...wyśnione...
Keith obudził się zaraz po wschodzie Słońca. Promienie gwiazdy zaświeciły mu w oczy przez szpary między deskami w oknie. Podniósł się z ciała Lance'a, które było o wiele wygodniejsze w jego mniemaniu niż stary materac, i po krótkiej rozgrzewce na dobry początek dnia, wyciągnął ze skrzyni pierwsze lepsze konserwy rybne. Akurat trafił na makrelę w sosie pomidorowym, czyli na coś co jako tako umiał przełknąć.
-Keith?- usłyszał zaspany głos Lance'a. Latynos przetarł pięściami oczy, przypominając chłopakowi małe dziecko, gdy przy okazji ziewnął, ukazując zęby.
-Jak się czujesz?- spytał Keith. Każdego ranka zadawał to samo pytanie, by usłyszeć głos ukochanego. Podał mu jedną otwartą puszkę z rybą, na co ten się skrzywił. Lance nie przepadał za konserwami rybnymi. Rodzina wpoiła mu zamiłowanie do świeżysz ryb, zwłaszcza łososi.
-Nieźle. Ale mogło by być lepiej.- wziął od niego puszkę i wyciągnął z niej mały kawałek ryby.- Jak stoimy z zapasami?
-Nie jest rewelacyjnie. Mamy dwadzieścia konserw rybnych, sześć z wołowiną i trzy butelki wody.- powiedział, odczytując z kartki, która zawsze leżała na skrzyni. Za każdym razem, gdy coś z niej wyciągali skreślali jedną liczbę i pisali mniejszą by być na bieżąco z tym co mieli.
Lance z trudem przełknął rybie mięso i wytarł skrawkiem bluzy z kącików ust resztki chłodnego sosu. Mimo dwóch lat życia na konserwach długoterminowych, nie umiał się przyzwyczaić do ich mdłego smaku i nieobecności delikatnej nuty soli.
-Więc brakuje nam wody.- mruknął, bardziej do siebie niż do Keitha ale ten i tak pokiwał w jego kierunku głową.
-Najpóźniej jutro nam się skończy. Wytrzymamy jeszcze trzy dni a potem umrzemy z pragnienia.
-Nie siej defetyzmu, mullet.- powiedział Lance, starając się zachować pozytywny tor myślenia.
Odłożył już pustą puszkę na podłogę i podniósł się z materaca. Jego kości cicho strzyknęły a z jego ust wydobył się cichy jęk. Ten materac był zdecydowanie nie wygodny. Podszedł do Keitha a potem złapał jego dłonie i splótł ich palce.
-Skąd ty znasz takie trudne słowa?- zaśmiał się na słowa Lance'a, odzyskując dobry humor.
-Jestem mądry.- powiedział dumnie i odchylił swoją głowę do tyłu, by promienie Słońca mogły oświetlić źródło całego jego geniuszu.
-Wątpię, kiedyś w gimnazjum myślałeś, że dziesięć tysięcy to tysiąc plus dziesięć.- mina Lance zrzedła.
Keith natomiast zaśmiał się na wspomnienie dnia, w którym nauczyciel matematyki zaczął przepytywać uczniów z działań na setkach i tysiącach.
-Nie wypominaj mi.- poprosił, odsuwając się od chłopaka z obrażoną miną.
-Będę to robił do końca życia.- Keith przysunął głowę bliżej niego z perfidnym uśmiechem, oznaczającym zwycięstwo.
-Twojego czy mojego.- rzucił Lance, nie mogąc ugryźć się wcześniej w mięsień zwany językiem.
-Naszego.- Keith spoważniał i włożył ręce do kieszeni czerwonej kurtki.
Lance poczuł się jak kretyn. Nie były to odpowiednie słowa, biorąc pod uwagę stan światowy oraz ich obecną sytuację.
-Skarbie, przepraszam- odezwał się, podskakując do chłopaka i mocno go obejmując. Keith ani drgnął.- Przepraszam- powtórzył pewniej.- Obiecuję, że będę z tobą do końca.
Keith wtulił twarz w szyję Lance'a. Jego słowa go wzruszyły ale nie ze szczęścia. Ze smutku. Shiro obiecał mu to samo. Że nigdy go nie zostawi, że będą żyć w spokoju jak brat z bratem, że nigdy w niego nie zwątpi. Złamał obietnicę.
-Po prostu mnie nie zostawiaj.- mruknął mu do ucha i uśmiechnął się niemrawo.
-Nigdy.- odpowiedział Lance i znów przytulił chłopaka.
Mogli by tak trwać jeszcze długi czas. Nawzajem w swoich ramionach czuli się beztrosko i bezpiecznie. Jak gdyby cała ta sytuacja z chorobą, zombie i śmiercią panoszącą się naokoło nich nie miała jakiegokolwiek miejsca w czasie.
-Ale i tak musimy iść do tego przeklętego miasteczka?- spytał Keith po dłuższej chwili cichy. Lance wyczuł jego głosie obawę i lęk, której chłopak za wszelką cenę chciał się pozbyć.
-Nie mamy wyboru.
Rzeczywiście nie mieli. Gdy już po godzinie zebrali wszystkie swoje zapasy i zapakowali do plecaka, dało się słyszeć dziki skowyt chorych psów i ludzi, zbliżających się do niewielkiej myśliwskiej szopy. Zza pni drzew wyłaniały się paskudne, okaleczone lub z całkowicie odciętymi kończynami istoty.
Choroba zawsze na początku atakowała ręce i nogi, przez co na początku epidemii zostało przeprowadzonych mnóstwo operacji amputacji. Nieumarli kroczyli powoli w ich kierunku, jakby nie widzieli jakiejkowiek innej drogi.
-Szybko- powiedział Lance i łapiąc Keith'a za nadgarstek, pognał w kierunku małego, pobliskiego miasteczka.
Bieg przerywali, gdy słysząc skowyt psów, odwracali się, by sprawdzić odległość. Żołądek podskoczył Keith'owi do gardła, gdy przedzierając się przez kolejne warstwy lasu, zauważył w oddali zieloną tablicę z czarnym napisem głoszącym nazwę miasteczka a pod spodem zdanie: "537 mieszkańców". Ilu z nich zmieniło się w zombie, ilu uciekło, a ilu zostało?
-Lance, to nie jest dobry pomysł. Mam do tego złe przeczucia.
-Ja też ale mamy ogon.
Ulice świeciły pustką, żadnej żywej duszy ani martwego ciała. Cisza panująca do okoła dodawała grozy. Samochody stały samotnie na ulicach, krzewy zdobiące niedaleką alejkę dawno nie widziały ogrodnika a jedyne żywe istoty to oni i dwa głodne kruki.
-Keith, spójrz.- zaśmiał się Lance i podszedł do jednej ze spruchniałych ławek.
Podniósł z niej coś i wrócić do swojego chłopaka. Otrzepał pył i pruchno z magentowego hipopotama i podał go Keith'owi. Pluszak był średniawo czysty ale szwy trzymały mocno i odważnie.
-Lance, bałwanie.- zaśmiał się ale szczelnie objął zabawkę, starając się ignorować niezbyt przyjemny dla człowieka zapach.
-No co?- latynos przez chwilę wyglądał na obrażonego ale widząc dziecięcy uśmiech na jego twarzy nie potrafił stań bezczynnie.
-Jest uroczy.- powiedział Keith, gdy Lance objął go ramieniem, tak jak on pluszaka.
-Ty jesteś uroczy, mulletku.- zdrobnienie tego słowa jeszcze bardziej działało na niego wnerwiająco.
Keith odsunął się od niego, ukrywając delikatny rumieniec.
-Chodźmy.- mruknął pod nosem, ciągnąc Lance'a za rękaw brązowej kurtki.
-Uwielbiam to!- krzyknął Lance, odchylając głowę do tyłu i robiąc wielkie kroki.
Krzyk nie był dobrym pomysłem. Zaraz po chwili usłyszeli skowyt a po drugiej stronie ulicy, doszły do nich warknięcia dzikich zwierząt.
-Chodu!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro