LX.
Bicie jego własnego serca dudniło mu w uszach. Dźwięk wydawał się tak silny, że mógłby przysiąść, że słychać go było z daleka. Przylgnął plecami do ściany, czując pot ściekający mu po karku. Słyszał nawoływania w innym języku, zbliżające się kroki. Wstrzymał oddech. Ktoś coś krzyknął, odpowiedziały mu inne głosy. Hałas śpieszących się ludzi wzmógł się, po czym po chwili przycichł.
Wychilił głowę z ukrycia i rozejrzał się wokoło. Nie licząc jakiegoś starego, zaniedbanego żebraka siedzącego pod ścianą, w wąskiej uliczce było pusto. Wyszedł ze swojej kryjówki, którą znalazł pomiędzy skrzyniami z towarem o zdecydowanie wątpliwej legalności, i ostrożnie ruszył do przodu. Nagle żebrak podniósł głowę i obrzucił go spojrzeniem. Chłopak zauważył uśmiech układający się na pożółkłej twarzy mężczyzny i zrozumiał, co miało się stać. Rzucił się do biegu, słysząc krzyk starego człowieka. Dlaczego tego nie przewidział? Dlaczego był tak głupi, że nie przewidział, że przekupią też bezdomnych? Ludzie zrobią wszystko, gdy tylko im się zapłaci. Nie docenił swoich przeciwników, ale oni też nie wiedzieli z kim mają do czynienia.
Nie był zwykłym złodziejaszkiem. Gorzko pożałowałby każdy, kto śmiałby nazwać go przeciętnym. Depot Silversmith to imię, które wkrótce obiegnie cały ten marny świat. Co prawda, 'Depot' było jedynie pseudonimem, którym lubił się posługiwać, ale wiedział, że sława jest mu pisana. Z jakich innych powodów los miałby go zesłać do tego wymiaru? Dlaczego miałby skrzyżować jego ścieżki z 'The Choice', którego później stał się członkiem, jeśli nie po to, by osiągnąć sukces?
Praca dla Organizacji pasowała mu, pomimo tego, że nie lubił trzymać się sztywnych reguł. Odpowiadało mu za to luźne podejście do większości przepisów prawa. Nikogo nie interesowało, czy zrobił zadanie legalnie czy nie. Jeśli zabił po drodze kilku ludzi, to nawet lepiej, pod warunkiem, że nie zostawił po sobie oczywistych śladów. Uwielbiał czuć strach, pełznący mu po plecach, adrenalinę buzującą w całym jego ciele, gdy po raz kolejny o włos umykał niebezpieczeństwu.
Teraz, podczas pracy nad następnym zadaniem, zadarł z jakąś mafijną organizacją, która zapędziła go aż na obrzeża Francji. Misja należała do jego ulubionego typu: włamać się - ukraść coś - nie dać się zabić. Osobiście lubił wplatać w ten prosty schemat jeszcze dwa kroki - rozwalić wszystko na swojej drodze, zyritować przeciwnika tak bardzo, jak to możliwe. Uwielbiał patrzeć na wściekłość malującą się na twarzach śmiertelników, którzy bezsilnie patrzyli, jak niszczył ich cenne przedmioty. Ich rozpacz wywoływała uśmiech na jego twarzy.
Zatrzymał się i, upewniwszy się, że zgubił pogoń, zrzucił kaptur peleryny, którą miał na sobie. Ciemny, sięgający do ziemi materiał wydawał się staromodny i przesadzony, do tego wyglądał jak z filmów z zeszłego stulecia, ale jak nic pomagał ukryć się w ciemności.
Lekki, chłodny wiatr mierzwił delikatnie jego jasne włosy, kiedy szybkim krokiem przemierzał miasto. Wystarczyło tylko dotrzeć do odpowiedniego punktu, z którego będzie mógł załatwić sobie transport do bazy. Wszystko szło gładko, wręcz idealnie, dopóki coś nie przyciągnęło jego uwagi. Kątem oka zauważył błysk w ciemnym zaułku. Wiedział jednak, że to nie jest zwykły odblask promienia księżyca. Czuł ją, czuł jak pulsuje w jego żyłach. Magia.
Przyjrzał się swojemu otoczeniu i błyskawicznie zanotował to czego szukał. Z kocią zwinnością wskoczył na jedną z ułożonych pod ścianą skrzyń, a z niej na wieko sporego kontenera, z którego mógł w ukryciu obserwować co się przed nim działo. W odległości kilkudziesięciu metrów widział sylwetkę postaci, otoczonej przez trzech mężczyzn. Nie wyglądali ani na uzbrojonych, ani na dobrze wyszkolonych, ale ich masa mięśniowa wystarczyła, by na dobre uporać się z większymi problemami.
- Huh - mruknął do siebie pod nosem. - Interesujące.
Oczywiście, Depot uwielbiał być w centrum uwagi, lecz mimo to nie był typem, który lubił włączać się do konfliktów. On raczej wolał być tym, który powodował pierwszą iskrę, a potem patrzył, jak świat płonie. Co za wstyd dla wzzechświata i dla tej istoty - pomyślał. Zginąć z rąk słabych, ochydnych ludzi.
Widywał już takie sytuacje. Istoty magiczne często wpadały w ręce ludzi, którzy, nieświadomi kogo lub co mają przed sobą, dawali się kierować swoim prymitywnym instynktom. Depot zamierzał już oddalić się od rozgrywającej się sceny, kiedy w odblasku jakiegoś nikłego światła zobaczył twarz tej postaci. W mgnieniu oka go rozpoznał. Demon, którego schwytał Szrama. Jak zdołał uciec? Ich systemy są nie do pokonania dla kogoś z zewnątrz. Chyba, że... złamał je od środka.
Nie tracił czasu na rozmyślanie. Odbił się od wielka skrzyni i wyskoczył do przodu, wykorzystując siłę impetu i powalając jednego z ludzi na ziemię. Pozostała dwójka zorientowała się już, że coś zaatakowało ich kolegę, i ruszyła w jego stronę. Nie przejął się nimi. Szkolenie nauczyło go walki z o wiele trudniejszymi przeciwnikami, nie minęło więc dużo czasu, zanim wszyscy troje leżeli na ziemi, pozbawieni przytomności.
Otrzepał ręce i podszedł do spłoszonego demona. Z powagą egzaminował jego twarz, zwracając uwagę na każdy najmniejszy szczegół. Nie mając wątpliwości, że stoi przed im uciekinier, uśmiechnął się lekko i uniósł brew.
- I co ja mam teraz z tobą zrobić? - powiedział niby do siebie.
Demon drgnął, wyraźnie niepewny tego, jak powinien zareagować. Silversmith tymczasem kontynuował drażnienie go.
- Ciekawi mnie, ile teraz można dostać za krew demona na czarnym rynku...
Tak jak się spodziewał, demon próbował go przekonać, żeby puścił go wolno.
- Nie możesz mnie zabić! Ja... odpłacę ci się! - krzyknął przerażony.
- Cóż, jesteś w stanie zapłacić mi więcej, niż dobre kilka tysięcy za nawet niewielką porcję twojej krwi? - spytał.
Demon spuścił głowę i rzucił cicho:
- Ja... nie mam pieniędzy.
Depot uśmiechnął się, czerpiąc radość ze strachu i rozpaczy swojej ofiary.
- A więc jest tak jak myślałem - powiedział, wyciągając z kieszeni nóż. - Możesz już powiedzieć 'pa pa' temu światu.
Demon przylgnął do ściany, która znajdowała się za nim, i zacisnął oczy, szykując się na ból. Ten jednak nie nastąpił. Podniósł powieki, ze zdziwieniem widząc stojącego przed nim chłopaka, który leniwie przyglądał się ostrzu swojego noża.
- Nie zamierzasz mnie zabić? - zapytał, prostując się lekko.
- Zmieniłem zdanie - usłyszał. - Bardziej przydasz mi się żywy.
W demona jakby powróciła dawna brawura i odwaga.
- O czym ty teraz mówisz? - mówił, podchodząc do białowłosego nieznajomego. - Nie licz, że się na cokolwiek zgodzę! A siłą też mnie nie weźmiesz, nie poddam się bez walki!
Depot ucieszył się, słysząc te słowa. Nie lubił nudnych, słabych zakładników, którzy wybuchali płaczem i błagali o łaskę. Z takimi z charakterem było więcej zabawy. Złapał w dłoń podbródek demona, szczerząc zęby.
- Nie pogrywaj sobie, mały. Wiem, kim jesteś - Ciało demona lekko zadrgało. - Mam za sobą kilka lat dobrego szkolenia, a The Choice będzie szczęśliwe, jeśli wrócę do domu z naszą małą zgubą.
Młodszy chłopak milczał. Z wyglądu można by wnioskować, że różnica wiekowa między nimi nie była zbyt duża - chłopak o białych włosach mógł mieć może koło dwudziestu kilku lat. Demon instynktownie czuł jednak, że stojący przed nim nieznajomy nie był człowiekiem, a to oznaczało, że mogły ich dzielić miliony lat.
Wiedział, że nieznajomy nie kłamie. Kojarzył jego twarz, ale dopiero teraz zrozumiał skąd. Był jednym z tych, których zobaczył zaraz po porwaniu. Wtedy błędnie uznał go za człowieka... No cóż, pomyślał do siebie, każdy się czasem myli.
Demon usłyszał chrząknięcie i zwrócił swoją uwagę z powrotem do stojącego przed nim chłopaka.
- Powiem ci coś - rzucił tamten. - Jesteś niezły. Nie wiem, jak przekonałeś jednego z naszych, żeby pomógł ci uciec, ale wiem, że sam tego nie zrobiłeś. Żadnemu stworzeniu, w którego krwi płynęła magia, jeszcze nigdy nie udało się uciec z naszej bazie. Żadnemu, poza tobą. - Nieznajomy zawiesił głos. - Dam ci szansę.
Demon milczał, niepewny czego ma się spodziewać.
- Masz szczęście, mały, że to miasto ma dostęp do morza. Jakieś dwa i pół kilometra na wschód stąd jest port. Zorganizujesz sobie jakąś podwózkę i dojedziesz tam jeszcze przed świtem. Kiedy już tam będziesz, szukaj napakowanego gościa z tatuażami nazywanego Jednooki. Powiedz mu, do jakiego kraju chcesz się dostać, a on ci to załatwi. Wspomnij tylko, że świadczy za ciebie Silversmith. Będzie wiedział o kim mowa.
Demon poczuł nagły przypływ nadziei. Chciał już dziękować chłopakowi za pomoc, ale ten nie dał mu dojść do słowa.
- Hej, nie myśl sobie, że to wszystko za nic - rzucił tamten. - Nie robię nic za darmo.
- Czego chcesz? Już mówiłem, że nie mam pieniędzy.
- Wystarczy mi drobna przysługa - wzruszył ramionami. - A właściwie... Pakt Przysługi.
Demon wzdrygnął się lekko. Wiedział, na czym polegał Pakt Przysługi. Zawarcie umowy, według której, gdy jedna ze stron będzie w potrzebie, druga natychmiast przybędzie jej na pomoc. Wedle uznania, mógł być jedno lub obustronny. Wokół tego zaklęcia krążyło mnóstwo niezbyt miłych historii. Często było nadużywane, a strony zmuszane do jego zawarcia. Teoretycznie nie przynosiło ono negatywnych skutków osobie chroniącej drugą, jednak sam fakt, że łączy cię silna, niewidzialna więź z kimś, kogo wolałbyś nigdy więcej nie spotkać, był wystarczająco odpychający.
Blondyn zawachal się. Czy może mu zaufać? Nie miał jednak zbyt dużego wyboru - zgodzić się i zyskać pomoc w drodze do domu, lub zostać z powrotem uwięzionym przez organizację przestępczą.
- Zgoda - powiedział. - Możemy zaczynać.
* * * * *
Trzymając swoją lekko obolałą dłoń, ruszył w stronę drogi. Rytułał wymagał krwi obu stron, co może i było trochę staromodne, ale nie ma co się dziwić, patrząc na czasy z których ten czar pochodził. Teraz było już po wszystkim. Bill został powiązany z, jak dowiedział się dopiero w trakcie czaru, istotą o imieniu Jeremy Silversmith. Pakt był jednostronny, Bill nie mógł więc liczyć na cokolwiek z jego strony, ale wolność i informacje które uzyskał i tak sporo dla niego znaczyły. Teraz wystarczyło tylko, że dostanie się do portu. Stanął na skraju drogi, wypatrując nadjeżdżających samochodów. Z tego co wiedział, jakiś z nich powinien zgodzić się go zawieźć do portu. Stał więc i czekał.
Po kilkudziesięciu minutach czekania w końcu przyjechało pierwsze auto. Bill krzyczał i machnął rękoma, lecz kierowca nawet nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł więc i czekał na następny przejeżdżający pojazd. Z kilkoma kolejnymi było tak samo, aż w końcu, zły, zmęczony i zdesperowany, stanął na środku drogi. W końcu, nadjechał kolejny samochód.
Kierowca nie miał wyboru, musiał się zatrzymać. Mała furgonetka, która stanęła na drodze, nie wyglądała w prawdzie zbyt komfortowo, ale musiała wystarczyć na ten moment. Bill z triufującym uśmiechem dopadł do drzwi w kabinie kierowcy. Chwytał już za klamkę, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie, odrzucając go do tyłu.
Spojrzał na mężczyznę, który wychylił się z samochodu. Stary, pomarszczony grab wykręcił twarz w grymasie złości.
- A ty gdzie się wybierasz, cwaniaku? - warknął. - Ze mną nigdzie nie pojedziesz! Nie biorę pasażerów na gapę.
- Proszę, muszę się dostać do portu! - błagał demon. - Zrobię wszystko, o co mnie pan poprosi, byle tam dotrzeć!
- Zapomnij, cwaniaku. - Mężczyzna machnął ręką. - Gdybyś był panienką, to może i bym się zgodził, ale ja nie lubię chłoptasiów, w przeciwieństwie do Grubego Mike'a. - Przerwał na chwilę i splunął na ziemię, po czym kontynuował. - Mogę się założyć, że nawet nie masz kasy, żeby zapłacić mi za przejazd, co?
Bill wzdrygnął się na myśl, że mógł trafić na tego ' Grubego Mike'a '. Wtedy wpadł mu do głowy pewien pomysł. Wsunął rękę do kieszeni, udając, że czegoś w niej szuka.
- Może to przypadnie panu do gustu? - rzucił, otwierając dłoń przed kierowcą.
Na środku jego dłoni leżał błyszczący, złoty zegarek. Kierowcy aż zaświeciły się oczy na jego widok, kiedy szybko chwycił urządzenie w palce. Przyglądał mu się chwilę, obracając je na wszystkie strony, po czym chwycił je w zęby.
- Złoto! - wykrzyknął. - Prawdziwe złoto! Złoto!
Bill przyglądał mu się tylko z krzywym uśmiechem i bez słowa zajął miejsce obok niego.
- Niech pan jedzie do portu - rzucił.
- Jak sobie szanowny pan życzy! - odparł mężczyzna, pokazując w uśmiechu pożółkłe, połamane zęby i naciskając pedał gazu.
* * * * *
W powietrzu unosił się ciężki smród ryb. Cóż, można było się tego spodziewać po porcie, w którym większość nawiązywanych transakcji była daleka od legalności, a przy transporcie ryb nie dbano ani o to, by pochodziły z zarejestrowanych łowisk, ani tym bardziej o ich świeżość.
Szedł po wyłożonym zbutwiałymi deskami podejście, omijając leżące gdzieniegdzie rozgniecione glony. Rozmyślał trochę o kierowcy furgonetki i o tym, jak wściekły będzie, kiedy następnego dnia okaże się, że zegarek zniknął. Oczywiście, urządzenie nie było prawdziwe, była to tylko sprytna iluzja, którą stworzył na poczekaniu. Z jakiegoś powodu myśl o pełnej wściekłości minie tego człowieka napawała demona optymizmem.
Doszedł do niskiego budynku, z którego dobiegały głosy i okrzyki jakiegoś spotkania. Zatrzymał się przed drzwiami i zawachał się. Wziął głęboki oddech i zdecydował się zapukać.
Głosy przycichły trochę, po czym można było usłyszeć tupot kroków zbliżających się do drzwi. Blondyn zaniepokoił się lekko. Nie był przygotowany na spotkanie z grupą kilkunastu, a może kilkudziesięciu kryminalistów.
Drzwi otworzyły się z hukiem i wyjrzał z nich prawie dmumetrowy, okropnie umięśnony mężczyzna. Miał ogoloną na łyso czaszkę, ale najbardziej rzucały się w oczy jego ręce, pokryte tatuażami tak gęsto, że nie było widać już ani skrawka białej skóry.
- Czego?! - wykrzyknął.
Bill czuł jak cierpnie mu skóra, ale przełknął ślinę i odezwał się:
- Szukam Jednookiego.
Miał wrażenie, że zabrzmiał piskliwiej niż zwykle, ale starał się tym nie przejmować i nie wyglądać na przestraszonego.
Człowiek zmierzył go wzrokiem i zmarszczył brwi. Bill cofnął się o krok, gdy z gardła mężczyzny wydobyło się warknięcie. Zaczął już rozważać, czy nie powinien zacząć biec, jeśli chce przeżyć, kiedy warkot zmienił się w głośny, gromki śmiech.
- Toć żesz masz szczęście, maleńki, bo właśnie przed tobą stoi!
Blondyn potrzebował chwili, żeby zrozumieć, co właśnie usłyszał. Kiedy w końcu dotarł do niego sens tych dziwnie poprzekręcanych słów, drgnął i otworzył usta, żeby zapytać:
- Ty jesteś Jednooki? Ale przecież...
- Jo, ja wiem, to przezwisko mylące trochę, co? - przerwał mu tamten, śmiejąc się. - Ale zapewniam cię, maleńki, że to ja, z krwi i kości! Ale nie ma co sterczeć na dworze! Chono no do środka, maleńki, gadaj, co cię tu sprowadza!
Po tych słowach objął trzęsącego się Billa ramieniem i wciągnął go do za sobą do środka budynku.
* * * * *
- Hej, ludziska, patrzcie kogo żem znalazł!
Demon rozejrzał wokoło. Znajdowali się w niedużym, niskim pomieszczeniu, wypełnionym po brzegi ludźmi. Najwięcej z nich kłebiło się przy miejscu, które od biedy można by nazwać barem.
- Musisz przestać przyprowadzać tutaj tych wyrostków, Jednooki! - krzyknął któryś.
- Tak, wystarczy nam naszych szczurów, nie musisz przyprowadzać kolejnych! - odparł inny.
Odpowiedziały mu śmiechy i gwizdy aprobaty.
Jednooki uśmiechnął się tylko i usiadł na jednym z krzeseł, po czym odsunął drugie dla Billa.
- Zatem, maleńki, opowiadaj, po coś żeś tu przylazł?
- Ja... - zawachał się demon. - Przysłał mnie Silversmith.
W ciszy, która nagle zapanowała, słychać było tylko nerwowe kaszlnięcie jakiegoś mocno pijanego jegomościa. Nawet Jednooki przestał się uśmiechać. Demon rozejrzał się i widząc, że wszyscy się w niego wpatrują, zapewnił szybko:
- To nie tak! Nie współpracuję z nim!
Wszyscy, jak na komendę, odetchnęli z ulgą.
- No to mów, maleńki - powiedział Jednooki - co cię łączy z tym łotrem?
I Bill zaczął opowiadać. Oczywiście, pominął większość szczegółów, ale wspomniał, że został porwany przez Silversmith'a i jego szajkę, że udało mu się uciec i dotrzeć aż tutaj, ale wtedy znowu dopadł go ten chłopak.
- Niech zgadnę, maleńki, potrzebna ci podwózka do domciu, co? - zaśmiał się Jednooki i szturchnął go w ramię.
- Tak, dokładnie... - powiedział cicho Bill. - Muszę się dostać do Ameryki.
- Ocho, to żeś daleko wywędrował, maleńki! - Mężczyzna poklepał go po plecach. - Ale ty się nie martw, ja już ci załatwię trasporcik.
Demon chciał już mu dziękować, ale Jednooki nie dał mu dojść do słowa.
- Nie stresuj się niczym, maleńki! Wszystkim zajmiemy się rano. A teraz - przysunął w jego stronę kufel z mętnym napojem - zabaw się trochę, przyda ci się.
Bill spojrzał niepewnie na napój. Może to nie jest taki zły pomysł?, pomyślał, upijając duży łyk. Co złego może się stać?
* * * * *
Obudził go promień światła, nieznośnie świecący prosto w jego oczy. Podniósł powieki i zobaczył, że znajdował się w małym pokoju, z jednym, wąskim oknem.
- Jak się tu znalazłem...? - zapytał sam siebie.
Spróbował się podnieść, ale przeszkodził mu w tym ostry ból głowy. Starał się przypomnieć sobie, co wydarzyło się poprzedniej nocy, ale w głowie miał tylko pustkę.
Nagle otworzyły się drzwi, które z ogłuszającym hałasem uderzyły o ścianę.
- Wstawaj, maleńki! Toć to już dawno świt wstał! - krzyknął Jednooki, wpadając do pokoju.
Bill złapał się za głowę, która przez cały ten hałas rozbolała go jeszcze bardziej. Jednooki zaśmiał się, widząc, jak bardzo jego gość się krzywi.
- Co tam, maleńki? Chybaś za bardzo sobie wczoraj pofolgował, co?
Wtedy demon przypomniał sobie wczorajsze wydarzenia. Musiał się upić, a Jednooki przyniósł go tutaj, kiedy stracił przytomność. Kochany wielkolud.
- To co, maleńki? - przerwał jego rozmyślania mężczyzna. - Idziemy załadować cię na statek?
Bill przytaknął lekko i wstał z łóżka. Głowa nadal go bolała, ale nie miał czasu narzekać. Musiał wejść na statek i wrócić do Ameryki. Do Mabel.
* * * * *
- I co maleńki, ułożyłeś się tam wygodnie?
- Tak, chociaż powiem, że nie tego się spodziewałem.
Bill leżał pod podkładem jakiegoś transportowca, w ładowni, ułożony pomiędzy workami ziemniaków.
- No to jakieś wielkie luksusy nie są, ale masz tuto i wodę, i żarcie, więc sobie poradzisz, co nie? - rzucił Jednooki. - Musisz tylko uważać, by cię kuchcik nie znalazł, bo inaczej wylądujesz za burtą.
- Powiedz, Jednooki, ile potrwa, zanim dopłyniemy? - spytał.
- Oj, maleńki, lepiej się rozłóż wygodnie, bo ten stateczek szybko nie popłynie! Najszybciej za miesiąc będziesz u celu!
Demon uśmiechnął się słabo, czując, że ta podróż nie będzie łatwa. Miesiąc leżenia w ukryciu, w małym pomieszczeniu statku pełnego ludzi...
- Dziękuję, Jednooki - uśmiechnął się blondyn - bez ciebie nie dał bym rady.
- Toć nie musisz mi dziękować! To przyjemność pomagać takim dobrym duszyczkom jak ty, maleńki - odpowiedział mężczyzna. - A teraz już znikam, bo jeszcze mnie złapią. Powodzenia, maleńki! Pomyślnych wiatrów!
Po tych słowach Jednooki wyszedł na pokład i zniknął, zanim zauważył go ktokolwiek z załogi statku. Bill wątpił, żeby udało mu się go jeszcze kiedyś zobaczyć, ale i tak był mu ogromnie wdzięczny. Teraz wystarczyło tylko wytrzymać całą tą drogę do Ameryki...
Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
A/n: Przedostatni rozdział. Zbliżamy się do końca :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro