Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rzeczy ukryte...

Żaden z nich nie spodziewał się jak zacznie się cała ta przygoda. Lance uważał, że czas gimnazjum był dla niego najgorszym okresem w całym życiu. Jednak gdy zaczynał studia, wyszło na jaw się jak bardzo się mylił.

Słońce powoli zachodziło za horyzont, gdy Lance przekroczył próg niewielkiej szopy, w której spędził ostatnie szesnaście dni z Keith'em. Drżącą od zmęczenia ręką otworzył drzwi i oparł strzelbę, zabraną kilka miesięcy temu jakiemuś myśliwemu, o małą skrzynkę obok wejścia, służącą w połowie jako mini spiżarnia na konserwy, których i tak nie lubili ale trzymali ze względu na termin ważności a w drugiej połowie jako pudło na broń i amunicje. W szopie nie mieli dużo miejsca. W kącie stał mały piecyk, dający im ciepło w chłodne dni i zimne noce, na dwóch hakach, przymocowanych do ściany, wisiały dwa garnki do przygotowywania jedzenia, jeżeli udało im się jakiejś zdobyć a po środku przy ścianie leżał gruby, stary materac robiący im za tymczasowe łóżko. Po podłodze walał się także czerwony plecak turystyczny.

-Coraz mnie zwierząt w lesie.- powiedział i usiadł obok leżącego na materacu Keith'a.

Polowali na przemian. Gdy jeden wychodził, drugi pilnował tej starej myśliwskiej szopy, jakby to był ich największy skarb.

Lance wplątał palce w końcówki dłuższych włosów z tyłu jego głowy i delikatnie je przeczesał. Z jakiegoś powodu zawsze go to uspokajało. Uczucie miękkich włosów między palcami dawało mu ulgę i świadomość, że jego ukochany jest żywy i bezpieczny.

-Musimy zmienić lokum.- chłopak przejechał kciukiem po bliźnie ciągnącej się przez jego policzek, nie zahaczając o rękę Lance'a.

-Byliśmy wszędzie. Zapasy się kończą i nie mamy gdzie iść.- podsumował Lance i podniósł się, tak by położyć się obok niego.

-Więc skoczymy do miasta.- żaden z nich nawet nie myślał o tym. Keith nie wiedział nawet jak to było możliwe, że te słowa przeszły przez jego gardło bez jakichkolwiek przeszkód.

-Żartujesz, prawda?- spytał cicho Lance, oszołomiony słowami drugiego. Ale widzą jego poważną minę, wybuchł:- Chcesz skończyć jak Hunk?! Albo Shiro?!- w oczach Lance'a pojawiły się łzy na wspomnienie przyjaciół objętych chorobą, panoszącą się od dwóch lat po ulicach wielkich miast.

-Oboje wiemy, że nie ma innego wyjścia.- ręka Keith'a spoczęła na ramieniu chłopaka w geście pocieszenia.

-Ale może uda się wymyślić coś innego!- Lance podniósł się na równe nogi i wyszedł z szopy, zostawiając swojego ukochanego z cichymi wyrzutami sumienia drącymi duszę.

Od początku wybuchu choroby trzymali się z daleka od dużych miast i dawnych skupisk ludzi. Choroba wykończyła prawie całą populację zostawiając po sobie tylko trupy i biologiczne skorupy. W dzieciństwie Lance uwielbiał bawić się z rodzeństwem w apokalipsę zombie i w to jak żyją w lesie, wspinają po drzewach i walczą na patyki. Jednak z czasem, gdy niewinna zabawa stała się walką o przetrwanie, żałował, że kiedykolwiek mu się to podobało.

Lance stracił wszystkich, matkę, ojca, siostrę i braci. Patrzył na to co po nich pozostało. A potem stracił jedynych prawdziwych przyjaciół, Hunk'a i Pidge. Zaprzyjaźnił się za to ze swoim szkolnym rywalem Keith'em i jego opiekunem Shiro, którzy pomimo różnic, nie tylko wiekowych ale i charakteru, byli jak bracia. Najstarszy z nich był jednoczenie najodpowiedzialniejszy. Potrafił pójść na kompromis z każdym z nich, podczas gdy oni jako jedyne wyjście z kłótni widzieli wydrapanie sobie nawzajem oczu. Jednak pół roku temu stracili też jego. Starał się wytrwać w chorobie ale nieumarli najpierw zabrali mu rękę, potem rozum a na końcu życie.

Był to cios dla Keith'a, który był bardzo związany z mężczyzną. Dlatego przez kolejne kilka dni był rozdarty między płakaniem na najwyższym, pobliskim drzewie, by Lance nie widział, a krzyczeniem na niego, że to on pociągnął za spust, gdy zamroczony chorobą Shiro, ruszył by ich zaatakować.

Czas spędzali w ciszy, której żaden z nich nie chciał przerywać a jedynym dźwiękiem były łamane gałęzie, trzepoty ptasich skrzydeł i brzdęk przy ładowaniu broni.

-Lance, nie chciałem cię zezłościć.- Keith podszedł do niego i przytulił od tyłu by usunąć z ukochanego całe pokłady złości.- Ja po prostu sądzę, że to jedyne wyjście. Nie mamy jedzenia...

-Czyli twierdzisz, że w mieście będzie go więcej? Chyba tylko dla nich.- oboje zmienili się przez ten czas. Osoby znające ich przed dwoma laty nie poznały by ich. Chociaż Keith nadal nie pozbył się mulleta, a to Lance wypominał mu co poranek.

-Wiem ale co nam pozostaje?- Keith odsunął się od niego, dzięki czemu mogli spojrzeć sobie nawzajem w oczy.

Nie lubili stawać po dwóch odrębnych stronach konfliktu. Wtedy oboje zadawali sobie pytanie o to, co zrobił by drugi a taki plan nie miał żadnych możliwości powodzenia. Chociaż czasami Keith zmieniał pytanie na "co by zrobił Shiro?" a wtedy dopadły go tylko wyrzuty sumienia.

-Może to miasteczko za lasem?- powiedział Lance wskazując palcem północ. 

-Poważnie?- oczy Keith'a otworzyły się szeroko ze zdziwienia.

-Albo miasto, gdzie czają się tysiące zombie albo to małe miasteczko. Do obu mamy blisko.- powiedział Lance i założył ręce na piersi.

-Wiesz, że nie znamy tego miejsca?- w głosie Keith'a dało się słyszeć żal o to, że wolał iść do miejsca, którego w ogóle nie znali.

-Teraz chyba nie mamy wyboru.- Lance położył ręce na ramionach chłopaka i zaczął gładzić kciukami jego obojczyk. Ten gest wprowadził na usta Keith'a delikatny uśmiech.

Słysząc z pobliskiego stawu skrzekot żab, wrócili do niewielkiej szopy i zabarykadowali szczelnie drzwi i okna. Rozłożyli ciepły koc na materacu, by nie musieć trudzić się z rozpalaniem w piecyku. Starali się to robić jak najrzadziej. Najpierw na materacu położył się Lance a zaraz za nim Keith.

-Myślisz, że to się kiedyś skończy?- spytał cicho Lance, jakby bojąc się, że nieumarli usłyszą jego przepełniony strachem głos, który starał się jakkolwiek maskować.

-Nie wiem. Ale mam nadzieję, że tak.- odpowiedział sennie Keith i wtulił się jeszcze mocniej w klatkę piersiową swojego ukochanego.

Chłopak od dłuższego czasu przejawiał syndrom chęci ciągłego przytulania. Nie było to nic strasznego, nie w tych czasach, ale trochę dziwne. Keith nigdy nie był typem, który kleił się do wszystkich, a tym bardziej gdy ci "wszyscy" to osoba Lance'a. Zwłaszcza, że chłopak tak na prawdę na początku ich znajomości, po wybuchu choroby, nie bardzo go kojarzył, mimo, że ten dawał mu o sobie znać w każdej sekundzie przebywania w szkole.

Lance tylko uśmiechnął się rozczulony zachowaniem swojego chłopaka i wplątał palce w jego włosy.

-A tak swoją drogą, powinieneś kiedyś ściąć tego mulleta.

-Nie zaczynaj.

~$$$~
Klance, czyli coś co zostało na moim profilu zapomniane. A że jest zakończone to czemu by nie opublikować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro