Rzeczy ukryte...
Żaden z nich nie spodziewał się jak zacznie się cała ta przygoda. Lance uważał, że czas gimnazjum był dla niego najgorszym okresem w całym życiu. Jednak gdy zaczynał studia, wyszło na jaw się jak bardzo się mylił.
Słońce powoli zachodziło za horyzont, gdy Lance przekroczył próg niewielkiej szopy, w której spędził ostatnie szesnaście dni z Keith'em. Drżącą od zmęczenia ręką otworzył drzwi i oparł strzelbę, zabraną kilka miesięcy temu jakiemuś myśliwemu, o małą skrzynkę obok wejścia, służącą w połowie jako mini spiżarnia na konserwy, których i tak nie lubili ale trzymali ze względu na termin ważności a w drugiej połowie jako pudło na broń i amunicje. W szopie nie mieli dużo miejsca. W kącie stał mały piecyk, dający im ciepło w chłodne dni i zimne noce, na dwóch hakach, przymocowanych do ściany, wisiały dwa garnki do przygotowywania jedzenia, jeżeli udało im się jakiejś zdobyć a po środku przy ścianie leżał gruby, stary materac robiący im za tymczasowe łóżko. Po podłodze walał się także czerwony plecak turystyczny.
-Coraz mnie zwierząt w lesie.- powiedział i usiadł obok leżącego na materacu Keith'a.
Polowali na przemian. Gdy jeden wychodził, drugi pilnował tej starej myśliwskiej szopy, jakby to był ich największy skarb.
Lance wplątał palce w końcówki dłuższych włosów z tyłu jego głowy i delikatnie je przeczesał. Z jakiegoś powodu zawsze go to uspokajało. Uczucie miękkich włosów między palcami dawało mu ulgę i świadomość, że jego ukochany jest żywy i bezpieczny.
-Musimy zmienić lokum.- chłopak przejechał kciukiem po bliźnie ciągnącej się przez jego policzek, nie zahaczając o rękę Lance'a.
-Byliśmy wszędzie. Zapasy się kończą i nie mamy gdzie iść.- podsumował Lance i podniósł się, tak by położyć się obok niego.
-Więc skoczymy do miasta.- żaden z nich nawet nie myślał o tym. Keith nie wiedział nawet jak to było możliwe, że te słowa przeszły przez jego gardło bez jakichkolwiek przeszkód.
-Żartujesz, prawda?- spytał cicho Lance, oszołomiony słowami drugiego. Ale widzą jego poważną minę, wybuchł:- Chcesz skończyć jak Hunk?! Albo Shiro?!- w oczach Lance'a pojawiły się łzy na wspomnienie przyjaciół objętych chorobą, panoszącą się od dwóch lat po ulicach wielkich miast.
-Oboje wiemy, że nie ma innego wyjścia.- ręka Keith'a spoczęła na ramieniu chłopaka w geście pocieszenia.
-Ale może uda się wymyślić coś innego!- Lance podniósł się na równe nogi i wyszedł z szopy, zostawiając swojego ukochanego z cichymi wyrzutami sumienia drącymi duszę.
Od początku wybuchu choroby trzymali się z daleka od dużych miast i dawnych skupisk ludzi. Choroba wykończyła prawie całą populację zostawiając po sobie tylko trupy i biologiczne skorupy. W dzieciństwie Lance uwielbiał bawić się z rodzeństwem w apokalipsę zombie i w to jak żyją w lesie, wspinają po drzewach i walczą na patyki. Jednak z czasem, gdy niewinna zabawa stała się walką o przetrwanie, żałował, że kiedykolwiek mu się to podobało.
Lance stracił wszystkich, matkę, ojca, siostrę i braci. Patrzył na to co po nich pozostało. A potem stracił jedynych prawdziwych przyjaciół, Hunk'a i Pidge. Zaprzyjaźnił się za to ze swoim szkolnym rywalem Keith'em i jego opiekunem Shiro, którzy pomimo różnic, nie tylko wiekowych ale i charakteru, byli jak bracia. Najstarszy z nich był jednoczenie najodpowiedzialniejszy. Potrafił pójść na kompromis z każdym z nich, podczas gdy oni jako jedyne wyjście z kłótni widzieli wydrapanie sobie nawzajem oczu. Jednak pół roku temu stracili też jego. Starał się wytrwać w chorobie ale nieumarli najpierw zabrali mu rękę, potem rozum a na końcu życie.
Był to cios dla Keith'a, który był bardzo związany z mężczyzną. Dlatego przez kolejne kilka dni był rozdarty między płakaniem na najwyższym, pobliskim drzewie, by Lance nie widział, a krzyczeniem na niego, że to on pociągnął za spust, gdy zamroczony chorobą Shiro, ruszył by ich zaatakować.
Czas spędzali w ciszy, której żaden z nich nie chciał przerywać a jedynym dźwiękiem były łamane gałęzie, trzepoty ptasich skrzydeł i brzdęk przy ładowaniu broni.
-Lance, nie chciałem cię zezłościć.- Keith podszedł do niego i przytulił od tyłu by usunąć z ukochanego całe pokłady złości.- Ja po prostu sądzę, że to jedyne wyjście. Nie mamy jedzenia...
-Czyli twierdzisz, że w mieście będzie go więcej? Chyba tylko dla nich.- oboje zmienili się przez ten czas. Osoby znające ich przed dwoma laty nie poznały by ich. Chociaż Keith nadal nie pozbył się mulleta, a to Lance wypominał mu co poranek.
-Wiem ale co nam pozostaje?- Keith odsunął się od niego, dzięki czemu mogli spojrzeć sobie nawzajem w oczy.
Nie lubili stawać po dwóch odrębnych stronach konfliktu. Wtedy oboje zadawali sobie pytanie o to, co zrobił by drugi a taki plan nie miał żadnych możliwości powodzenia. Chociaż czasami Keith zmieniał pytanie na "co by zrobił Shiro?" a wtedy dopadły go tylko wyrzuty sumienia.
-Może to miasteczko za lasem?- powiedział Lance wskazując palcem północ.
-Poważnie?- oczy Keith'a otworzyły się szeroko ze zdziwienia.
-Albo miasto, gdzie czają się tysiące zombie albo to małe miasteczko. Do obu mamy blisko.- powiedział Lance i założył ręce na piersi.
-Wiesz, że nie znamy tego miejsca?- w głosie Keith'a dało się słyszeć żal o to, że wolał iść do miejsca, którego w ogóle nie znali.
-Teraz chyba nie mamy wyboru.- Lance położył ręce na ramionach chłopaka i zaczął gładzić kciukami jego obojczyk. Ten gest wprowadził na usta Keith'a delikatny uśmiech.
Słysząc z pobliskiego stawu skrzekot żab, wrócili do niewielkiej szopy i zabarykadowali szczelnie drzwi i okna. Rozłożyli ciepły koc na materacu, by nie musieć trudzić się z rozpalaniem w piecyku. Starali się to robić jak najrzadziej. Najpierw na materacu położył się Lance a zaraz za nim Keith.
-Myślisz, że to się kiedyś skończy?- spytał cicho Lance, jakby bojąc się, że nieumarli usłyszą jego przepełniony strachem głos, który starał się jakkolwiek maskować.
-Nie wiem. Ale mam nadzieję, że tak.- odpowiedział sennie Keith i wtulił się jeszcze mocniej w klatkę piersiową swojego ukochanego.
Chłopak od dłuższego czasu przejawiał syndrom chęci ciągłego przytulania. Nie było to nic strasznego, nie w tych czasach, ale trochę dziwne. Keith nigdy nie był typem, który kleił się do wszystkich, a tym bardziej gdy ci "wszyscy" to osoba Lance'a. Zwłaszcza, że chłopak tak na prawdę na początku ich znajomości, po wybuchu choroby, nie bardzo go kojarzył, mimo, że ten dawał mu o sobie znać w każdej sekundzie przebywania w szkole.
Lance tylko uśmiechnął się rozczulony zachowaniem swojego chłopaka i wplątał palce w jego włosy.
-A tak swoją drogą, powinieneś kiedyś ściąć tego mulleta.
-Nie zaczynaj.
~$$$~
Klance, czyli coś co zostało na moim profilu zapomniane. A że jest zakończone to czemu by nie opublikować.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro