całą sytuacją. Miał lekko zaniepokojone spojrzenie, ale jego wyraz twarzy zdradzał, że wie coś, o czym nikt inny nie ma pojęcia.
- To pewnie ta choroba - stwierdziłam. - Chyba jednak nie powinnam się tak forsować, przyjeżdżając tutaj.
Bill przytaknął gorliwie.
- Tak, najlepiej będzie, jeśli od razu zabiorę cię do domu.
Reszta pokiwała głowami ze zrozumieniem.
- Masz rację, Bill. Zaopiekuj się nią - powiedziała tata, klepiąc Billa po plecach.
Po chwili staliśmy przy drzwiach, Bill z transporterem w ręce, gotowi do wyjazdu.
- Mimo wszystko, miło, że mogliśmy się spotkać - powiedziałam, ściskając wszystkich na pożegnanie.
Bill poszedł w moje ślady, żegnając się po kolei z każdym. Wkrótce na przystanek przyjechał autobus, i kiedy odwróciłam się by wsiąść do niego, usłyszałam, jak Bill szepnął do ucha Dipperowi:
- Nie licz, że zaproszę cię na ślub.
Po tym szybko obrócił się i z radosnym radosnym uśmiechem usadowił się w autobusie.
Kiedy zamknęły się za nami drzwi, syknęłam do niego:
- Co to niby miało być?
- Nie mam pojęcia o czym mówisz... - odparł i zbył mnie wzruszeniem ramion.
Postanowiłam, że zostawię ten temat na później. Jeszcze znajdzie się chwila, by o nim wspomnieć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro