... i koszmary.
Żaden z nich nie chciał takiego zakończenia. Gonieni przez bandę nieumarłych brzydali, ze strzelbą i pistoletem w ręku. Każda uliczka mogła być ich pułapką a każdy zakręt wybawieniem. Pozbawione piór kruki patrzyły na nich z głodem w czarnych, zmąconych ślepiach. Ich kroki były szybkie i długie, oddechy głębokie a spojrzenie utkwione w punkcie przed nimi.
Trzymali się za ręce, nie chcąc choćby na chwilę stracić jedynego kontaktu z drugim. Magentowy hipopotam leżał na asfalcie, stratowany przez ostre pazury nieumarłych. Krzyki i wycie dobiegające zza ich pleców stawały się głośniejsze. Mit o powolnych zombie z łamiącymi się przy najmniejszym ruchu kończynami, można uznać za obalony.
Fałszywa uliczka stała się dla nich niczym więzienie. Dziesięć nieumarłych dziwolągów stało tuż przed nimi a Keith dałby słowo, że ujrzał cień uśmiechu i głodu.
Odgłos wystrzałów był dla niego normą a widok zbyt wodnistej krwi niemal codziennością. Gdy amunicja się skończyła, w ruch poszły dwa noże, które Keith zawsze nosił pod kurtką. Nie używał ich często, walka na bliską odległość z kimś, kogo ugryzienie może cię zabić, nie jest dobrym pomysłem.
Gdy ostatni truposz padł na ziemię, obejrzał się za siebie, patrząc na Lance'a okładającego martwe ciało, znalezionym w leżącym obok nich worku na śmieci, kijem do baseball'a.
-Lance!- krzyknął, podbiegając do ukochanego i pomógł mu usiąść na ziemi, by był w stanie odpocząć. Czaszka nieumarłego leżała w kawałkach.
-Musisz iść.- powiedział, uśmiechając się, by ostatnim co widział Keith na jego twarzy, nie był grymas bólu.
-Nie, idziesz ze mną. Dasz radę.- powiedział i wziął Lance'a pod rękę, pomimo jego sprzeciwu i protestów.
Każdy ich krok był wolny i ryzykowny. Keith słyszał sapnięcia chłopaka i czuł jakby jemu samemu pękało serce i kręgosłup. Raz po raz potykali się o leżące cegły albo inne przedmioty. Las był położony zaraz za wschodnią granicą miasteczka. Gęste gałęzie świerków nie przepuszczały na ziemię niemal żadnego promienia światła, a mimo to, było tam wystarczająco jasno.
Keith położył Lance'a pod jednym z pni i korzystając z noża, rozciął zakrwawioną nogawkę chłopaka. Z plecaka, który nadal miał na plecach, wyciągnął stary bandaż i wodę utlenioną.
-Uciekaj.- mruknął niemrawo, czując jak jad odbiera mu czucie w nodze. Kończyna zaczęła zastraszająco szybko czernieć, zabierając mu powoli życie.
-Nie, nie zostawię cię. Musisz żyć, przeżyjesz.- chłopak już płakał. Usta mu drżały a łzy przypominały wodospad.
-Keith, nie jestem Shiro. Nie dam razy tego wytrzymać. Nie chcę ci zrobić krzywdy. Proszę.- powiedział i podał mu w dłoń pistolet z ostatnią kulą w magazynku.
Keith patrzył na broń jakby sam miał sobie strzelić w głowę, rozdzierając się z duszy i człowieczeństwa.
-Nie, Lance. Nie rób mi tego.- załkał Keith, gdy podkrążone oczy jego ukochanego zaszły mgłą, kły się wydłużyły a on sam zaczął szamotać się na wszystkie strony.
Keith upadł na plecy gdy usłyszał warknięcie ze strony chłopaka. Jego włosy zaczęły siwieć a skóra sinieć. Kogane odwrócił wzrok od niego, zaciskając palce aż do zbielenia knykci. Zacisnął palce na broni a potem usłyszał trzask gałęzi, świadczącej o zbliżającym się Lance'ie.
-Zawsze będę cię kochać.- powiedział i odwrócił się a po lesie rozniósł się gromki odgłos wystrzału a potem krzyk, podobny do rozdzieranego ze skóry człowieka. Keith upadł na kolana, wyrzucając z ust dźwięki żałości i żółć, która podchodziła mu od kilku minut do gardła.
Lance leżał na brzuchu z dziurą w głowie po postrzale, chociaż Keith czuł jakby sam się postrzelił.
Ptaki wzbiły się w powietrze a inne zwierzęta uciekły w przeciwnych kierunkach. Zapadła cisza, której nie miał odwagi przerwać nawet najmniejszy robak czy największe zwierze. Nawet wiatr wydawał się obchodzić żałobę.
Ciemność panująca na około nie pozwalała mu przejrzeć dookoła siebie. Sceneria zmieniła się. Bodźce docierały do niego w ten sam sposób ale były odleglejsze i bardziej zmącone. Leżał na łóżku wtulając się w czyjeś ciepłe ciało.
-Zły sen?- usłyszał głos Lance'a i poczuł jego dłoń zaciskającą się na jego ramieniu. Wtulił się w jego tors, chcąc poczuć tak upragniony zapach jego skóry.
-To jest prawdziwy koszmar.
Bo od śmierci Lance'a minął rok a on nadal co noc śnił o nim i jego uśmiechu. O ich zabawach, o nocnych ogniskach, podczas których oboje dokuczali Shiro, o ich wspólnych walkach i o rywalizacji. W snach wspominał dni, w których wyznali sobie miłość albo pierwszy raz się pocałowali. Keith mimo tak wspaniałych chciał nigdy nie zasypiać. Bo koszmarem było śnić o swoim ukochanym a potem budzić się i czuć wyrzuty sumienia. Koszmarem jest nie móc uratować ukochanego nawet we własnym śnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro